Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Korpolewska: To nie świat nadaje sens naszemu życiu, tylko my sami

Anita Czupryn
Korpolewska: To nie świat nadaje sens naszemu życiu, tylko my sami
Korpolewska: To nie świat nadaje sens naszemu życiu, tylko my sami pixabay/zdj. ilustracyjne
Wbrew pozorom nawet w listopadzie jesteśmy w stanie znaleźć w sobie siły, żeby rozwiązywać nasze problemy - mówi Katarzyna Korpolewska, psycholożka.

Listopad to pora, kiedy ludzie częściej przychodzą do psychologa?
Zdecydowanie, tak się właśnie dzieje. A jeżeli nie przychodzą to dlatego, że wydaje im się, że jest już z nimi tak źle, że nawet psycholog nie pomoże.

Jeśli przychodzą, to mówią: „Nie chce mi się żyć?”
Tak mówią, ale na ogół nie przypisują swojego stanu tej porze roku. Tylko że w listopadzie zaczynają sobie zdawać sprawę z tego, że różne rzeczy w ich życiu idą nie tak, jak by chcieli. Natomiast nie przypadkiem listopad do tego skłania. Jak również i grudzień.

Szary, zimny listopad czy grudzień nie są tu winne złego samopoczucia, tylko wywołują taką refleksję?
Wygląda na to, że w listopadzie mamy mniej siły, żeby radzić sobie z problemami, z którymi na co dzień sobie radzimy. A problemy ma każdy z nas. Różne rzeczy w naszym życiu nie układają się przecież i w marcu, i w czerwcu, i w sierpniu. Ale to w listopadzie zaczynamy się czuć bezradni. Oczywiście powodem tego jest i aura, bo jest ciemno, bo robi się szaro i smutno, bo nie ma liści i kolorowych kwiatów, bo często pada deszcz i to nie jest pogoda, która by sprzyjała spacerom. A dudnienie deszczu też działa bardzo nostalgicznie. To wszystko też składa się na to nasze kiepskie samopoczucie.

Wydawałoby się, że po urlopowym nasłonecznieniu naładowaliśmy wewnętrzne baterie po to, aby mieć siłę na te długie miesiące.
Tylko że w listopadzie te baterie są już trochę rozładowane. A przed nami jeszcze spore wyzwania: święta, czyli sprzątanie, gotowanie, kupowanie prezentów. Spotkania z rodziną, które nie zawsze muszą być miłe i też mogą budzić w nas obawy. Sylwester, który jest niby radosną okolicznością, ale dla niektórych może się okazać stresem. Bo znowu będziemy siedzieć w domu albo: „Jak ja pójdę na sylwestra, utyłam i co na siebie włożę”. Albo: „Znów spędzimy sylwester w tym samym towarzystwie, którego nawet nie lubię”. Innymi słowy mówiąc, przed nami dużo sprawdzianów, a już sporo energii poszło na odkopywanie się w pracy z zaległości po urlopie, już zużyliśmy sporo energii, a niespecjalnie widzimy, skąd moglibyśmy ją czerpać. Na dodatek tracimy energię na ogrzewanie się. Latem chodziliśmy w klapkach, teraz musimy się grubo ubierać, zakuwać się niejako w skorupy.

Są ludzie, którzy mogą sobie pozwolić na taki luksus, że w tym czasie jeżdżą do ciepłych krajów.
To jest moje rozwiązanie. Nie jeżdżę na narty. Jeśli już mam wyjechać to tam, gdzie świeci słońce.

Ten luksus dotyczy jednak niewielu. Co Pani proponuje ludziom, którzy przychodzą i mówią, że nie chce im się żyć, nie chce im się chodzić do pracy, że najlepiej by było, aby, jak niedźwiedzie, przespali tę porę?
Zaczynamy rozmawiać o tym, dlaczego i co się dzieje. Zaczynamy się zastanawiać nad konkretnymi problemami. Często za słowami „nie chce mi się żyć” kryje się po prostu bardzo wiele spraw do załatwienia. Trzeba porozmawiać o każdej z nich osobno, by zobaczyć światełko w tunelu, znaleźć sposób na to, że coś możemy zrobić i w jakiś sposób problem da się rozwiązać. I tak po kolei, krok po kroku dajemy sobie z tym radę. Ponieważ, wbrew pozorom, nawet w listopadzie jesteśmy w stanie znaleźć w sobie siły, żeby rozwiązywać nasze problemy.

Widzę człowieka, który stracił nadzieję. Wszystko, o czym on mówi, jest szare i czarne. Problemy, wydają się ogromne

Co takiego nagromadziliśmy i przez jaki czas, że w listopadzie tak mocno nas to życie uwiera?
To może być praca, w której atmosfera jest nie najlepsza, w której liczyliśmy na awans, a ten awans dostał ktoś inny. Albo mamy poczucie, że zarabiamy za mało. Albo rodzi się w nas przekonanie, że to, co robimy, nikomu nie służy, że nasza praca nie do końca ma sens i nie daje nam satysfakcji. A to mogą być też problemy w rodzinie. Kłopoty z dziećmi, bo jedno często choruje, a drugie z kolei przysparza kłopotów w szkole, zachowuje się nie tak, jak trzeba, nie chce się uczyć.

No tak, szkoła trwa od września, więc po dwóch miesiącach są już widoczne efekty.
Właśnie. Ale to też mogą być problemy ze starszymi rodzicami, którzy chorują, którymi też trzeba się zajmować. I w końcu mogą to być takie zwykłe sprawy jak zepsuta pralka, a chwilę później zepsuta lodówka, na dodatek w łazience pękła rura i trzeba będzie kuć kafelki. Mogłoby się wydawać, że to prozaiczne rzeczy, ale to wszystko składa się na ciężar, którego nie możemy już udźwignąć.

Czy psychiczny spadek formy, który często zamiennie określamy jesienną depresją, możemy wykorzystać pozytywnie?
Oczywiście. Być może do tej pory optymistycznie zakładaliśmy, że dziecku w szkole się ułoży, w pracy wszystko wyjdzie na prostą, lodówka co prawda rzęzi, ale jeszcze pochodzi, ale poczucie braku satysfakcji, braku sensu może być sygnałem, że trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Może warto rozejrzeć się za nową pracą? A może trzeba poważnie porozmawiać z dzieckiem i wdrożyć program systematycznej troski o to, żeby zachowywało się właściwie, zrozumiało, że zasady obowiązują zarówno w domu, jak i w szkole, żeby też zechciało się uczyć i wiedziało, że może też w tej szkole osiągać sukcesy. Jednym słowem - to może być sygnał, że z pewnymi sprawami trzeba sobie poradzić, tylko trzeba im poświęcić trochę uwagi.

Czym jest to poczucie bezsensu, które raptem nas nachodzi? W jaki sposób ludzie wtedy odbierają rzeczywistość?
Powiedziałabym, że jest to przede wszystkim poczucie pustki i poczucie porażki: „Za co się nie wezmę, to się nie udaje, a cokolwiek bym nie zrobił czy zrobiła, to i tak nie będzie dobrze”. To uczucie bezradności, a my bardzo źle je znosimy. A jakby tego było mało, to wszystko to połączone jest z permanentnym przygnębieniem, czyli nieumiejętnością czerpania radości z prostych rzeczy: „Wszystko jest nie tak i nic mnie nie cieszy. To po co żyć?”

Co wtedy naprawdę widzą oczy psychologa i słyszą jego uszy?
Widzą człowieka, który stracił nadzieję. Wszystko, o czym on mówi, jest szare i czarne. Często problemy, o których mówi, rzeczywiście wydają się ogromne i przygniatające, stąd nie jest on w stanie poradzić sobie z ich z ciężarem.

Może ci ludzie za bardzo się ze sobą pieszczą albo zanadto biorą wszystko do siebie, a to niekoniecznie musi być prawdą?
Nie można tego powiedzieć w ten sposób. Od jednego księdza usłyszałam raz, że Pan Bóg doświadcza ludzi na tyle, na ile mogą to znieść. Niektórzy ludzie są tak skonstruowani, że radzą sobie nawet z bardzo dużymi problemami. Inni już przy kłopotach małego kalibru czują się wyczerpani i bezradni, pozbawieni mocy, pozbawieni siły. Wielkość problemu nigdy nie jest obiektywna. Zawsze jest subiektywna i dotyczy tej konkretnej osoby i jej sytuacji. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że to przecież jest sprawa, którą można bardzo prosto załatwić, to niekoniecznie osoba, która mówi, że ten problem ją przerasta, widzi możliwość jego rozwiązania. Poza tym z jej perspektywy to może wyglądać zupełnie inaczej. Podam tu przykład zepsutej lodówki. Zepsuła się, więc trzeba kupić nową. Dla większości ludzi jest to sprawa absolutnie banalna. Natomiast wyobraźmy sobie starszą osobę, której lodówka wysiadła. Po pierwsze, ta osoba może nie mieć finansów, żeby zapłacić za nową. Po drugie, nie potrafi posługiwać się internetem, więc nie kupi jej, przeglądając oferty w internecie. Musi pojechać do sklepu. W sklepie być może sprzedawcy nie będą mieli tyle czasu czy nawet wiedzy, żeby odpowiednio jej wyjaśnić, czym się różnią poszczególne lodówki. Jeśli w końcu dokona zakupu, to znów ma problem - musi załatwić transport i rozładować wszystko ze starej lodówki. A jest osobą starszą, nie do końca sprawną. No i jeszcze - co ma zrobić z tą starą, zużytą lodówką? Dla niej więc, w jej odczuciu, jest to absolutna katastrofa.

I co w związku z tym? Nie kupi tej lodówki?
Pewnie w końcu ją kupi, ale będzie ją to kosztowało ogromnie dużo wysiłku. I może się zdarzyć, że następny problem zupełnie ją już wyczerpie psychicznie. Jeśli jeszcze do tego zacznie się źle czuć, będzie musiała iść do lekarza, nie będzie mogła sobie poradzić z prostymi, codziennymi czynnościami, to wtedy rzeczywiście zacznie mieć myśli, że to życie nie ma sensu.

Wychodzę z założenia, że wszystko, co nas w życiu spotyka, jest konsekwencją naszych wcześniejszych działań bądź zaniechań. Może nasze problemy, które zaczynają nas jesienią przygniatać, wynikają z osamotnienia? Z tego, że nie mamy przyjaciół, bo o nich nie zadbaliśmy. Że nie mamy się do kogo zwrócić o pomoc, bo przecież ludzie chętnie sobie pomagają, tylko trzeba kogoś takiego mieć.
I to mieć kogoś, kto z jednej strony będzie miał pomysł, jak ten problem rozwiązać, a z drugiej - wystarczająco dużo energii w sobie, żeby wspomóc osobę, która się czuje bezradna.

Bardziej mamy problem z tym, że nie mamy kogo poprosić o pomoc czy z tym, że wstydzimy się o tę pomoc prosić?
Sytuacja nie jest znów taka prosta. Niektórzy ludzie rzeczywiście nie mają kogo poprosić o pomoc. Są samotni. To na przykład starsze osoby, których dzieci wyjechały za granicę. Ale są i takie osoby, które miałyby kogo poprosić o pomoc, ale tego nie robią, bo się wstydzą albo nie chcą sprawiać kłopotu. Albo też same nigdy innym nie pomagały, w związku z tym taka forma pomocy jest im zupełnie obca. I wreszcie mamy takie osoby, które bez przerwy proszą o pomoc i wiedzą, że w pewnym momencie inni zaczynają im odmawiać. Oni nie próbują samodzielnie podźwignąć swoich problemów, tylko cały czas zdają się na innych. A w pewnym momencie ci przyjaciele, dzieci, rodzina już nie mają, nawet nie ochoty, ale możliwości przyjmowania kolejnych spraw.

Co wtedy? Co Pani radzi?
Żeby w sobie odkryli trochę siły i mocy. Każdy z nas ma w sobie ten zapas, żeby móc samodzielnie zająć się własnym życiem.

Na czym odkrywanie tego zapasu polega? Przecież nie widzę szans, możliwości, nie mam siły, nie chce mi się. I co?
To nic nie rób. I zobacz, do jakiego momentu uda ci się nic z tym nie zrobić. Wrócę tu jeszcze raz do przykładu starszej pani i jej lodówki. Można powiedzieć, że kiedyś ludzie żyli bez lodówek i było dobrze. Jeżeli w listopadzie psuje mi się lodówka i nie mam siły się tym zająć, to w końcu nic się nie stało, bo jest tak chłodno, że można trzymać jedzenie na balkonie. Sprawdźmy, jak długo to podziała. Jeśli nie podziała, to w pewnym momencie trzeba sobie powiedzieć: „Jednak bez lodówki nie da się żyć i muszę się tym zająć. Będzie mi po prostu łatwiej”. Być może to perspektywa pod tytułem „będzie mi łatwiej”, zmobilizuje taką osobę do tego, żeby wybrała się do sklepu, przebiła się przez zabieganie sprzedawcy, dopytała go dokładnie, wybrała lodówkę, sprawdziła możliwości, jak to jest z jej dowiezieniem, podłączeniem i pozbyciem się starej lodówki. Być może niektórzy muszą doczekać tego momentu, kiedy powiedzą sobie: „Nie da rady tak żyć, więc muszę w sobie znaleźć tyle sił, żeby sprawę załatwić, problem rozwiązać”.

Przecież różnego rodzaju psychiczne dołki to nasz naturalny stan. W myśl przysłowia - raz na wozie, raz pod wozem. Świadomość tego, że tak się właśnie w życiu dzieje, daje nam psychiczną równowagę i nas hartuje.
Pewnie. Nie jest tak, że wszyscy przez całe życie jesteśmy pełni entuzjazmu. Każdemu zdarzają się gorsze dni. Chociażby zwykłe przeziębienie sprawia, że gorzej się czujemy, nie jesteśmy w formie i wtedy odkładamy rozwiązanie różnych problemów na moment, kiedy ten katar już przejdzie. To absolutnie naturalny rytm. Rozwiązaliśmy już tyle różnych problemów, załatwiliśmy tyle spraw, że przychodzi moment, kiedy jesteśmy zmęczeni i chcemy odpocząć. Nie jesteśmy otwarci na kolejne, nowe rzeczy. To również jest absolutnie normalne. Nie możemy od siebie za wiele wymagać. Każdy z nas ma swoją własną wydolność. Jeden udźwignie dwadzieścia kilo, a drugi tylko pięć. Do tego też trzeba się przystosować i nauczyć się rozkładać te ciężary na mniejsze porcje.

Statystyki pokazują, że w Polsce liczba sprzedawanych antydepresantów rośnie. Kiedy należy już po nie sięgać, a kiedy sami możemy wyjść z psychicznego doła?
Jeżeli ktoś zgłasza się do specjalisty, to na ogół jest to już sygnał, że sobie nie poradził i potrzebuje fachowej pomocy. Niektórzy uważają, że branie tego rodzaju leków to życiowa porażka, unaoczniająca im, że sobie nie radzą. Zgoda, ale bierzemy też antybiotyki, kiedy nie radzimy sobie z infekcją bakteryjną; ułatwiamy dzięki temu pracę naszemu organizmowi. Z antydepresantami jest podobnie. Bierzemy je po to, żeby się lepiej poczuć, co nie oznacza, że zaczynamy brać te leki na całe życie, już do końca. Nie. One mają nam pomóc wyjść z dołka po to, żeby później już samodzielnie sobie radzić. Ponieważ antydepresant pomaga. Jest trochę niczym laska, która pomaga osobie kulejącej. Ale to nie jest rozwiązanie, żeby ta osoba mogła sprawnie chodzić. Oprócz tego trzeba tę chorą nogę leczyć. Oprócz antydepresantów, żeby naprawdę wyjść z tego stanu poczucia bezsensu, trzeba też trochę popracować nad sobą. Czyli - najczęściej ludzie, którzy dostają antydepresanty, dostają też skierowanie na terapię.

Niektórzy muszą doczekać momentu, kiedy powiedzą sobie: „Nie da rady tak żyć, muszę znaleźć siłę, żeby sprawę załatwić”

Czy antydepresanty nie mają w sobie ułudy, że wystarczy wziąć pigułkę i problemy znikną?
Jeżeli traktujemy je w ten sposób, to jest trochę tak, jakbyśmy nie chcieli brać odpowiedzialności za swoje życie. Ale ja będę bronić antydepresantów. Rzeczywiście w Polsce mamy bardzo dużo osób, zwłaszcza po 50. roku życia, które mają objawy depresji. Zdecydowanie lepiej jest leczyć tę depresję, podając leki, niż nic z nią nie robić, ponieważ ten stan wtedy tylko się pogłębia i wpływa na ogólny stan zdrowia pacjenta. Antydepresant pomaga zmobilizować się do tego, żeby na nowo zacząć kierować swoim życiem. Jeżeli nie możemy sobie poradzić z życiem, to wtedy trzeba sięgnąć po taką formę pomocy. Tak jak to jest z antybiotykami - jeżeli nie pomaga czosnek i cebula, to trzeba iść do lekarza po silniejsze leki.

Idę do lekarza po antydepresanty, przyjmuję propozycję terapii. Ale ona chyba wiąże się też ze zmianą życia?
To niekoniecznie musi oznaczać zmianę stylu życia. Bardziej zmianę sposobu patrzenia na życie. Czasem może to być zmiana stylu życia, ale wszystko zależy od samego pacjenta, samego zainteresowanego. Generalnie psychoterapia ma pomóc w samodzielnym radzeniu sobie z tym, co się w naszym życiu pojawia. Zarówno z dramatycznymi zdarzeniami, jak i problemami mniejszej wagi, ale również i z silnymi przeżyciami radości. Oraz z kłopotami związanymi z podejmowaniem decyzji, nawiązywaniu kontaktów z innymi ludźmi. W zależności od tego, z czym człowiek ma kłopot, terapeuta wraz z nim podejmuje pracę nad tym, aby odkrył on w sobie nowe możliwości albo pracę nad powrotem do tych możliwości, które kiedyś w tym człowieku były, ale zostały zapomniane, zaniedbane.

Dla mnie niezawodnym sposobem na radzenie sobie z tego typu spadkami energii i samopoczucia jest uporządkowanie swojego życia, ustabilizowanie go. Czyli - odpowiednia ilość snu, odpowiednia dieta, dużo ruchu.
Oczywiście, zdrowy tryb życia służy nie tylko zdrowemu ciału, ale też wpływa na zdrowie naszego ducha, bo zarówno ciało, jak i psychika to jedność. Sen jest tu bardzo ważny, ale również odpowiednia ilość światła.

Więcej światła! - że przypomnę słowa Goethego.
Tak jest. Mamy mniej światła za oknem, to powinniśmy go mieć więcej w mieszkaniu, żeby nie ginąć w ciemnościach. Odpowiednia dieta - jak najbardziej pomaga temu, żeby się lepiej czuć. Ciemności i nieprzyjemna aura sprzyjają temu, żeby usiąść przy stole i zajadać problemy. Potrzebny jest więc impuls, iskra, która wyzwoli w nas dbałość o siebie.

Niektórzy chodzą do solarium. To ma sens?
Chyba niespecjalnie. Ale należy pamiętać, że o tej porze roku potrzebujemy znacznie więcej światła niż latem, kiedy słońce pięknie świeci. Światło słoneczne jest najlepsze, ale w listopadzie mało prawdopodobne, żebyśmy mieli go wystarczającą ilość. Często jest przecież tak, że już rano włączamy światło w domu. Warto więc zadbać o to, żeby w tym pomieszczeniu, w którym przebywamy, rzeczywiście paliło się tyle tego światła, żebyśmy poczuli, iż wyraźnie widzimy, co jest przed nami. Nie w tym sensie, co jest przed nami na stole, ale co przed nami jutro, pojutrze, za miesiąc, za trzy miesiące.

Iskrą może być to, że człowiek dochodzi do ściany po to, żeby się od niej odbić?
Tak bywa. Ale tą iskrą może być też wpływ innych ludzi.

Tylko, żebyśmy mogli ten dobroczynny wpływ odczuć, powinniśmy być w relacjach z ludźmi w naszym otoczeniu. Relacje nie tworzą się na pstryk.
Tworzą się w najróżniejszy sposób. Czasami trzeba pomóc przyjacielowi, znajomemu wyjść z jego dołka. Powiedzieć mu: „Widzę, że siedzisz w domu, jesteś przygnębiony. Chodźmy razem do kina na komedię. Przynajmniej się trochę pośmiejemy”. Przestało padać? Zaproponujmy wyjście na spacer. Jest wolny wieczór - przygotujmy wspólnie zdrową sałatkę z warzyw. To wszystko jest działanie, które nas uruchamia. Pomoc przyjacielowi może też oznaczać również dla nas sygnał, że warto o siebie dbać. Pomagając komuś, tym samym uświadamiamy sobie, co jest tak naprawdę ważne dla nas, zaczynamy myśleć również o sobie w taki sposób, że jeśli jest bardzo źle, jeśli samopoczucie spada, to trzeba się ruszyć. Wyjść z domu, ruszyć przed siebie. A może zrobić porządki w szafie. A może odwiedzić kogoś, kogo dawno się nie widziało.

Żyjmy z poczuciem sensu, nawet w listopadzie. Czyli jak?
Aura nam tego nie dostarcza, więc sami musimy sobie dostarczyć tej ważnej witaminy życiowej, czyli ruchu oraz poszukiwanie sensu poprzez planowanie różnych rzeczy. Wówczas widzimy, że plan pod tytułem „porządki domowe” został zrealizowany i możemy odczuwać satysfakcję. Plan odnawiania kontaktów ze znajomymi przebiega wspaniale, bo spotkaliśmy się już z sześcioma osobami, których dawno nie widzieliśmy.

To chyba wiąże się z poczuciem dobrej samooceny. Jak ją poprawiać samemu?
Odpowiem na to, że to nie świat nadaje sens naszemu życiu, tylko my sami nadajemy mu sens. Do nas więc należy szukanie i znajdowanie sensu. Czekanie, że przyjdzie wiosna i sprawi, że wszystko w naszym życiu będzie lepsze, naraża nas na długie miesiące zakopywania się w złym samopoczuciu. A to może oznaczać, że potem ten dołek będzie tak głęboki, że bardzo trudno nam będzie się z niego wygrzebać.

Katarzyna Korpolewska
Doktor psychologii, właścicielka Profesji Consulting, wieloletnia pracowniczka Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego i Wyższej Szkoły Komunikowania i Mediów Społecznych. Autorka.

Jesienna chandra - czym się objawia i jak z nią walczyć?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo

Materiał oryginalny: Korpolewska: To nie świat nadaje sens naszemu życiu, tylko my sami - Portal i.pl

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki