Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ksiądz „Johnny” mówi ważne rzeczy. Ukazała się książka z kazaniami ks. Kaczkowskiego

Piotr Piotrowski
Ks. Jan "Johnny" Kaczkowski
Ks. Jan "Johnny" Kaczkowski fot. Andrzej Muszyński
Książka pt. „Zamiast czekać zacznij żyć” to najnowszy zbiór kazań śp. ks. Jana Kaczkowskiego. Choć ich już nie usłyszymy, to nawet z papieru trafiają nas w najczulsze punkty sumienia.

Podczas gdy filmowy „Johnny” Daniela Jaroszka święci triumfy na kinowych salach i w statystykach Box Office - równie duży sukces zapewne czeka go po wejściu do platform streamingowych - krakowskie wydawnictwo Znak publikuje najnowszą książkę ks. Jana. To nie tylko zabieg marketingowy. To okazja, by sporą część widzów „skierować” do myśli ks. Jana spisanych w książkach.

W „Zamiast czekać zacznij żyć” znajdziemy charakterystyczne dla kapłana głębokie i analityczne rozważania związane z etyką, filozofią i teologią oczywiście. Jest wiele myśli o ludzkich relacjach i o naszym sumieniu.

„Chcę powiedzieć - powtarzam to nieustannie - że w życiu najważniejsze są relacje. Naprawdę będę to powtarzał do znudzenia, że relacje wypracowane teraz, w codzienności, są niezwykle ważne także wtedy, kiedy ludzie odchodzą.”

„Bardzo lubię porównywać zarówno sumienie, jak i budowanie z kimś bliskości do mięśnia, który trzeba ćwiczyć w codzienności, by był gotowy na trudne czasy. Żeby wtedy, kiedy będzie jakaś ogromna presja lub pokusa, by zachować się niegodnie czy haniebnie, wyćwiczone w codzienności sumienie ochroniło nas przed jakąś kompletną moralną wpadką. Jak myślicie, dlaczego my, księża, tak bardzo prosimy was, byście się spowiadali? Gonimy was do tego - choć to może nie najlepsze słowo. Może bardziej pilnujemy tego i o to prosimy. Sami staramy się chodzić często do spowiedzi - mogę powiedzieć za siebie: staram się, chociaż nie lubię się spowiadać, jak nie wiem co, bo to

jest przecież trudny obowiązek. Zawsze trzeba się w tym konfesjonale pokazać od tej złej strony, odsłonić. Dlaczego to robimy? Nie po to, żeby mieć nad wami kontrolę, jako ta czarna mafia, która zbiera informacje, by was potem szantażować, do czegoś zmusić. Robimy to po to, żebyśmy się wszyscy stale uczyli dojrzałości sumienia. Ta nauka polega na tym, że poznajemy ocenę własnego sumienia. Ćwiczymy je w małych rzeczach po to właśnie, żeby - kiedy przyjdzie jakaś ogromna pokusa - zadziałało prawidłowo w sprawach wielkich.”

Są tu odniesienia do Dekalogu, do antycznej filozofii, do życia kapłańskiego. I oczywiście do źródeł - Pisma Świętego, tekstów świętych Kościoła i papieskich rozważań. Są długie passusy o osobistych doświadczeniach, także tych najtrudniejszych, bo opisywanych z perspektywy człowieka odchodzącego, mającego świadomość nieuchronności nadchodzących wydarzeń. Hospicjum jest doskonałym laboratorium takiej głębokiej analizy.

„Nie jestem w stanie - i też nie jestem od tego - żeby wszystkie traumy z nich zdejmować. Jeśli ktoś w życiu nakombinował, to musi ponieść tego konsekwencje. Po prostu. Są pewne rzeczy, których nie da się - a na pewno jest bardzo trudno - zapomnieć. Mamy czasami takie poczucie wobec umierających, że należy ich cały czas głaskać po głowie. Nie. To są cały czas ludzie, którzy ponoszą odpowiedzialność za swoje czyny. Jeśli ktoś budował bardzo bliskie relacje, to procentuje to wtedy, kiedy umiera, bo jego najbliżsi są przy nim. Jeżeli ktoś miał w sobie tyle odwagi i klasy, że walczył o te relacje, to jego odejście będzie jednym z najpiękniejszych, a proszę mi uwierzyć, że niektóre zgony zapadają w pamięć.”

Czytelnika uderzy, jak zwykle u autora, żywy, wręcz brzmiący w uszach jego charakterystyczny głos, ze swoistą dynamiką i wypełnieniem obrazami, swadą. Szczególnie wtedy, gdy ks. Jan wraca w swoich kazaniach ( tym jest w istocie „Zamiast czekać zacznij żyć”) do codzienności i własnych doświadczeń. Jak choćby tych z puckiej zawodówki, gdzie katechizował.

„Jestem przekonany, że oni byli tymi ogrami tylko dlatego, że nikt na nich nie kapał miłością. Jak się nad nimi popracowało… Oczywiście to nie jest tak, że miałem tam z nimi od razu jakieś ogromne sukcesy wychowawcze. Oni podczas tych moich lekcji religii również ogrzyli, czyli zachowywali się jak durnie. Czasem prawie mi wkładali kosz na śmieci na głowę, ale siłą i godnością osobistą próbowałem to przewalczyć. Ponieważ, jak państwo wiedzą, nie jestem typem sportowca ani supermena, zaciągałem ich do tego, co potrafiłem robić. Gdybym był bokserem, założyłbym pewnie dla nich klub sportowy, a ponieważ założyłem hospicjum, zacząłem ich wciągać do pracy wolontaryjnej.”

„Ja jestem kompletnie atechniczny, więc do pomocy w tym zakresie oni byli po prostu idealni. Nie dość, że mogli poprowadzić samochód, starego tarpana pożyczonego od proboszcza - bo dokładnie dziesięć lat temu zaczynaliśmy pracę w hospicjum od pożyczonego od proboszcza tarpana, którym woziliśmy takie stare łóżka do pacjentów - to jeszcze pomagali te łóżka składać i skręcać, najpierw w ramach hospicjum domowego. Potem to się bardzo szybko rozrosło i teraz mamy jedno z lepszych w Polsce hospicjów stacjonarnych.”

„Dlaczego, moi państwo, ogry stoją pod blokami w tych swoich kapturach i ćmią blanty? Nie dlatego przecież, że są szczęśliwi, tylko właśnie dlatego, żeby uciec od szarej rzeczywistości. Szukają emocji i dostają te nieprawdziwe. Taka marihuana generuje po prostu nieprawdziwe emocje. Śmiejesz się dlatego, że stoi śmietnik, albo jesteś rozbawiony, bo ulicą przejechał samochód, co jest przecież całkowicie normalne. Zauważyłem, że oni bardzo chętnie jeżdżą do hospicjum stacjonarnego czy hospicjum domowego, bo to są prawdziwe emocje. To nie jest gra komputerowa, ci ludzie umierają naprawdę i nie mają pięciu żyć, nie mogą podładować bonusa.”

Są tu chwile na refleksję, na puszczoną mimochodem łezkę, ale też solidne kopniaki. A nawet fangi prosto w nos.

„Gdy jestem obecny przy umieraniu, muszę być bardzo napięty psychicznie, nie mogę się wzruszać. Muszę być profesjonalistą. Nazywam to domykaniem śmierci. Żeby to wytłumaczyć, posłużę się przykładem ze szpitala, w którym przez dziesięć lat byłem kapelanem. Gdy mnie wołają do reanimacji, wiąże się to z dużą adrenaliną. Często bywa tak, że korytarzem biegnie ksiądz, a rodzina reanimowanego siedzi na korytarzu, bo nie może wejść do sali. W takich sytuacjach ludzie nie czytają takich podstawowych znaków. Normalnie gdybyśmy zobaczyli, że nagle pielęgniarki zaczynają biegać w tę i we w tę, potem lekarze zaczynają biegać, potem biegnie ksiądz, to raczej byśmy sobie zdali sprawę, że nie jest najlepiej. Tym bardziej że mnie często wołają dopiero wtedy, gdy już reanimacja zmierza ku nieudanej. Chociaż nie za każdym razem się tak kończy. Ci ludzie na korytarzu zawsze jednak mają niezłomną nadzieję, do końca są przekonani, że jeszcze się uda. Załóżmy jednak, że pani umarła. Udzieliłem namaszczenia chorych, kończymy reanimację. To trudny moment. Anestezjolog patrzy na mnie, lekarz wewnętrzny patrzy na mnie, patrzą po sobie: „To co? Kończymy? Czy próbujemy jeszcze raz?”. To konkretna decyzja i odpowiedź na pytanie o to, jak długo walczyć o czyjeś życie. Wszystko zależy od uznania lekarzy. Czasami, pamiętam, padało: „Spróbujmy jeszcze raz, bo on ma małe dzieci”. No i próbujemy, może zaskoczy.

Najtrudniejszy moment jest wtedy, kiedy reanimujemy pacjenta, a on odzyskuje przytomność mimo że jego serce, bywa tak, nie podejmuje tak zwanej czynności elektrycznej. To znaczy, że tłoczy krew tylko dlatego, że jest masowane, ale pacjent jest świadomy i wodzi oczyma. Oczywiście jest wtedy zaintubowany, czyli ma w przełyku tę rurę od respiratora, przez co nie może mówić. Cały czas jest uciskany. Ja się wtedy nachylam do ucha i mówię: „Panie Wacławie, jest naprawdę bardzo ciężko. Proszę żałować za grzechy”. Gdy lekarz przestaje masować, człowiek odpływa.”

„Oczywiście nie da się powiedzieć komuś na raty, że jego mama nie żyje. Jak poradzić sobie z tą sytuacją, zachowując wszystkie psychologicznie zasady? Siadam, żeby być na jednym poziomie z rozmówcą. Wyczuwam, czy ktoś chce, żeby go wziąć za rękę, czy nie - to się naprawdę od razu czuje - i mówię, że niestety, reanimacja się nie udała, że mama nie żyje. Wtedy następuje taki wielki wybuch płaczu, który ja jednak muszę opanować. Mówię: „Czy chcecie wejść do mamy?”. To daje im możliwość uzyskania takiego poczucia pożegnania. Wcześniej jednak oczywiście idę do pielęgniarek i proszę, żeby uporządkowały te już zwłoki, czyli żeby wyjęły wkłucia, rozintubowały zmarłego, wytarły ewentualną krew, ślinę, tak żeby widok mamy jeszcze bardziej rodziny nie straumatyzował. Wchodzę z nimi na kilka minut, mając świadomość, że obok leżą ciężko chorzy pacjenci - to przecież sala intensywnego nadzoru. Specjalnie klękam z nimi przy mamie i mówię: „Nie wiem, czy mama was słyszy, ale powiedzcie jej, że ją kochacie”.W tym wypadku byłem przy zmarłej wcześniej. Teraz klękam przy jej zwłokach i mówię: „Powiedzcie mamie, że ją kochacie. Powiedzcie, że jej przebaczacie”. Czasem za nich mówię to „przebaczamy tobie”, „kochamy cię”. Nie dziwcie się temu, bo w każdej rodzinie zawsze jest coś, choćby to była najpiękniejsza rodzina, co czeka na przebaczenie. Oni się rozkręcają w tym swoim bólu, zaczynają szlochać. Ja nie mogę pozwolić, żeby się rozkręcili za bardzo i na przykład rzucili mi się na te zwłoki, przywarli do nich. Wtedy wyrzut adrenaliny do mózgu będzie tak silny, że po fakcie nic z tego nie zapamiętają. Potem muszę ich trochę na siłę wyprowadzić z tego pomieszczenia.”

Jest wiele słów księdza Jana, które mogą stać się przewodnimi myślami dnia. I nie są to jakieś bon moty, tylko słowa trafiające w sedno spraw najważniejszych.

„Mówiłem też o czymś, co mnie od zawsze pasjonuje, a mianowicie o fenomenie sumienia, które posiada każdy człowiek, z tym prawem naturalnym, z tymi archetypami zachowań zawartymi w przykazaniach. To jest coś, co - mam nadzieję - udało nam się na nowo odkryć. Co więcej mogę dać od siebie, żeby moja wiara nie była wiarą pluszową, żeby moje chrześcijaństwo nie było pluszowym chrześcijaństwem, żeby ta śmierć na krzyżu nie była śmiercią pluszaka? Bo taka śmierć jest akceptowalna. Nikt z państwa nie będzie przecież rozpaczał, jeśli zauważy, że jego dziecko w zabawie uśmierciło swoją pluszową maskotkę.

My, niestety, mamy taką tendencję do myślenia, że chrześcijaństwo za wszelką cenę powinno być miłe. Otóż nie, w życiu wcale nie musi być miło. Życie to nie jest jedno wielkie pasmo sukcesów. Dobrze o tym wiemy, jeśli mamy chociaż minimalny kontakt z rzeczywistością.

Nasze relacje będą pluszowe. Wszystko będzie udawane. Wszystko będzie nieprawdziwe. Podobnie jak śmierć Jezusa na krzyżu i chrześcijaństwo, Eucharystia też nie jest pluszowa, ona jest jak najbardziej prawdziwa. Żeby umieć uczestniczyć w pełni w Najświętszej Ofierze Chrystusa, która na ołtarzu się nie powtarza, jak zakładają protestanci, ale - jak mówiliśmy - uobecnia, czyli działa poza czasem, musimy zrozumieć, założyć albo mieć nadzieję, że jest ona realna. Każdego dnia na ołtarzach świata, nawet jeśli mszę odprawia najgłupszy ksiądz globu, prawdziwy Jezus Chrystus ofiarowuje się za zbawienie każdego człowieka. Właśnie dlatego jest sens we wznoszeniu do Niego modlitw i dlatego bardzo państwu dziękuję, że modlicie się o moje uzdrowienie.”

I jest też to, przynajmniej dla mnie najważniejsze zdanie w tej książce.

„To jest tak naprawdę sedno mojej pracy, to jest sedno mojego kapłaństwa, to jest sedno mojego życia - sprawowanie Najświętszej Ofiary i bycie przy umierających.”

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki