Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Las Vegas nad Bałtykiem

Redakcja
Niedzielny koncert w sopockiej Operze Leśnej był obciążony pewnym ryzykiem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Amerykański piosenkarz popowy Paul Anka, który był bohaterem wieczoru, szczyt popularności w Polsce przeżył na początku lat 60. ubiegłego stulecia. Okazało się jednak, że polska publiczność jest wyjątkowo pamiętliwa.

Sopocki amfiteatr, niemały przecież, był wypełniony w około trzech czwartych, co jest naprawdę dobrym wynikiem, biorąc pod uwagę dość wysokie ceny biletów, komentowane zresztą szeroko w internecie.

Pod bramą opery można było spotkać też kilku koników, choć wydawało się, że profesja polegająca na spekulowaniu biletami dawno już zanikła. Co prawda nie zrobili oni tego wieczora interesu, ponieważ biletów w kasie jednak nie zabrakło, ale sama ich obecność jednak coś mówi.

Koncert rozpoczął się ze zwyczajowym piętnastominutowym poślizgiem, w dodatku od bardzo ryzykownego posunięcia. Usłyszeliśmy pierwsze takty piosenki "Diana" - pierwszego i największego zarazem przeboju Anki. Atmosfera zrobiła się od razu gorąca, tym bardziej że artysta większą część swojego szlagieru zaśpiewał z widowni, poruszając się między rzędami w dyskretnej asyście ochroniarzy.
Były oklaski, a właściwie owacja na stojąco, chóralne śpiewy, czyli wszystko co powinno zdarzyć się na koniec udanego koncertu. Obawiałem się, że dynamika występu musi spaść, tym bardziej, że zaraz po "Dianie" usłyszeliśmy kolejne wielkie hity sprzed połowy wieku - "Put Your Hand on My Shoulder", "Puppy Love" i "Lonely Boy".

Rozpędzona koncertowa lokomotywa pociągnęła jednak cały dwugodzinny show. Show wyjątkowy, precyzyjnie zaplanowany i doskonale profesjonalny. Prawdziwą amerykańską robotę rozrywkową najwyższej klasy. Poziom i styl widowiska kojarzył się z Las Vegas. Kojarzył się, i bardzo słusznie.

Urodził się w 1941 roku, w kanadyjskiej stolicy Ottawie, w rodzinie libańskich chrześcijan, i od najmłodszych lat marzył o karierze piosenkarskiej. Rodzice traktowali te aspiracje ze zrozumieniem i zgodzili się, by szesnastolatek, już cieszący się w rodzinnym kraju lokalną popularnością, pojechał robić karierę w Nowym Jorku.

Inwestycja ta zwróciła się natychmiast, bowiem nastolatek miał już sporą teczkę własnych kompozycji i po kilku miesiącach nagrał i wypromował światowy przebój - wspomnianą wyżej "Dianę". Sława przyszła błyskawicznie, Anka stał się idolem amerykańskich nastolatków, hity sypały się jak z rękawa, a młodzieniec wciąż myślał o własnej przyszłości. Czuł, że czas rockandrollowego szału się kończy i już w 1960 roku poważył się na szokujący krok i podpisał kontrakt na występy w kasynach Las Vegas - młodego hazardowego kurortu, wybudowanego od zera na pustyni.

Coś, co wydawało się muzyczną emeryturą przed osiągnięciem pełnoletności (w amerykańskich barach wciąż nie miał prawa do zamówienia drinka!), okazało się sprytnym sposobem na przetrwanie w show-biznesie i pomnożenie osobistego majątku. Dlatego właśnie, mimo drastycznych zmian w muzycznych modach i po upływie pięciu dekad, ten filigranowy piosenkarz jest wciąż popularny i co jakiś czas przypomina o sobie nowymi przebojami.

Paula zalicza się do elitarnego grona pionierów rozrywki w Las Vegas, a obecnie jest jej żywym symbolem. Nic dziwnego, że atmosferę legendarnego pustynnego kurortu przywiózł ze sobą nad Bałtyk i roztoczył ją w nieco zapyziałym - nie bójmy się tego słowa - amfiteatrze.

Artysta przywiózł ze sobą nie tylko znakomite nagłośnienie, światła i perfekcyjną orkiestrę, własna była także scenografia, która odmieniła Operę Leśną na ten wieczór. Ważnym elementem estradowej oprawy były telebimy, na których początkowo pokazano film z zapisami dokumentalnymi z życia i kariery mistrza, a potem twarze wielkich, nieżyjących już piosenkarzy, m.in. Franka Sinatry i Sammy'ego Davisa Juniora, którzy przed sopocką publicznością "wykonywali" nagrane wiele lat temu duety z Paulem.

Była wśród nich m.in. legendarna kompozycja "My Way", muzyczna wizytówka Sinatry, napisana właśnie przez naszego bohatera. Nie obyło się więc bez wzruszeń o charakterze - można by rzec - metafizycznym. To wszystko mieściło się jednak w nieco kiczowatej, ale świadomie stosowanej konwencji.

Sopocki koncert pokazał dobitnie, że na współczesnym muzycznym rynku nie ma nazwisk przeterminowanych. Jeśli tylko artysta jest w stanie fizycznie znieść trudy koncertu, a w przeszłości był sławny i pozostawił po sobie przeboje, może powrócić w dowolnej chwili. Większość wykonawców oczywiście się wypala, zużywa i wypada z gry, ale są i tacy, którzy drwią sobie z własnej metryki i wciąż mają wierną publiczność i dla niej występują i nagrywają.

W uprzywilejowanej pozycji są zwłaszcza autorzy własnego repertuaru i do tej grupy zalicza się właśnie Paul Anka.

Co prawda w jego muzyce już nic się nie zmieni, można ją nazwać żywą skamieliną, ale kogo to obchodzi, jeśli wciąż się podoba. A już moja babcia krawcowa mówiła, że ładne nie jest to co ładne, tylko to co się nosi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki