Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Komuna Paryska popiera Lenina

Barbara Szczepuła
Rok 1980. Strajk w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Przemawia Andrzej Kołodziej
Rok 1980. Strajk w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Przemawia Andrzej Kołodziej fot. archiwum Andrzeja Kołodzieja
Jak Andrzej Kołodziej zamknął w gabinecie dyrektora i sekretarza partii Stoczni im. Komuny Paryskiej. Początek sierpniowego strajku w Gdyni opisuje Barbara Szczepuła

Dwudziestolatek, drugi dzień w stoczni i już się stawia, mądrzy, rozrzuca ulotki, z wózka akumulatorowego na placu przez tubę nawołuje do strajku, żąda rozmów z dyrektorem, do czego to podobne, by szef zakładu zatrudniającego przeszło jedenaście tysięcy ludzi rozmawiał z takim chłystkiem i to na jego żądanie! Do tej chwili nie znał nawet jego nazwiska. Kołodziej, Andrzej Kołodziej, kto to właściwie jest? Skąd się tu wziął, do jasnej cholery?

Przyjechał do Trójmiasta z Bieszczad, gdzie, jak mówi, wolności było więcej niż w pozostałych częściach kraju. Miasteczko Zagórz leży daleko od centrum, między Leskiem a Sanokiem, tuż przy granicy ze Słowacją, gdzie diabeł mówi dobranoc. W sierpniu roku 1968, gdy wojska sowieckie szły aby zdusić Praską Wiosnę, ojciec nastawiał nie tylko Wolną Europę ale i Wolne Radio Koszyce.

Andrzej, choć był wtedy małym szkrabem, zapamiętał jak Wielki Brat obszedł się z naszymi sąsiadami. Ludzie opowiadali o ofiarach śmiertelnych w słowackich Koszycach, bo przecież ruch przygraniczny, także ten nieoficjalny, był ożywiony, więc wiedzieli, co się naprawdę stało i w doniesienia oficjalnej propagandy nikt tu nie wierzył.

Skończył szkołę zawodową w Sanoku, a ponieważ miał darmowy bilet kolejowy (ojciec pracował na PKP), jeździł sobie podczas wakacji po Polsce i przyglądał się różnym miejscom, szukając takiego, które mu się spodoba. Warszawa na przykład w ogóle nie przypadła mu do gustu, a Gdańsk, owszem, tu zostanę, zdecydował patrząc na sięgające nieba dźwigi i zatrudnił się w Stoczni im. Lenina, która wchłaniała wszystkich chętnych do pracy jak ogromny odkurzacz. Zakład był wielki jak miasto, więcej ludzi tu pracowało, niż Zagórz liczył mieszkańców. O dach nad głową też nie trzeba było się kłopotać, bo kwatery stoczniowe przyznawano zamiejscowym bez problemów. Jemu przypadł pokój w kamienicy przy Rajskiej, trzy kroki od stoczni.

Zaczyna więc pracować i wypytuje co się tu w 1970 roku wydarzyło, bo jak pojedzie na święta do Zagórza to ojcu i dziadkowi (Michałowi Kruczkowi, zawodowemu żołnierzowi w II Rzeczpospolitej, który w 1939 roku walczył z Niemcami o Lwów, potem był żołnierzem Armii Krajowej, a w PRL kontestował socjalistyczną rzeczywistość) przekaże informacje z pierwszej ręki. Ale starsi koledzy nic mówić nie chcą, nie interesuj się tym, bo ktoś zainteresuje się tobą, radzą, dopiero Roman Dettlaff opowiedział mu o Stanisławie Kociołku, "kacie Trójmiasta", który wezwał wszystkich do pracy, o zasadzce w jaką wpadli robotnicy na przystanku kolejowym Gdynia-Stocznia, gdy do pracy zdecydowali się na wezwanie partii pojechać, a potem w centrum miasta z helikopterów do ludzi walili…

- I co? - kończył pytaniem Roman Dettlaff - ludzie zginęli na darmo, nie zmieniło się nic.

Właścicielka mieszkania, u której ma kwaterę dodaje do tego opisu to, co widziała z okna i słyszała w Gdańsku: wielkie pochody robotnicze, które wychodziły ze stoczni, walki koło dworca, strzały pod stocznią i zdyszani mężczyźni, którzy chowali się na klatce schodowej i w jej mieszkaniu.

W szkole, bo zapisał się do stoczniowego technikum budowy okrętów, złapał kontakt z chłopakiem z RMP, a przez młodopolaków poznał Bogdana Borusewicza i zaczął działać w Wolnych Związkach Zawodowych. To było to. Drukował na polecenie "Borsuka" razem z Andrzejem Butkiewiczem "Robotnika Wybrzeża" i ulotki w jego mieszkaniu przy Świętego Ducha, rozrzucał je po pochylniach, szatniach i stołówkach, zamykano go od czasu do czasu na 48 godzin w Gdańsku i Sanoku, dokąd też woził bibułę, a jego osiem sióstr roznosiło ją po okolicy. Od sierpnia 1979 razem z Anną Walentynowicz rozdawał w stoczni ulotki jawnie, by nie powiedzieć bezczelnie, już się nie czaił, wiedział, że ludzie chcą je czytać, że coraz bardziej są zniechęceni do tego, co dzieje się wokół, czuł, że zbiera się na burzę, więc nie trzeba się już ukrywać, ale należy dawać przykład, i za tę ostentację wyrzucono go ze szkoły, a 31 stycznia 1980 roku ze stoczni. Butkiewicza usunięto ze studiów i z Portu Gdańskiego, gdzie pracował.

Niemal pół roku zeszło Kołodziejowi na odwołaniach, w lipcu sąd decyzję przyklepał. Borusewicz proponuje: - Spróbuj zatrudnić się w Stoczni Komuny Paryskiej, bo nikogo tam nie mamy. Jak się połapią, to cię wyrzucą, ale może się uda. (Po latach okazało się, że jeden z informatorów SB donosił: "Kołodziej po zwolnieniu z pracy w stoczni powrócił w rodzinne strony").

Udało się, opowiedział historyjkę o kłótni z kierownikiem, która jakoby była powodem zwolnienia, potrzebowali ludzi, przyjęli. 14 sierpnia 1980 roku podpisał umowę, szef pokazał mu stanowisko pracy, tu szatnia, tam stołówka, jutro rano zaczynamy.

Tego samego dnia zaczął się strajk w Stoczni Gdańskiej imienia Lenina, koleżanka Kołodzieja z WZZ, pielęgniarka ze stoczniowej przychodni, Alina Pienkowska przekazała tę wiadomość Jackowi Kuroniowi, Kuroń zawiadomił Wolną Europę i już wkrótce cała Polska wiedziała, że stoczniowcy się zbuntowali przeciw władzy ludowej.

Kołodziej pojechał natychmiast do Butkiewicza do Gdańska, idą do stoczni, przy bramie spotykają Annę Walentynowicz i wchodzą do środka.

- Zobaczyłem wolny świat, coś wspaniałego tu się rodziło, rosło…

"Borsuk" mówi: Komuna Paryska musi poprzeć Lenina.

Butkiewicz przytargał sprzęt drukarski, drukują komunikat o strajku, bo wiedzą, jak ważne jest słowo pisane, robotnicy chcą mieć informację na piśmie, bo to wygląda poważniej niż samo gadanie.

"Przywrócić do pracy Wałęsę, Walentynowicz i Kołodzieja".

Piętnastego rano wchodzi z "Butem" do Stoczni Komuny Paryskiej i rozdaje ulotki.

Byłem wczoraj w Gdańsku, w stoczni Lenina strajkują i czekają na nasze poparcie. Czekajcie na sygnał - wygłasza płomienną mowę, ale nie wie, czy jest wiarygodny, czy nie biorą go za prowokatora, bo przecież go nie znają, nic o nim nie wiedzą, ale słyszeli na pewno w Wolnej Europie co dzieje się w Gdańsku, więc biorą ulotki i czytają, zaczynają gromadzić się na placu przy wydziałach kadłubowych, nie rozchodzą się na statki… Widzi, że z K-1, a może z K-2, dziś już nie pamięta, wychodzą ludzie i idą w kierunku dyrekcji… Podbiega do nich: - Na razie nie rozmawiamy, musimy się zorganizować, przygotować, ustalić postulaty - rzucił ulotki i uciekł, bo tłum napierał, był coraz większy z minuty na minutę, więc razem z nimi idzie przez stocznię i woła: chodźcie z nami, stają przed bramą…

- Kazałem ją zamknąć. Tu się naradzimy, mówię, jestem nowy, ale od lat działam w Wolnych Związkach Zawodowych i wiem jak zorganizować strajk. Wybierzmy delegatów, którzy pojadą do stoczni gdańskiej, piszmy postulaty, pierwszy to wolne związki zawodowe, bez tego nic nie zrobimy. Musimy się dzielnie trzymać i czekać aż władze będą chciały z nami poważnie rozmawiać…
Tak woła i ludzie zaczynają słuchać i głowami kiwać z aprobatą: dobrze mówi, choć młody.

Butkiewicz z delegacją stoczniowców idzie do dyrektora z propozycją pertraktacji ze strajkującymi z Kołodziejem na czele i wtedy zdenerwowany dyrektor oznajmia, że z gówniarzami mówić nie zamierza.

- Radiowęzeł! - krzyczy Kołodziej - musimy przejąć radiowęzeł. Wtedy dyrektor chcąc nie chcąc będzie nas słuchał.
Radiowęzeł jest zamknięty od wewnątrz. Dyrektor kazał zamknąć się tam pracownikom i nikogo nie wpuszczać.

- Panie dyrektorze, prosimy o klucz - woła Kołodziej przez tubę.

Dyrektor odmawia.

- Zdobywamy siłą. Ruszają do radiowęzła, na czele ślusarze, którzy bez trudności otwierają zamki. W pomieszczeniu trzech pracowników frontu ideologicznego, którzy natychmiast przechodzą na stronę strajkujących.

Jeden zero w pojedynku z dyrektorem.

- Drukarnia! - mówi Kołodziej już przez radio. - Prosimy o klucze.

- Dać wam klucze do drukarni, to tak jakby dać wam klucze do magazynu broni - irytuje się dyrektor, który ma obok siebie sekretarza komitetu zakładowego PZPR i dwu jego zastępców.

Wywarzają drzwi do drukarni, Butkiewicz, który dotąd drukował latami w swojej kuchni, wszedł tam i krzyknął zachwycony: - O, k…a, jakie piękne maszyny! Ale zaraz przyszła refleksja: kto potrafi je uruchomić?! Ściągnęli z Gdańska Zygmunta Saratowskiego, profesjonalnego drukarza, który pokazał im co i jak. 16 sierpnia wydrukowali komunikat informujący o powstaniu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. I tak powstała Wolna Drukarnia Stoczni Gdynia, w której drukowano ulotki rozwożone przez wolontariuszy nie tylko po Trójmieście, ale i do Tczewa czy Kościerzyny.

- Sekretarzom partii, a było ich w zakładzie wielu, na każdym wydziale siedzieli i tropili wrogów ideologicznych, kazałem opuścić stocznię - wspomina Kołodziej. - Tych, którzy zostali, ekipa porządkowa wyciągnęła na plac, gdzie czekali robotnicy, którzy rozstąpili się robiąc ścieżkę, by mogli przejść do bramy. Nie, nie bili ich, ale co się nasłuchali, to się nasłuchali. Dwóch sekretarzy zrobiło sobie tratwę ze styropianu i usiłowało w nocy przepłynąć kanałem do Stoczni Marynarki Wojennej. Strajkujący ich wypatrzyli, zagrodzili im drogę holownikiem i wciągnęli na pokład. Po strajku ci dwaj towarzysze wrócili do stoczni, ale ludzie kpili sobie z nich w żywe oczy, stale ktoś podchodził i pytał, czy wydają karty pływackie, aż w końcu nie wytrzymali i zwolnili się.

Sobota okazała się ciężkim dniem. Dyrektor, który miał z gabinetu połączenie z radiowęzłem, ogłosił, że strajk w stoczni Lenina został zakończony, ludzie wracają do domów, zatem i w stoczni Komuny Paryskiej czas kończyć. Dyrektor przemawia, a śmigłowce Marynarki Wojennej rozrzucają ulotki o elementach antysocjalistycznych, które mącą klasie robotniczej w głowie, wykorzystują ją do swoich brudnych interesów, a najgorszy to ten Kołodziej, który niby przypadkiem tu się zatrudnił. Pojawiają się fałszywi emisariusze ze stoczni Lenina, przepustki strajkowe pokazują i przekonują, że to już koniec, idziemy do domu,
Ludzie zaczynają się wahać, no bo skoro w Gdańsku strajk zakończyli…

Kołodziej z Butkiewiczem krzyczą, wołają, że to prowokacja, żeby zostali na niedzielę…

- A co z mszą? - pyta ktoś. - czy będzie można wyjść na mszę?

- Nie trzeba wychodzić - przyjdzie ksiądz Jastak i tu nam mszę odprawi - blefują, bo jeszcze o tym z księdzem nie rozmawiali, ale są pewni, że się zgodzi, bo to bardzo odważny kapłan.

Napięcie pęka, ludzie zawracają, bo skoro ksiądz Hilary Jastak….

Dyrektor przysyła do Kołodzieja swoich wysłanników, chce przemówić do załogi na placu.

- Jest na to zgoda? - pyta stoczniowców Kołodziej.

- Nie ma. Wyrzucamy go ze stoczni, bo przeszkadza w strajku! - krzyczą.

Jednak Kołodziej się zgadza, jak chce, niech przemówi, posłuchamy co ma nam do powiedzenia. Stają razem na wózku, ale Kołodziej trzyma mikrofon.

Dyrektor obiecuje, że załatwi podwyżki, rękawice ochronne…

- Teraz? - śmieje się Kołodziej i wszyscy zgromadzeni parskają i rechoczą i niesie się chichot po całej stoczni i dyrektor wie już, że przegrał, bo nie ma silniejszego oręża niż śmiech.

- A na powstanie wolnych związków zawodowych zgadza się pan?

- To nie należy do kompetencji dyrektora stoczni.

- Prosimy zatem o opuszczenie stoczni wraz ze swoją świtą.

- Nie, zostanę z załogą, możecie mnie zamknąć, nie wyjdę.

Podchwycili pomysł i zamknęli siedem osób w jednym pomieszczeniu, w którym zostawili tylko stół i krzesła. Zamknęli dyrektora naczelnego, jego dwu zastępców oraz pierwszego sekretarza komitetu zakładowego PZPR i jego zastępców i jeszcze kogoś nasłanego z Warszawy, nie wykluczone, że z SB.

- Kto będzie ich pilnował? - pyta Kołodziej. Zgłosiło się pięćset osób.

- Odprowadzać do toalety i z powrotem - zarządził i zapomniał o internowanych, bo zaraz w niedzielę rano ksiądz Jastak odprawił msze świętą i udzielił wszystkim zgromadzonym rozgrzeszenia powszechnego, jak przed bitwą, co ludzi przekonało, że sprawa jest poważna, to już nie żarty, idą na całość.

W poniedziałek pyta Kołodziej jednego z pilnujących: - Co robią internowani dyrektorzy i sekretarze?

- Nic nie robią, bo nie mają już siły.

???

- Od soboty nic nie jedzą, wiec osłabli.

- Jak to nie jedzą, nie daliście im jeść?

- Nie było rozkazu.

Kazał przywieźć natychmiast termos stoczniowej zupy.

***
Andrzej Kołodziej zostaje wiceprzewodniczącym Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Podpisuje Porozumienia Sierpniowe.

Przez jakiś czas działała w związku, potem zaczyna kontestować linię Lecha Wałęsy.

- Nie podobało mi się samoograniczanie się Solidarności podczas tych kilkunastu miesięcy zwanych karnawałem.. Przecież to był dopiero początek rewolucji i trzeba było iść za ciosem - przekonuje. - Wydrukowałem na przykład broszurę o Katyniu, esbecy zabrali mi cały nakład, mnie zamknęli na 48 godzin. To co się zmieniło? - pytam.

- To po co drukowałeś? - pytaniem na pytanie odpowiada mi Wałęsa.

Stało się jasne, ze trzeba szykować się do starcia z władzą, bo prędzej czy później ubezwłasnowolnią Solidarność. Oprócz Bogdana Borusewicza mało kto to rozumiał.

Kołodziej organizuje z własnej inicjatywy przerzut bibuły do Czechosłowacji, w październiku 1981 zostaje złapany przez czechosłowackie służby podczas nielegalnego przekraczania granicy, sąd w Ostrawie skazuje go na rok i dziewięć miesięcy więzienia. Po odsiedzeniu wyroku, wraca do Gdyni i wraz z Ewą Kubasiewicz i Romanem Zwiercanem zakłada oddział Solidarności Walczącej.

Ale to już zupełnie inna historia.
***
- A wie pani, jak nazywał się aresztowany przez nas podczas strajku sekretarz Komitetu Zakładowego PZPR? Mieczysław Chabowski, należący do tak zwanego partyjnego betonu, który w 1986 roku został I sekretarzem KW PZPR w Gdańsku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki