Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Konkurs na "Rodzinną opowieść wigilijną" wygrała ośmioosobowa rodzina Kozickich z Kolbud ZDJĘCIA

Dorota Abramowicz
Rodzina Kozickich z Kolbud w pełnym, ośmioosobowym składzie. Od lewej: Cezary, Ola, Małgosia, Ignaś, Anielka, na kolanach u mamy Katarzyny, tata Krzysztof i Franciszek. W takim składzie nie ma nudy, rutyny, a ich dom cały dzień tętni życiem. Z drugiej strony, uważają, na własnym przykładzie, że współczesne społeczeństwo nie jest przygotowane na tak duże rodziny
Rodzina Kozickich z Kolbud w pełnym, ośmioosobowym składzie. Od lewej: Cezary, Ola, Małgosia, Ignaś, Anielka, na kolanach u mamy Katarzyny, tata Krzysztof i Franciszek. W takim składzie nie ma nudy, rutyny, a ich dom cały dzień tętni życiem. Z drugiej strony, uważają, na własnym przykładzie, że współczesne społeczeństwo nie jest przygotowane na tak duże rodziny Karolina Misztal
Pierwszą nagrodę w konkursie organizowanym przez Caritas Archidiecezji Gdańskiej "Rodzinna opowieść wigilijna" zdobyła ośmioosobowa rodzina Kozickich z Kolbud. Nie spodziewali się wygranej.

Ola, lat dwadzieścia, jest studentką Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej. Obecnie, na rocznym urlopie dziekańskim, wyjechała do Holandii, gdzie uczy się w Eindhoven wzornictwa przemysłowego.

Małgosia, 15 lat, trzecia klasa gimnazjum. Humanistka, z zamiłowaniem do historii. Chociaż nic nie jest powiedziane - doszła do powiatowego etapu olimpiady matematycznej.

Cezary, 12 lat. Uzdolniony sportowo, w każdej dziedzinie, zwłaszcza lekkoatletycznie.
- Tylko w szachy nie gram - oznajmia.

Franciszek, 10 lat. Też interesuje się historią.

Ignaś, cztery lata. Elokwentny, bardzo grzeczny.

Anielka - cztery i pół miesiąca. Jedno z najlepiej zachowujących się niemowląt, jakie spotkałam. Pogodna, uśmiechnięta.
Ich matka, Katarzyna Kozicka z Kolbud, zdobyła pierwsze miejsce w konkursie gdańskiego Caritasu dla wielodzietnych rodzin na najciekawszą pracę literacką "Rodzinna opowieść wigilijna".

Czytaj też: Pomorze: Konkurs na "Rodzinną opowieść wigilijną" rozstrzygnięty [ZDJĘCIA]

Katarzyna: - Kiedy już napisałam naszą rodzinną opowieść wigilijną, pomyślałam, że nie spełnia ona wymogów konkursu. Bo nie jest to utwór literacki. Raczej świadectwo. Nic przecież nie wspominam o rodzinnej tradycji świątecznej, raczej o bardzo osobistych przeżyciach. Ale każde z tych słów gdzieś wcześniej zrodziło się w moim sercu. I tak między kolejnymi karmieniami Anielki zaczęłam pisać...
Nie spodziewała się wygranej.

Przypadki babci Anieli

Rodzina Katarzyny od pokoleń mieszkała w Kolbudach i okolicach. Kasia była małą dziewczynką, gdy pierwszy raz usłyszała dramatyczną historię Anieli. I choć tata Katarzyny nie jest osobą wylewną i dość oszczędnie opowiadał o dzieciństwie, jego córka powoli, ze skrawków ojcowskich opowieści, tkała obraz życia nieznanej babci.
- Babcia, z domu Goszka, wychowała się w bardzo religijnej rodzinie - mówi Katarzyna. - Jej męża w czasie wojny wcielono do Wehrmachtu, a ona została sama z małymi dziećmi - moim tatą i jego bratem, Henrykiem. Była prawdopodobnie w ciąży z wujkiem Henrykiem, gdy z moim czteroletnim ojcem musiała pieszo uciekać 19 kilometrów z Brętowa do Starej Piły. Tata opowiadał, że cudem przeżyli bombardowanie. Babcia wraz z rodziną modliła się do figurki Matki Boskiej z Lourdes, do dziś traktowanej przez niego jak relikwia, gdy bomba przebiła dach, strop domu, wypadła na werandę i zatrzymała się w ogrodzie, nie wybuchając.

W 1945 roku epidemia tyfusu w Gdańsku i okolicznych wsiach zabijała tysiące ludzi. Zachorował też brat Anieli z całą rodziną. Choć ostrzegano ją przed ryzykiem, pielęgnowała i doglądała wszystkich chorych. Zapłaciła za to najwyższą cenę - zmarła na tyfus w Wigilię 1945 roku, osierocając pięcioletniego Wernera i kilkumiesięcznego Henia.
Chłopcami zaopiekowała się siostra Anieli, Leokadia Klęczkowska z mężem. Ich ojciec osiadł w Niemczech. Kilkanaście lat później pojawiła się możliwość wyjazdu chłopców do ojca. Werner w imieniu swoim i brata musiał odmówić.
Wspomnienie młodej kobiety, która poświęciła życie dla bliskich, często wracało do Katarzyny. I teraz, gdy na świat przyszła Anielka, Kasia wie, że nic się nie dzieje przypadkiem.

Nie żałuję

Z Krzysztofem poznali się jak większość par - w dyskotece. Ona studiowała wychowanie przedszkolne, on, chłopak z okolic Iławy, pedagogikę na Uniwersytecie Gdańskim. Wpadli na siebie przypadkiem 6 kwietnia 1991 roku w Kwadratowej.
- Wcale tak nie było - prostuje Cezary. - Tata często opowiadał, jak stał na balkonie i stamtąd sobie mamę wypatrzył. Postanowił, że ta najjaśniejsza blondynka z długimi włosami, tańcząca na dole, będzie jego żoną.
Przed ślubem uzgodnili, że będą mieć troje dzieci. Urodziła się Ola, pięć lat później Gosia, a po kolejnych trzech - Cezary.
On pracował w korporacjach, a potem na własny rachunek, ona zajmowała się wychowaniem dzieci i pracą naukową.
Krzysztof: - Kasia nie chciała, bym to mówił, ale już po urodzeniu Cezarego otworzyła przewód doktorski z psychologii.
Katarzyna: - Pisałam na temat teorii poczucia własnej skuteczności i konformizmu - neokonformizmu jako czynników wpływających na postawę twórczą menedżerów. W tamtym czasie teoria poczucia własnej skuteczności profesora Alberta Bandury nie była tak znana jak obecnie. To siła przekonania, że możemy zrealizować cel, zmniejsza lęki związane z działaniem.

Jednak po urodzeniu czwartego dziecka, Franciszka, Katarzyna musiała zrezygnować z doktoratu. Za to poszła do pracy w przedszkolu, która stała się jej wielką pasją.

Szkoda doktoratu - mówię. Katarzyna, spoglądając na zgromadzone przy stole dzieci, odpowiada krótko: - Nie żałuję.
Nie zabezpieczacie się?
- Wiara jest czynnikiem, który mnie zmienił - mówi Katarzyna. - Byliśmy ludźmi religijnymi, wychowanymi w religijnych domach, ale od sześciu lat nasza wiara przybiera inny, głębszy wymiar. Wyzwala nas z egoizmu. Należymy do wspólnoty Domowego Kościoła, gałęzi rodzinnej Ruchu Światło-Życie. Realizujemy zobowiązania i uczestniczymy w rekolekcjach oazowych, na które wyjeżdżamy z dziećmi. To dla nas i dla nich czas osobistego rozwoju. Jesteśmy otoczeni pięknymi ludźmi, wśród których jest sporo rodzin wielodzietnych.

A Krzysztof dodaje: - Gdybyśmy nie szli do przodu, pewnie nie byłoby Anielki.
Kasia: - Czy nasza wiara może być dla innych problemem? Przebywamy w środowisku ludzi do nas podobnych, dzieci chodzą do katolickiej szkoły, więc tego tak nie odczuwamy. Ale pamiętam, jak kiedyś odwiedził nas kolega Oli. Rozejrzał się po domu, posłuchał i powiedział, że nie jest to miejsce dla niego.
- Trudniej jest, gdy ludzie spotykają się z osobami głoszącymi wiarę - tłumaczą. - A jeśli przyjmuje się w domu szóstkę dzieci, nie jest to już dobrze widziane.

Uważają, na własnym przykładzie, że współczesne społeczeństwo nie jest przygotowane na tak duże rodziny. Katarzyna czuje na plecach pogardliwe spojrzenia. Nie zliczy, ile razy słyszała: - Nie zabezpieczacie się? Po co wam kolejne dziecko? Wykształceni, a tak nieodpowiedzialni...

Niektórzy wręcz otwarcie mówią, że wielodzietność jest oznaką patologii.
- Albo dziwactwa - dodaje, bez uśmiechu, Ola.
Kiedy Katarzyna była z Ignasiem w ciąży, lekarz podczas badania USG stwierdził tzw. wysoką przezierność karkową. Na podstawie tego badania można z dużym prawdopodobieństwem określić ryzyko występowania wad genetycznych i zidentyfikować aż 75 proc. przypadków zespołu Downa.
- Od lekarza usłyszałam: ma pani już czworo dzieci, zawsze można rozwiązać ciążę - mówi Katarzyna.
Potwierdzeniem wstępnej diagnozy miała być inwazyjna amniopunkcja, obarczona niewielkim, ale zawsze, ryzykiem poronienia. Katarzyna nie chciała narażać dziecka. - Nasi przyjaciele zaczęli modlić się za Ignasia - mówi. - Synek urodził się zdrowy.

Anielka, czyli posłaniec

Kiedy zaszła w ciążę z Anielką, sytuacja się powtórzyła. Znów badanie wykazało wysokie ryzyko zespołu Downa. A w grupie matek po czterdziestce jedna na sto rodzi dziecko z chorobą Downa...
- W naszym wypadku ryzyko było jeszcze większe - przyznaje Katarzyna. - Wynosiło 10 procent.
Znów przyjaciele się modlili, a ona - no cóż, trzeba to jasno powiedzieć - ona chyba wiedziała. Czuła, że urodzi się dziewczynka i że będzie to Anielka. Dadzą jej imię pochodzące od greckiego słowa ángelos, czyli "posłaniec". Na pamiątkę babci Anieli.

Anielka postanowiła przyjść na świat miesiąc przed terminem, 1 sierpnia, w przeddzień urodzin Katarzyny i święta Matki Boskiej Anielskiej.
Kiedy przyjechali do szpitala na gdańskiej Zaspie, kazano im czekać, choć Krzysztof tłumaczył, że żonie odeszły wody. A potem okazało się, że trzeba znaleźć lekarza zaraz, natychmiast!
U góry, na porodówce nie było ani jednego wolnego miejsca. Już, już miała się Anielka rodzić na korytarzu, gdy ktoś otworzył salę operacyjną.
Pojawiła się na stole operacyjnym zdrowa i mimo wcześniejszych narodzin - silna. Nie trafiła nawet do inkubatora.

Sześć mercedesów

Rozmawiamy o minusach i plusach wielodzietności.
Minusem na pewno jest brak dyspozycyjności. Nie idą do kina, teatru, wieczorami zajmują się dziećmi w domu.
Krzysztof: - Nauczyliśmy się, że to nie jest kluczowy problem.
Do tego dochodzi znaczne obniżenie statusu materialnego. Krzysztof, domowy analityk finansowy, każdego miesiąca liczy, ile mogą wydać. Po odliczeniu mediów i kosztów kredytu pozostaje 1,4-2 tys. zł na życie. A były już miesiące, gdy zostawało tylko 1300 zł na osiem osób. - Trzeba szukać rzeczy tańszych - wyjaśnia Krzysztof. - Szukamy promocji. Kiedy spadają ceny obuwia, kupujemy buty, szukamy wyprzedaży sieciowych.

Inna sprawa, że dzieci dużo rzeczy dostają też po kuzynostwie, a gdy urodziła się Anielka, przyjaciele znosili kartony maleńkich ubranek. Jednak zasada jest jedna - trzeba się schylać po każdy grosz, kombinować i stać się bardziej gospodarnym. Bo jak już kiedyś policzono, koszt odchowania jednego dziecka można porównać do zakupu luksusowego mercedesa za jakieś 700-800 tys. zł.
- Ktoś ma mercedesy, my mamy dzieci - śmieją się Koziccy. - To nasza inwestycja.

Katarzyna dostrzega jeszcze jeden problem - brak czasu i uwagi dla każdego z dzieci. Nad jedynakiem można się pochylać całymi dniami, ale gdy kilkoro naraz czegoś chce... Nawet Napoleon nie dałby rady.
- Ostatnio było mi bardzo przykro, gdy Gosia bardzo dobrze zaliczyła test z historii, a ja, zajęta innymi obowiązkami, zbagatelizowałam to - mówi Katarzyna.
Plusów jest o wiele więcej.

To radość Cezarego z wygranych zawodów. Małe rączki Ignasia, przytulającego mamę. Wspólne pieczenie ciasta z Olą i Małgosią. Śmiech Franka. Wspomnienie każdego z narodzin. Pierwszego słowa. Pierwszych kroków. Tysiąca małych i dużych zdarzeń, składających się na dobrą codzienność. Nie ma nudy, rutyny, dom tętni życiem.

Zmiękczanie serc

- Kolejne dzieci zmiękczają nam serca - przyznaje Katarzyna. - Ola, jako pierwsza, miała najtrudniej, potem my także dorastaliśmy jako rodzice.
Ola jeszcze chodziła do szkoły publicznej. Gosia także zaczynała od miejscowej podstawówki, ale w końcu, wraz z młodszym rodzeństwem, trafiła do niepublicznej szkoły podstawowej i gimnazjum im. dr Wandy Błeńskiej w Kowalach. W jej programie wychowawczym jako źródło przyjęto wartości społeczne i chrześcijańskie.
- I nie jest to tylko hasło - podkreśla Krzysztof.

Mimo "zmiękczonych serc" pewne zasady są konsekwentnie przestrzegane. Dzieci same sprzątają swoje pokoje, w domu obowiązuje grafik obowiązków z rozpisanymi dyżurami. Dostęp do internetu jest przez rodziców reglamentowany. Dzięki temu pozostaje więcej czasu na rozmowy, bycie ze sobą.

Krzysztof: - My nie siłujemy się z tym, co nas spotyka. My to przyjmujemy. Mamy dzieci, rodzinę, Kościół. Zdajemy sobie sprawę ze swoich ułomności, ale je przyjmujemy. Nikomu nic nie narzucamy - nie mówimy, że wszyscy muszą mieć dużo dzieci, nie uważamy, że rodziny z jedynakami są mniej wartościowe.

Teraz, gdy Ola dojechała z Holandii, można było rozpocząć przygotowania do świąt.
Jak jest w czasie Wigilii?
- Głośno - śmieje się Cezary. - Cała nasza rodzina zbiera się przy stole.
- To jest piękne - dodaje Ola. - W tym roku będzie nasza ósemka, dziadkowie, ciocia z wujkiem i kuzynem. Razem 13 osób... Niedużo.
- Najpierw szukamy gwiazdki na niebie - opowiada Franek. - Kiedy już się pojawi, tata czyta Ewangelię. I siadamy do jedzenia. Ja najbardziej lubię pierogi i łazanki, a tata karpia. Barszcz piją wszyscy, ale najbardziej całą rodziną czekamy na ciasta.
Ola zagra kolędy, młodsi jej pomogą. Wszyscy zaśpiewają. A potem, po odłożeniu małego Pana Jezusa do żłóbka, przyjdzie Mikołaj z prezentami.

- Zamówiłem klocki lego - szepcze mi w tajemnicy Ignaś. - Chyba usłyszał...


[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki