Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krótki film o cebuli - rozmowa z Bene Rychterem

Gabriela Pewińska
Bene Rychter zagrał ponad 300 filmowych ról
Bene Rychter zagrał ponad 300 filmowych ról Piotr Manasterski
W cyklu Sztuka Jedzenia z Bene Rychterem, aktorem, królem epizodu filmowego, rozmawia Gabriela Pewińska.

Bene, co dobrego proponujesz dziś na przystawkę?
Cebulę.

Ostro!
W latach 70., kiedy to prowadziłem bardzo cygańskie życie, my, czyli "elyta" polskich filmowców, często spotykaliśmy się u pani Izy na Krakowskim Przedmieściu. To była taka prywatna kawiarnia literacka. Za Wujcia robił Himilsbach, za Tatusia Zdziś Maklakiewicz, a ja, z racji wieku - za synka - ot, taka filmowa rodzinka. Wpadali tu czasem "na jednego" profesorowie z pobliskiego uniwersytetu, wykładowcy z ASP, sławni aktorzy i reżyserzy, co by mogli się "sponiewierać" bez świadków. Którejś niedzieli została nam na rano tylko jedna butelka wódki i nic do żarcia. A, o dziwo, bardziej nam się chciało jeść niż pić. Iza mówi: Coś wykombinuję. I zniknęła w kuchni. Po chwili na stół wjechała parująca micha gorącej, pachnącej, duszonej... cebuli. Na prawdziwym smalcu. Jeeezu, jak to smakowało, jakiż to wersal był dla podniebienia, jakiż cudowny smak wręcz dzieciństwa utraconego! Dziwnie to na nas podziałało... Pierwszy zaczął profesor z uniwerku. O epistemologii - teorii poznania, analizując różne sposoby, na jakie można uzasadniać pretensje do wiedzy. Cytował przy tym Platona, Berkeleya i Hobbesa. Zaskoczył nas ripostujący Himilsbach. Gdy przełknął kolejną łychę cebuli, zachrypiał: Ja, jako słuchacz Wojewódzkiego Uniwersytetu Marksizmu i Leninizmu, pamiętam, jak na jednym z wykładów omawialiśmy dzieło Marksa "Nędza filozofii"...

?
Mało kto o tym "uniwersyteckim" epizodzie Janka wie... Ech, do wieczora toczyły się arcyciekawe dysputy z różnych dziedzin, ale smaku tej cebuli do końca życia nie zapomnę. Nieraz u siebie, już tu, na wioseczce, naduszę całą patelnię cebuli na smalcu, usiądziemy z żonką do stołu i prosto z patelni zajadamy się łychami. Jednak po chwili czegoś mi brak, i zaczynam: - Mmm, zjawiskowa ta cebula - prosto z naszego ogrodu. Bo wiesz kochanie, to, z czym mamy rzeczywiście do czynienia w doświadczeniu zmysłowym, Kant nazywał zjawiskiem, o czym pisał między innymi w "Krytyce czystego rozumu". Nie ględź, bo ci ostygnie - krótko ucina żonka. No bo i jakaż to filozofia w prostej, wiejskiej duszonej cebuli? Trza po prostu rozkoszować się smakiem... życia.

Cebulę podawano też na planie filmowym?
Na planie były kamery, ale też ogromne lampy, trzeba było kilka metrów od nich stać, tak mocno grzały. Jak się położyło kiełbasę pół metra od takiej lampy, to zapach rozchodził się taki, że przerywano zdjęcia i wszyscy rzucali się do jedzenia. W dawnych latach nie było ani cateringu, ani barobusu, wszyscy wsuwali kanapki z serkiem topionym i byli szczęśliwi. Pamiętam, jak na plan jednego z filmów, wojennego bodaj, gdzie grałem obok Leona Niemczyka, zdarzył się cud, bo przywieźli nam na obiad zupę! Grochową! W wojskowym kotle. Dostaliśmy ją w blaszanych miskach. Jemy, zaczyna padać deszcz, a nie było gdzie się schować, bo kręciliśmy w okopach. Leon mówi: "My tej grochówy dziś nie damy rady zjeść! Zobacz, co się dzieje!". Byłem tak głodny i zmęczony, że nawet tego nie zauważyłem. Deszcz uzupełniał to, co zjedliśmy, zupy było coraz więcej, ale konsystencja coraz rzadsza... To był ten pierwszy catering w dziejach polskiej kinematografii. Trochę bida, ale i tak lepsze to niż wino owocowe i kapusta kiszona zajadana samotnie w pustym hotelu po zdjęciach...

Śmieszno i straszno...
Ja bym się nie śmiał. Zwykle jadło się w plenerze, muchy wpadały do talerza, ekipa filmowa na wyścigi pędziła po zupę do barobusu, bo nie zawsze wystarczyło dla wszystkich. A i tak większość wolała kalorie w postaci płynnej... Ulubionym jedzeniem Krzysia Kieślowskiego była kajzerka z serkiem topionym.

I papieros.
Co chwilę rozlegało się na planie: Ty! Idź do sklepu, kup dwa piwa, fajki i "coś" do jedzenia. Coś, czyli te serki cholerne albo dla pań - kefir. Kiedyś załapałem się do kręconego dla Amerykanów filmu "Wherever you are". Reżyserował to Zanussi. W ruinach dworku. Przychodzi pora obiadowa, zajeżdża ciężarówa. Ustawiają stoliki z parasolkami, kładą białe obrusy, piękne talerze, sztućce i wydają nam elegancki obiad! Szok! A myśmy w tym filmie grali wariatów ze szpitala psychiatrycznego, po scenach rozstrzeliwania przez esesmanów byliśmy "zakrwawieni", uświnieni od leżenia w błocie jak ścierki, ale umyć się nie było gdzie. A ja nie mogłem do tego stołu usiąść z panem Krzysztofem taki upaprany. Poszedłem do tych ruin, a tam jakaś babcia obok mieszkała. Właśnie odcedzała na podwórzu kartofle. I ja w tej wodzie po kartoflach umyłem zziębnięte ręce. Ciepła tej kartoflanej wody nigdy nie zapomnę.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Walczyłeś też o kotlety dla statystów. Zaczęło się od aktorów z Twojego Stowarzyszenia Niekonwencjonalnych Postaci Filmowych im. Jana Himilsbacha - "Gęba". Pamiętam, jak reklamowałeś agencję: "Jeśli jesteś brzydsza od kupy jeża lub trochę ładniejszy od diabła, jeżeli masz garba, kosmiczną nadwagę, brakuje ci kończyny lub jesteś wysoki jak szubienica, a do tego masz niezwykłe poczucie humoru, to zgłoś się...".
Kiedy Lubaszenko kręcił "E=mc2", poprosili mnie, bym sprowadził paru takich, co to zagrają meneli. Wziąłem jednego Janka, już nie żyje, bo zapił się na śmierć, i Genia, który właśnie wyszedł z więzienia, zawsze chciał zagrać w filmie. Bez zębów, ze szramami na twarzy po nożu nadawał się znakomicie. Wystąpiliśmy we trzech. Przerwa na obiad. Podchodzi do mnie panienka z barobusu i rzecze: Ponieważ pan miał trochę gadanego w roli, to drugie danie może pan zjeść, ale koledzy, niestety, dla nich jest tylko zupa...

Tylko zupa?!
Zupa i tak im się należała, bo o prawo do zupy dla statystów zabiegałem. Także o herbatę na planie. Potem nawet o kawę. Chociaż z kawą to nie wszystkim na zdrowie wyszło. Jeden z moich statystów, stary dziad, tak się kawy nażłopał, że musieliśmy na plan wezwać pogotowie! Groził mu wylew. Dziadyga wypił sto kaw! Wściekłem się, bo odpowiadałem za tych ludzi. Jego kompani tłumaczyli mi później: "Jak już wypił 67, to ostrzegaliśmy go, żeby się nie wygłupiał". A ten durny ponoć na to odpowiedział: Napiję się i będę miał spokój na jakiś czas. Chłop by się wykończył!

Jan Himilsbach, z którym się przyjaźniłeś, coś jadał?
Pamiętam, jak przyjechaliśmy na festiwal filmowy do Gdańska. Już w pociągu wprowadziliśmy się w "nastrój baśniowy", a gdy nad ranem dojechaliśmy, potwornie skacowani, Janek mówi: "Ty, tu pewnie jest jakiś bar". Był, nie pamiętam jak się nazywał, ale pewnie "Kolejowy". Janek wchodzi jak do siebie. Widać było, że takie miejsca to jego żywioł. Siadamy w kącie, podchodzi gruba kelnerka. - Dwa duże mleka - skrzeczy Janek. Przyniosła w dwóch wyszczerbionych kubkach, przypalone ewidentnie. Wypiliśmy i zaproponowałem, żeby coś zjeść. Ale się oburzył! "Przecież jak to mleko wypijemy, to za minutę masz w żołądku twarożek!" - zacharczał. Uważał, że po wódce mleko ścina się natychmiast.

Wychyliliśmy jeszcze barszczyku, do którego Jasiu dolewał procenty, a potem jeszcze dwa mleka, i tak na okrągło przez dwie godziny. Superśniadanie! Języki nam się plątały, słanialiśmy się na boki. Kelnerka nie mogła uwierzyć: "Jak to mleko gorące na ludzi wpływa"...

Byłaby z tego niezła scena filmowa...
W "Lecie leśnych ludzi" byłem jednym z partyzantów. Kręciliśmy to w Puszczy Białowieskiej. Zima taka, że i nas zasypało. Przez zaspy nie mógł się przebić żaden catering. W końcu pojechali po żarcie dwaj dyżurni planu. A że byli skacowani ostro, to po drodze cały prowiant sprzedali. Nie zapomnę tej sceny. Siedzimy wygłodniali, skostniali z zimna przy ognisku, większość kaskaderzy z automatami przy boku, taka partyzancka banda po pas w śniegu, wreszcie przyjeżdża oczekiwany dżip. Wyskakuje z wozu chudzina, płacze i na kolana przed kierownikiem produkcji: "Panie, straszne nieszczęście! Jak my jechali, to się samochód potknął na kamieniu i ... wszystkie żarcie wyleciało". Pomyślałem wtedy, po co my jakieś głupie filmy kręcimy. Nakręćmy to! To jest Bareja z Piwowskim i Zanussim w jednym! Życie niesie mnóstwo takich scen.

Na przykład taka - Ty, kiedyś amator tanich win, siedzisz u siebie na wsi pod jabłonką i pijesz... dziurawiec?
Pamiętam, jak podczas promocji książki o Himilsbachu wraz z Igą Cembrzyńską i Kazimierzem Kaczorem wspominaliśmy czasy dawnego chlaństwa i nagle okazało się, że może to nie były jakieś zaszczytne historie, ale z tego czasu dziś - nomen omen - spijam śmietankę. W każdym razie już w tamtych latach marzyłem o swoim miejscu. Każdy ma swoją drogę. Ale jak źle odczyta drogowskaz, to mu się całe życie popieprzy. Na szczęście udało mi się wyjść na tę słoneczną stronę. To jest ta moja zupa, którą jem. Nigdy nie jest za późno na szczęśliwe dzieciństwo. Ja miałem przeklęte... Ale chleb z tamtego czasu był najlepszy na świecie! Jego zapach pamiętam do dziś. Babcia piekła go w piecu. Na liściach chrzanu albo łopuchu. Wciąż słyszę ten charakterystyczny zgrzyt, gdy przyciskała bochen do chudych piersi i olbrzymim nożem kreśliła na chrupiącej skórce znak krzyża. Ja teraz, tu na wsi, wracam do smaków z dzieciństwa. Ale pamiętam też, jak z siostrami bawiliśmy się w jedzenie...

?
Naszym ulubionym zajęciem była zabawa w restaurację, w kuchnię. Z chleba, płatków owsianych, marmolady z UNRRY, serków topionych i owocowych galaretek robionych przez mamę robiliśmy malutkie kanapeczki. W tej zabawie ktoś był kucharzem, ktoś kelnerką, a ktoś gościem. Zawsze była bijatyka, kto będzie gościem. Bo gość przychodził, zamawiał i jadł, a reszta harowała. Jak w życiu.
Słynne są uczty w Twoim domu. Te kaszanki, rosoły z kury, bigosy. Prawdziwe wiejskie jedzenie.
Raz zadzwonił kolega, dziennikarz, że wpadnie do nas, ale żeby nic nie szykować, bo będzie ekstrauczta, którą przygotuje ze swoją kobitą. Przyjeżdżają, wyciągają maszynę do ryżu, algi, noże, ryby i krewetki. Jezu! Trzeba było nas widzieć. Lato, kury gdaczą, gęsi gęgają, a my pod babcią jabłonką przy stole zastawionym półmiskami z sushi żremy jak dzicy, pałeczkami... Więc następnego dnia nadusiłem cebuli na smalcu i z żonką, prosto z patelni, zajadaliśmy się łychami. Bo trza po prostu rozkoszować się smakiem prawdziwego życia.

Rozmawiała Gabriela Pewińska

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki