Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Krawczyk - muszkieter i trubadur z Łodzi, który wyruszył w przepiękny rejs własną drogą

Dariusz Pawłowski
Dariusz Pawłowski
Grzegorz Gałasiński
„Krzysztof był...” - jego przyjaciołom głos łamie się w gardle; fani piszą, że nie mogą w tę wiadomość uwierzyć. 5 kwietnia zmarł Krzysztof Krawczyk. Miał 74 lata. Życia, które wielu ludziom przyniosło ogromną radość.

KRZYSZTOF KRAWCZYK WE WSPOMNIENIACH

„Krzysztof był...” - jego przyjaciołom głos łamie się w gardle; fani piszą, że nie mogą w tę wiadomość uwierzyć. 5 kwietnia zmarł Krzysztof Krawczyk. Miał 74 lata. Życia, które wielu ludziom przyniosło ogromną radość.

Oblicza się, że Krzysztof Krawczyk wziął udział w nagraniu przeszło stu albumów. Ostatni, zatytułowany „Horyzont”, wydał w październiku 2020 roku, oświadczając zarazem, że zawiesza działalność artystyczną ze względu na problemy zdrowotne i pandemię koronawirusa, która uniemożliwiła mu koncertowanie. „Żegnajcie. Finiszując w biegu mego życia, nie wypatruję jednak napisu meta. Jako człowiek wierzący wiem, że dla mnie nie ma mety, bo przede mną jest horyzont, w którego stronę zmierzam. Lecz będę walczył do ostatniego dźwięku, chyba że od publiczności usłyszę: „Panu już dziękujemy”! Albo Bóg mój zaprosi mnie do swego niebiańskiego chóru. Zapewne skieruje mnie do sekcji polskiej, a tam spotkam tak wielu moich przyjaciół” - powiedział wówczas na łamach „Super Expressu”.

JAKI BYŁ KRZYSZTOF KRAWCZYK?

Krzysztof Krawczyk miał w dorobku niezliczone przeboje, a co najważniejsze, reprezentujące najróżniejsze muzyczne stylistyki. W każdej doskonale się odnalazł, potrafił łączyć profesjonalizm wykonania z wyjątkową barwą interpretacji oraz niepospolitą osobowością. Kochał scenę i kochał być kochanym przez publiczność. Co ważne, nawet gdy można było odnieść wrażenie, że ta się od niego na jakiś czas odwracała, wystarczył jeden nowy utwór, by fani muzyki przypominali sobie, iż Krawczyka po prostu lubią, a ten bez trudu zdobywał nowych fanów, w gronie coraz to nowych pokoleń. Dowodzącą tego historyjkę przytacza znakomity, urodzony w Łodzi gitarzysta jazzowy i kompozytor, Krzysztof Fetras: „Kiedy w środę rano wyszedłem z pieskami na spacerek, a mieszkam przy lesie, idąc wąską ścieżką usłyszałem jakiś kanciasty bas i rap... Wyłoniła się siedmioosobowa grupa młodzieży, chłopaki i dziewczyny. Pierwszy z nich dzierżył tube odtwarzacz. Moja większa sunia Bajka trochę warknęła na osiłka ze sprzętem, ten się przestraszył, zachwiał, że mało nie wypuścił z ręki rapu... Reszta niemrawe uśmieszki, przechodzą, ja mówię do tego ze sprzętem: - To dlatego, że nie słuchacie porządnej muzyki... Oni minęli mnie i ostatni w szeregu odwraca głowę i mówi: - Krzysztof Krawczyk umarł, to nie ma czego słuchać... Zamurowało mnie”.

TRUBADURZY I KRZYSZTOF KRAWCZYK

Wszystko zaczęło się w Łodzi. Krzysztof Krawczyk zamieszkał tutaj z rodzicami - aktorami i śpiewakami - gdy miał dziesięć lat. Pobierał lekcje śpiewu, uczył się w szkole muzycznej w klasie fortepianu, a także w I Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika, gdzie poznał Sławomira Kowalewskiego, gitarzystę, równie jak Krawczyk rozkochanego w muzyce, z którym zakładał legendarnych Trubadurów.

- Z Krzysztofem byliśmy jak bracia z piaskownicy - wspomina Sławomir Kowalewski. - Razem chodziliśmy do szkoły, razem spędzaliśmy czas, dużo rozmawialiśmy. Wiele nas łączyło. W tamtym czasie Krzysiowi zmarł tata i on poprosił mnie, żebym to ja w szpitalu zobaczył, czy to na pewno ciało jego ojca. Nie mogłem mu odmówić. Krzysztof niezwykle mocno to przeżył.

Szkolna przyjaźń i muzyczna pasja przerodziła się we wspólne artystyczne plany.

- Gdy powstał pomysł powołania zespołu wokalno-instrumentalnego, na wzór Beatlesów, pojechaliśmy na miesiąc do Mielna, gdzie postanowiłem uczyć Krzysztofa grania na gitarze - opowiada Sławomir Kowalewski. - Krzysio bardzo ciężko pracował, szybko opanował pierwsze akordy, które mu pokazałem, ale miał problemy z chwytem barre. Polega on na tym, że trzeba wskazującym palcem przycisnąć wszystkie sześć strun gitary do gryfu, od drugiej strony docisnąć kciukiem, a pozostałe trzy palce układa się w akord. Zawsze mu odskakiwały od gryfu dolne palce. Postanowiłem więc związać mu ręcznikiem dłoń z gitarą, on kładł się spać z instrumentem i takie zabiegi odbywały się przez kilka nocy. Pod koniec miesiąca wykonywał już akompaniamenty do znanych piosenek, które wspólnie wtedy śpiewaliśmy. Pamiętam, że pierwszą była „Diana” Paula Anki. I zaraz rozpłakał się z radości, że potrafił to zrobić. Zaczęliśmy wtedy tworzyć repertuar dla nowego zespołu. Były to piosenki Beatlesów, Elvisa Presleya, Paula Anki, Cliffa Richarda, ale też powstawały nowe utwory: Krzysztof pisał teksty, a ja komponowałem muzykę. Gdy wróciliśmy z tym bagażem do Łodzi, było jasne, że jest już gitarzysta funkcyjny, ja postanowiłem „przerzucić” się na gitarę basową, brakowało nam perkusisty i gitarzysty solowego. Udaliśmy się do Jurka Krzemińskiego, który miał grupę Komety i on bez wahania postanowił się do nas przyłączyć. Nieco podstępem namówiliśmy na perkusję Mariana Lichtmana, który początkowo się obraził, że nie będzie gitarzystą i solistą.

- Byłem wtedy pierwszym zapiewajłą, ale przekonali mnie tym, że Ringo Starr gra na perkusji i też śpiewa - przypomina Marian Lichtman. - Namawialiśmy mojego tatę, który chciał, bym był lekarzem, aby kupił mi perkusję. Dostałem uproszczoną wersję, bez tak zwanej stopki i dużego bębna. Pierwsze koncerty mieliśmy pod „Siódemkami”, miałem tak silną prawą nogę, że wybijałem rytm o podłogę.

Ta czwórka chłopaków (później Krzemińskiego zastąpił Ryszard Poznakowski) - nie z Liverpoolu, ale z polskiego Manchesteru - w 1963 roku zaczęła wspólne próby, dając początek jednemu z najbardziej popularnych, a i niezwykłych rodzimych zespołów tamtego czasu. Muzycy nie tylko bowiem z łatwością i przebojowo łączyli rock and rolla ze stylistyką wschodniosłowiańskiej muzyki ludowej, ale przede wszystkim całą czwórką śpiewali, i to na głosy.

- Byliśmy niesamowicie zgrani wokalnie - przyznaje Sławomir Kowalewski. - Wielu fachowców w branży muzycznej, mówiło wtedy, że najlepsze unisono po McCartney’u i Lennonie, to był Kowalewski i Krawczyk, czyli McCartney i Lennon z Trubadurów.

Trubadurzy stworzyli również nowy wówczas rodzaj koncertu bigbitowego.

- Dyrekcja Estrady Łódzkiej, najpierw nakazując nam zdanie matury, postanowiła, że każdej naszej piosence, wykonywanej na żywo, towarzyszyć będzie inny układ choreograficzny - opowiada Sławomir Kowalewski. - Uszyto nam ciężkie kostiumy, w których ociekaliśmy potem i pokonywaliśmy niezliczoną liczbę kilometrów na scenie. Mieliśmy ogromną determinację, by podołać temu zadaniu. Po latach Krzysztof powtarzał, że choć koncertował na całym świecie, to nigdy już nie spotkał ludzi, którzy by tak kochali muzykę, aby podejmować się podobnych, szalonych wyzwań.

Wtedy pojawiły się znane do dziś kostiumy muszkieterów. - To Krzysztof wymyślił, żebyśmy zostali muszkieterami - dodaje Sławomir Kowalewski. - On był wielkim miłośnikiem literatury przygodowej i historycznej i zainspirował się powieścią Aleksandra Dumasa. Zaproponował, żebyśmy nosili takie kostiumy, o projekt poprosiliśmy pana Szymona Kobylińskiego, a uszył je nam Teatr Muzyczny w Warszawie. Na festiwalu w Opolu zaszokowaliśmy wszystkich wykonawców i publiczność. Te kostiumy pozostały z nami do dzisiaj.

- Wyjątkowość naszego zespołu brała się również stąd, że naprawdę byliśmy przyjaciółmi, chłopakami z ulicy - dodaje Marian Lichtman. - Bawiliśmy się, mieliśmy te same dziewczyny, pijaliśmy wina w bramach, zdarzało nam się uczestniczyć w tych samych bójkach. Krzysztof nigdy nie ustępował...

- Marian mieszkał wtedy w okolicy, gdzie było dużo melin, Krzysio też, a ja byłem synem boksera... - wyjaśnia Sławomir Kowalewski.

Oczywiście dla młodych muzyków największym problemem były instrumenty. Gitary elektryczne kosztowały niemało, w dodatku jedynymi dostępnymi na rynku były ciężkie, czeskie. Każdą traktowali jak skarb. - Pewnego dnia jechaliśmy na próbę i Krzysztof zostawił w tramwaju gitarę. Biegł potem za nim ulicą Piotrkowską cały przystanek.

Przyszła popularność i związane z nią atrakcje. - Mieliśmy mnóstwo fanek - przyznaje Sławomir Kowalewski. - Dziewczyny kochały się w Krzysztofie, we mnie i w Marianie, ale nie wchodziły sobie w drogę. Zdarzało się rzucanie stanikami na scenie, próby dostania się do naszych pokoi hotelowych. Masę listów od nich dostawaliśmy, na których były odbite usta i szminki. Młodzieńcze czasy...

Wspólne muzyczne czasy były też szkołą, która procentowała w przyszłości.

- W tamtych czasach Krzysztof nauczył się zasad, które, jak mówił, towarzyszyły mu przez całe artystyczne życie: że na estradę nie wychodzi się w tych samych butach, koszuli i spodniach, w których się przyjechało, a wszystko co się robi, robi się dla publiczności - mówi Sławomir Kowalewski. - On zawsze starał się szukać takich rozwiązań, które będą atrakcyjne dla publiczności. Dbał też o wszelkie szczegóły. Po latach często wspominał nasze wspólne koncerty, zawsze powtarzał, że to był wspaniały czas. I podczas naszych spotkań zaskakiwał mnie nie raz, że pamiętał detale, rzeczy, które mnie uleciały z pamięci.

O zachodni świat Trubadurzy otarli się na poważnie w 1972 roku.

- Reprezentowaliśmy muzycznie Polskę na igrzyskach olimpijskich w Monachium - wyjaśnia Sławomir Kowalewski . - Tam wystąpiliśmy w telewizji, zebraliśmy znakomite recenzje. Alan Freeman, wtedy guru muzycznego dziennikarstwa, mający swoje audycje w radiu BBC i Luxembourg, słuchany przez cały świat, powiedział na konferencji prasowej o nas, że jesteśmy zespołem światowej klasy, ale musimy opuścić Polskę i mieć zachodniego menadżera. To zostało z nami, myślę, że w Krzysztofie szczególnie mocno, co zaowocowało potem jego pragnieniem zrobienia kariery za granicą.

Niedługo potem pojawiły się konkretne propozycje.

- Mieliśmy zaproszenie na nagrania do Londynu - opowiada Sławomir Kowalewski. - Jednak plany pokrzyżowała nam sprawa, która wtedy wyglądała na poważną, a później okazała się kompletną bzdurą. Graliśmy kilka miesięcy koncerty w Związku Radzieckim i zarobione ruble wymieniliśmy na dolary. Na Okęciu jednak te dolary nam zabrano. Dostaliśmy embargo na wszelkie wyjazdy, kontrakt w Londynie znacząco się oddalił. Dopiero po kilku miesiącach oddano nam dewizy, okazało się, że nie popełniliśmy przestępstwa, ale „smrodek” pozostał. A Krzysztofa zaczęto już namawiać do tego, aby nas opuścił...

KARIERA SOLOWA KRZYSZTOFA KRAWCZYKA

Gdy Krzysztof Krawczyk zaczął solową karierę, Marian Lichtman wyjechał do Danii.

- Trochę się wtedy poluzowały nasze kontakty, ale nadal pozostawaliśmy szczerymi przyjaciółmi - zapewnia Marian Lichtman. - Z Krzysztofem w młodości zawiązaliśmy nawet braterstwo krwi, w bramie przy „Siódemkach”. Krzysztof wyjął żyletkę i mówi, że zostaniemy braćmi krwi, jak Indianie. Naciął mi mały krzyżyk we wnętrzu dłoni, sobie kazał zrobić to samo i uścisnęliśmy sobie dłonie. I wiedziałem, że dla niego nie jest to tylko gest.

O silnym emocjonalnym związku z Krzysztofem Krawczykiem mówi też Sławomir Kowalewski: - Krzysztof był prawdziwym muszkieterem, rycerzem estrady, przyjacielem ponad wszystko. Była w nim wielka doza romantyzmu, ale i pracowitości, staranności. Mówił o nas: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Pielęgnował naszą przyjaźń. Oczywiście na pierwszym planie byli też jego żona Ewa oraz menadżer Andrzej Kosmala.

Gdy Krzysztof Krawczyk po latach wzlotów i upadków na dobre osiadł w podłódzkich Grotnikach, „trzej muszkieterowie” spotykali się w ogrodzie jego domu.

- Krzysztof lubił biesiadować, uwielbiał dowcipy, czasem mocno soczyste, na każdym naszym spotkaniu opowiadał nowe, zasłyszane, domagał się też kawałów od nas - uśmiecha się Sławomir Kowalewski. - Uwielbiał się śmiać, rozmawiać, być wśród ludzi. Był bardzo uczuciowy, ale też bywał naiwny. Ufał bezgranicznie ludziom, także tym, którym zdecydowanie nie powinien, za co niejednokrotnie musiał w życiu zapłacić.

Marian Lichtman dodaje, że dla Krzysztofa Krawczyka pieniądze nigdy nie były najważniejsze: - Co zarobił zaraz potrafił wydać, na zabawę, albo nakupować prezentów. Ja mówiłem do niego, że jest utracjuszem, on mnie nazywał skąpiradłem. Pamiętam, jak pewnego dnia szliśmy Piotrkowską, doszedł do nas jakiś okoliczny żul i poprosił o pięć złotych. Krzysztof wyciągnął portfel i dał mu pięćdziesiąt złotych. Nakrzyczałem na niego, bo byłem przekonany, że zaraz pojawią się kolejni. Krzysztof potrafił wszystko rozdać, a potem ode mnie pożyczać.

W ubiegłym roku Trubadurzy Krawczyk, Kowalewski, Lichtman i Poznakowski spotkali się po raz ostatni, przy okazji kręcenia filmu dokumentalnego o życiu piosenkarza.

- Ten ostatni raz spotkaliśmy się latem ubiegłego roku, w domu Krzysztofa, w ogrodzie, przy ognisku - mówi Sławomir Kowalewski. - Podkreślaliśmy, że to jest bardzo piękne, iż nadal możemy być razem. Bardzo żałuję, że Krzysztof nie weźmie udziału w naszym kolejnym jubileuszowym koncercie z okazji naszego 55-lecia. Ale przecież będzie tam z nami...

To był po prostu dobry człowiek, z niezwykłą wyobraźnią i szczerą duszą. Tak mówią o Krzysztofie Krawczyku wszyscy, którzy go dobrze znali.

- A przy tym był piekielnie utalentowany. - dodaje Marian Lichtman. - Gdy poznałem Krzysztofa na cyklicznych „Spotkaniach z piosenką” organizowanych w Łodzi w domu kultury YMCA, był szczuplutkim, nieśmiałym chłopakiem. Śpiewał takim białym, cienkim głosem. Pokazałem mu jak się śpiewa przeponą. Gdy przyszedł do mnie po czternastu dniach, robił już to samo i miał mocny, piękny baryton.

Mnóstwo ciepłych, pełnych miłości i niepospolitych wspomnień o Krzysztofie Krawczyku zamieszczają artyści, z którymi współpracował. Andrzej Smolik na Facebooku napisał: „Krzysztof był jednym z najbarwniejszych, najbardziej ekscentrycznych i najfajniejszych ludzi jakich miałem okazję spotkać podczas mojej prawie 30. letniej przygody z rodzimym show biznesem (...) To był starszy kolega, który od pierwszego taktu budził sympatię a potencjalny dystans redukował do zera. Pamiętam kiedy pierwszy raz przyszedł do naszego malutkiego mieszkania gdzie w mini pokoiku miałem studio, wspiął się na czwarte piętro i przyniósł mojej narzeczonej bawarkę w żółtym termosie, słynne kanapki Krawczyka grubości hamburgera, własnej roboty sok z pomidora i powiedział do nas: kochane dzieci najpierw dobrze i zdrowo zjecie a potem przejdziemy do nagrań :) Jak go nie kochać”.

Trubadurzy mówią o śmierci Krzysztofa Krawczyka ocierając łzy w kącikach oczu.

- Trudno w to uwierzyć, odszedł mój wielki przyjaciel i bratnia dusza - mówi Marian Lichtman. - To był nasz Elvis Presley, polska muzyka straciła wspaniałego artystę, z którym odchodzi pewna epoka. Był niezwykle uzdolniony, a przy tym bardzo przyjacielski. Połączyło nas mnóstwo wspaniałych wspomnień. To jedna z najsmutniejszych chwil w moim życiu.

- Krzysztof był wspaniałym przyjacielem, znakomitym artystą, pięknym człowiekiem, niezwykle uzdolnionym wokalistą i muzykiem. Miał swoją niezwykłą estetykę, dokładność, sumienność. Byliśmy sobie niezwykle bliscy, zawsze mogliśmy na niego liczyć, niezależnie od momentu swojej solowej kariery stawiał się zawsze na jubileuszowe koncerty naszego zespołu. Pozostanie na zawsze w moim sercu. Zapamiętam go jako człowieka bardzo oddanego temu, co robił, pełnego miłości do ludzi, publiczności, na tym między innymi polegał jego sukces. To był jedyny w swoim rodzaju Trubadur, nikt go nigdy nie zastąpi - dodaje Sławomir Kowalewski.

Krzysztof Krawczyk pozostanie w sercach wszystkich, którzy „słyszą” muzykę...

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki