Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krowa z UNRR-y w ogrodzie profesorskiej willi

Barbara Szczepuła
Jerzy Krygier (pierwszy z lewej w górnym rzędzie) wraz z koleżankami i kolegami ze szkoły podstawowej nr 28. Rok 1954. Babcia chciała by po jej ukończeniu Jurek poszedł do pracy. Prof. Wawryk przekonał ją by posłała wnuka do technikum.
Jerzy Krygier (pierwszy z lewej w górnym rzędzie) wraz z koleżankami i kolegami ze szkoły podstawowej nr 28. Rok 1954. Babcia chciała by po jej ukończeniu Jurek poszedł do pracy. Prof. Wawryk przekonał ją by posłała wnuka do technikum. Archiwum rodzinne
Jak to się stało, że Łucja Proena, kalecząca język polski Kaszubka z rudym warkoczem zamieszkała wraz z kilkuletnim wnukiem w domu prof. Włodzimierza Wawryka?

Dlaczego profesor odstąpił jej pokój w poniemieckiej willi, którą zajął po przyjeździe do Gdańska? Jak przebiegało spotkanie tych dwu różnych światów: lwowskich inteligentów z ziemiańskimi korzeniami wypędzonych z ukochanego miasta i bezdomnej Kaszubki, nie wpuszczonej po wojnie do jej przedwojennego mieszkania w centrum Gdańska, bo Polaków nie obchodził los "tej Niemry" i jej małego wnuka?

- To są moje meble! - woła z rozpaczą Łucja do nowych lokatorów. Mówi po kaszubsku, bo nie zna polskiego. Domyślają się, że przyszła po swoje graty. Nie chcą ich oddawać bo swoje zostawili gdzieś za Bugiem i teraz obcy ludzie śpią na ich łóżkach i rozstawiają talerze na ich stolach. Zatrzaskują jej drzwi przed nosem.
- Babciu, boję się - płacze Jürgen. - Uciekajmy…

Dotarli jakoś do Lipusza, do domu brata Łucji Michała Puzdrowskiego, ze znanego kaszubskiego rodu "Puzdrów". U Puzdrowskich rozpacz, bo Michał nie wrócił z wojny, choć inni żołnierze, którzy zahaczyli o dywizję generała Maczka, czy o korpus generała Andersa już witali się ze swoimi rodzinami.

- Pewnie mnie porzucił - lamentuje jego żona Stasia. - Taki z niego przystojny chłop, kobiety zawsze na niego leciały, złapała go jakaś lafirynda i co teraz zrobię? Łucja próbuje ją przekonać, że jeszcze nie wszystko stracone, może zjawi się pewnego dnia, ale szwagierka wybucha: - Nie pocieszaj mnie, tego nie zniosę!! Nie zniosę, rozumiesz! Wybucha kłótnia, skaczą sobie do oczu i Łucja z Jürgenem ruszają dalej w świat.

W Bytowie siostra Łucji, Marta nie jest zachwycona. Rodzina rodziną, ale czasy są ciężkie, każdy musi radzić sobie sam. A gdzie jest Lisa? - pyta Łucji. - Czemu się Jürgenem nie zajmie? Łucja straciła córkę z oczu chyba w czterdziestym trzecim, jedną odkrytkę przysłała kiedyś ze Szlezwika Holsztynu, a potem już nic, kamień w wodę. A ojciec chłopca? Ojciec? Marta wie przecież, że Jürgen nosi nazwisko matki. - Po co wracać do starej historii? - wzdycha Łucja. - To Polak był czy Niemiec? - nie daje spokoju Marta. No, niewielu Polaków żyło w Wolnym Mieście Gdańsku, ale jakie to ma teraz znaczenie? Dajmy spokój…

Ale o spokoju nie ma mowy. Łucja z Jürgenem lądują w Mędrzychowie między Bytowem a Lipuszem, u niemieckich gospodarzy, którzy czekają na wysiedlenie. Pracuje przy krowach i sprząta obejście, a Niemka od głupich Polaków ich wyzywa, choć zima sroga każe spać w oborze. Zakopują się w sianie, bo mróz przenika do kości. - Żebyś mi tylko nie zamarzł - mruczy Łucja okrywając chłopca jakimiś szmatami.

Gospodyni wylicza im każdą kromkę chleba, jej mąż, dobry człowiek czasem podrzuci w tajemnicy coś do jedzenia. A może kobieta wcale nie jest zła, myśli Łucja, tylko odgrywa się na nich za to, że muszą opuścić swój Heimat i jechać w nieznane? Gdy nadchodzi dzień ich wysiedlenia Łucja z Jürgenem znów ruszają przed siebie.

Jak znaleźli się na Żuławach, Jürgen nie pamięta. Wiatr hula po polach, wyje nocami tak dziko, jakby diabły zbierały się na naradę. Jürgen widział diabły w marcu czterdziestego piątego pod Lipuszem, gdy wpadły o świcie po wycofaniu się ze wsi Niemców. Podobni do ludzi, ale jacyś tacy czarni, dzicy! Krzyczą, szukają Niemców, jedzenia, zegarków, kobiet. Jürgen też krzyczy: - Mama! - To do babci mówi "mamo" i będzie ją tak nazywał zawsze. - Mama, diabły! I pod łóżko się chowa. A teraz tu, na Żuławach znowu te diabły wyją jakby chciały zawładnąć całym światem, przytula się do babci, dobrze, że śpią razem.

Rano wstaje słońce, diabły chowają się za wierzbami, strach mija. Ludzie przerzuceni tu z Kresów czują się niepewnie, kobiety gotują cienką zupę, śpiewają tęskne piosenki i patrząc na płaską aż po horyzont ziemię, na obce domy, zalane pola wspominają swoje wsie wśród leśnych pagórków, gdzie chaty pod strzechą, wprawdzie ubogie ale swojskie, gdzie cmentarze z drewnianymi krzyżami, pod którymi dziadowie leżą.

Łucja pracuje od świtu do zmierzchu. Gospodarz prowadzi sklep, sprzedaje szwarc, mydło i powidło, strzeże go przed szabrownikami w dzień i w nocy. Łucja i Jürgen powoli zapominają o głodzie, ale którejś nocy rozlegają się strzały…
Uciekają do Gdańska. Gruzy, gruzy, gruzy, ale tu i ówdzie zaczyna się już odbudowa. Łucja szuka swojego drugiego męża Johana Proeny, murarza, może choć ten nicpoń pomoże? Idąc wąską ścieżką między ruinami natykają się na ruskich żołnierzy. - Giermańcy! Won! Nie ma tu dla was miejsca! - Zabijcie mnie, bo się stąd nie ruszę! - drze się po kaszubsku Łucja i z całej siły przyciska małego.

We Wrzeszczu przy ulicy, która nazywa się teraz Grunwaldzka, drugi mąż Łucji, Jan Proena odbudowuje spalone kamienice. Z żoną nie chce gadać. Drań, nie to co Krüger, który był dobrym człowiekiem. Z Królewca! Urodziła mu Lisę, ale niedługo cieszyli się rodzinnym szczęściem, bo zginął w wypadku na kolei. Ale to dawne dzieje. Teraz Łucja musi znaleźć pracę i mieszkanie. Jürgen ma już prawie siedem lat, niedługo będzie szedł do szkoły. Trafia na politechnikę, tam stale potrzebują ludzi do sprzątania. Ktoś jej radzi, żeby poszła do profesora Wawryka, który jest - poznaje nowe trudne polskie słowa - dziekanem Wydziału Chemicznego.

***

W domkach z czerwonej cegły zbudowanych na przełomie XIX i XX wieku dla niezamożnych robotników zamieszkali po wojnie profesorowie politechniki. Włodzimierz Wawryk przyjechał do Gdańska w kwietniu 1945 roku. Razem z inżynierami Franciszkiem Otto i Kazimierzem Kopeckim mieli przygotować Technische Hochschule zwaną teraz Politechniką Gdańską do pierwszej inauguracji roku akademickiego.

Wawryk szukał mieszkania w pobliżu uczelni. Duża willa przy ulicy Fiszera wyglądała na opuszczoną. Popchnął drzwi, minął hol, zobaczył piękny pokój i nagle zatrzymał się wpół kroku, bo omal nie nadepnął na leżące za fotelem zwłoki… Nie był przesądny, ale jednak nie odważył się tam zamieszkać. Tym bardziej, że obok kwaterowała Armia Czerwona, a takie sąsiedztwo nie wróżyło niczego dobrego.

Zadowolił się całkiem ładnym domem z widocznymi fragmentami pruskiego belkowania, tuż obok politechniki, przy ulicy, która z czasem otrzyma imię polskiego fizyka Zygmunta Wróblewskiego. Dom należał przedtem do naczelnika poczty, w gabinecie stały gdańskie meble, w jadalni - serwantki i fotele, całkiem porządny kredens i duży okrągły stół z krzesłami. Mógł więc już sprowadzić żonę, dwie córki i malutkiego syna, który urodził się podczas tułaczki koło Tarnowa w czterdziestym czwartym. No i matkę żony, Jadwigę Rohozińską. Rohozińscy mieli duży majątek ziemski w Karolince na Wołyniu, ich córka Maria Magdalena zwana Luną była wypieszczoną jedynaczką i dziedziczką fortuny. Skończyła elitarne liceum we Lwowie prowadzone przez zakonnice ze zgromadzenia Sacré Coeur i po francusku mówiła równie dobrze jak po polsku. Wyszła za mąż za Włodzimierza Wawryka, dobrze rokującego naukowca. Był starszy od Luny o dwanaście lat. Doktorat z mineralogii obronił w 1932 roku na Politechnice Lwowskiej i z tą uczelnią związał swoją karierę naukową. Wysoki, przystojny, wysportowany, lubił chodzić po górach nie tylko w poszukiwaniu minerałów.

Udało im się przetrwać ukraińskie rzezie, okupację sowiecką i niemiecką (profesora uratował oficer Wehrmachtu pasjonujący się jak on filatelistyką) ale z majątku nie zostało oczywiście nic, uciekająca w popłochu rodzina zdołała zabrać tylko dokumenty i precjoza. Dzięki Bogu, Włodzimierz znalazł pracę na Politechnice Gdańskiej i w miarę wygodne lokum.
W mieście nad zimnym morzem Wawrykowie spotkali innych wygnańców. W pobliżu politechniki zamieszkali profesorowie: Włodzimierz Rodziewicz (chemia nieorganiczna), Stanisław Rydlewski (statyka i konstrukcje budowlane), Robert Szewalski (energetyka cieplna, Instytut Maszyn Przepływowych PAN), Franciszek Otto (geometria wykreślna). Z profesorem Tadeuszem Sulmą (botanika), Zdzisławem Pazdro (geologia) i Tadeuszem Pompowskim (chemia i technologia nieorganiczna) łączyły Wawryków przyjacielskie stosunki.

- Gdy świętowano imieniny dziadka goście ledwie się mieścili w dwu dużych pokojach na parterze - wspomina Ewa Kluczyk, wnuczka profesora Wawryka. Profesorowa podawała swój znakomity tort orzechowy. Na honorowym miejscu siedziała zwykle pani profesorowa Szewalska zwana ciocią Jasią. Zaś wujcio Szewalski układał wierszyki. "Na Podhalu każdy wół ma/ Niech nam żyją państwo Sulma", albo: "W każdej bajce jest królewicz, niech nam żyje wuj Rodziewicz". Z wujciem Rodziewiczem, wtedy jeszcze kawalerem kontakty były niemal rodzinne - dodaje Andrzej Wawryk, syn profesora. - Mieszkał tuż obok i codziennie wpadał do ojca na pogawędkę na tematy politechniczne albo żeby pochwalić się nowym znaczkiem. Często wypijał przy okazji kieliszeczek maminej "kawówki", którą bardzo lubił.

Gdzie podziały się te wspaniałe brydże, ciągnące się godzinami w papierosowym dymie? Wspólne wyprawy do filharmonii? Wyjazdy na ryby i grzyby? Wczasy w Krynicy? Kibicowanie Lechii Gdańsk? - zastanawia się Andrzej, który w przeciwieństwie do swoich starszych sióstr Doni i Basi wybrał studia uniwersyteckie. Pamiętał, jak ojciec przepytywał córki przed egzaminami z obawy, by go - jak mówił - nie skompromitowały. Czasem zarządzał: - Marsz na górę! To znaczyło, że materiał nie był jeszcze opanowany jak należy. Andrzej Wawryk, który mieszka od lat w Holandii, a wpadł do Gdańska tylko na krótko, rozgląda się po pustych pokojach jakby szukał postaci ojca, mamy, babci i sióstr. No i Jerzyka, który też był częścią jego dzieciństwa.

Profesor przyprowadził Łucję któregoś dnia chyba w roku czterdziestym szóstym, wracając do domu na obiad. Obiad zawsze musiał być o tej samej godzinie. Przy stole zasiadała cała rodzina. - Będzie u nas mieszkać - oznajmił, ustaliwszy wszystko pierwej z żoną. - Łucja pomoże mamie w prowadzeniu gospodarstwa.

Od tego czasu Jürgen stał się oficjalnie Jerzym, a domownicy nazywali go Jerzykiem. To go ucieszyło. Chciał mieć polskie imię bo rówieśnicy nazywali go Szwabem, albo Kaszubem, a nauczyciele "autochtonem" co też nie brzmiało dobrze.
Za domem państwa Wawryków w solidnej poniemieckiej obórce stała krowa z UNRR-y, w poniemieckich klatkach kręciły się króliki, po podwórku biegały kury. W ogrodzie uprawiało się warzywa, jesienią robiło przetwory ze śliwek, wiśni, agrestu i jabłek. Kisiło się ogórki i kapustę. Tym właśnie zajęła się Łucja, gdy już razem z Jerzykiem rozlokowała się w pokoju na piętrze. Paliła w pięknych kaflowych piecach, które sięgały sufitu wysokich pokoi, rozniecała ogień pod kuchnią. Profesor załatwił jej też pracę na politechnice. Sprzątała sale w Studium Wojskowym. Jerzyk poszedł do szkoły numer 28 we Wrzeszczu, tej samej do której chodziły córki profesora.

Do jego obowiązków należało wyganianie na pastwisko krowy Mini. Pasła się tam, gdzie teraz stoją nowe politechniczne gmachy. Kilka razy zdarzyło się, że Minię zaatakowały gzy i pędziła jak szalona ulicą Wróblewskiego wzbudzając popłoch i śmiech, a Jerzyk dostał od babci Łucji ścierką albo co gorsze, kawałkiem drewna, jeśli akurat rozpalała w kuchni ogień. Krowa w ogrodzie profesorskiej willi nikogo nie dziwiła. Wszyscy rozumieli, że świeże mleko dla dzieci to prawdziwy skarb. Profesor, który nigdy nie uderzył żadnego ze swoich dzieci zwracał Łucji uwagę, że nie powinna bić wnuka, ale ona nieodmiennie odpowiadała: wiem, co robię! To była jedyna kwestia w której nie zgadzała się z profesorem.

Po kilkunastu latach Łucja i Jerzyk musieli wyprowadzić się z domu przy ulicy Wróblewskiego. Donia wyszła za mąż, potrzebny był pokój. Profesor nie zostawił ich jednak swemu losowi, załatwił mieszkanie na Oruni. Na Oruni! To było zesłanie. Łucja była smutna. Jerzyk załamany.

Na tańcach w akademiku poznał Leoniłę, zwaną Lonią, studentkę farmacji pochodzącą spod Hajnówki.
- Chcę się żenić - oznajmił babci.
- Z Ruską? Nigdy w życiu! - zaperzyła się.
- Dopiero z czasem zrozumiałem jak wiele zawdzięczam profesorowi i jego rodzinie - mówi Jerzy Kryger. - Przede wszystkim nauczyłem się poprawnie mówić. To było bardzo ważne, bo moja kochana babcia strasznie kaleczyła język. Po skończeniu szkoły podstawowej poszedłem do technikum, choć babcia chciała wysyłać mnie do pracy. Nie było jej lekko, pieniędzy stale brakowało, zdarzało się, że chodziłem głodny. Kiedyś, pamiętam, zaszedłem do kolegi, a on akurat jadł kaszankę z ogórkiem kiszonym. Stałem jak urzeczony, ślinka leciała mi do ust. Jego mama musiała coś zauważyć, bo pyta: jesteś głodny? I nałożyła mi na talerz. Do tej pory pamiętam boski smak tej kaszanki - uśmiecha się na to wspomnienie. - Do pierwszej komunii szedłem w podartych butach i bardzo się wstydziłem, wydawało mi się, że wszyscy patrzą na moje nogi. Od pani profesorowej dostałem, pamiętam, książeczkę do nabożeństwa.

Choć więc pieniędzy stale brakowało, profesor przekonał babcię, że warto mnie kształcić. Zaczęła marzyć, że zostanę kolejarzem i w czerwonej czapce, z lizakiem będę stał na peronie i odprawiał pociągi. Skończyłem technikum i całe życie przepracowałem na kolei ale nie miałem nigdy czerwonej czapki ani lizaka…

***

Profesor Wawryk zmarł wcześnie, w 1963 roku. Córki były już po dyplomie, ale Andrzej dopiero zaczynał studia więc pani Wawrykowa, która nigdy nie pracowała, musiała zacząć zarabiać. Nie było lekko. Przyjaciele pomogli jej znaleźć zatrudnienie w bibliotece kliniki profesora Kieturakisa - przypomina sobie Andrzej, a wnuczka Luny Wawrykowej dodaje, że babcia piekła też swoje słynne torty orzechowe dla lekarskiej kawiarenki. W końcu sprzedała zbiory filatelistyczne męża, więc można powiedzieć, że znaczki po raz drugi pomogły przeżyć rodzinie Wawryków.

***

Całkiem niespodziewanie odnalazła się biologiczna matka Jerzyka Elisbeth Krüger. Nawiasem powiedzmy, że Jerzy, gdy tylko skończył osiemnaście lat spolszczył nazwisko i pozbył się tego wstrętnego "ü". Nazywał się odtąd Kryger. I zupełnie zapomniał, że ma jeszcze jedną matkę, bo przecież jego prawdziwą mamą była babcia. Lisa była ciężko chora, więc odesłano ją z RFN do rodziny w Polsce. Nigdy nie powiedziała nic o swoim życiu. Zresztą nie miało to dla Jurka żadnego znaczenia. Miał już swoją rodzinę, kochającą żonę, dzieci. No i babcię. - Pamiętaj, jeśli zrobisz Loni krzywdę, to z grobu wstanę i dam ci pogrzebaczem w łeb - groziła mu pół żartem pół serio gdy była już ciężko chora. Nie dał jej okazji - ciągle są razem i nadal jest im ze sobą dobrze.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki