Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kolbudy na dwie gitary

Dariusz Szreter

Na rondzie skręcamy w prawo, potem jeszcze kilkadziesiąt metrów jesteśmy na miejscu. Na prawo parking, na lewo Urząd Gminy z salą widowiskową, tą samą, w której 8 marca ub. roku swój ostatni koncert w życiu zaśpiewał Bogusław Mec. Aż dziw, że ten fakt nie został jeszcze upamiętniony stosowną tablicą na budynku.

Dwóch funkcjonariuszy straży gminnej w odblaskowych kamizelkach sprawdza paniom zawartość torebek i obmacuje panów, czy przypadkiem nie próbują wnieść alkoholu. Pozytywnie zweryfikowani możemy wmieszać się w kolorowy tłumek. Fryzury panów mocno przerzedzone albo przetykane siwizną - średnia wieku widzów wynosi około pięćdziesiątki, czasem z poważnym plusem. Kolbudy, 1 maja 2013, godz. 20. Za chwilę rozpocznie się koncert zespołu Wishbone Ash.

Dzisiaj, kiedy nowości fonograficzne atakują nas dosłownie z każdej strony, a dostęp do nich jest praktyczne nieograniczony, młodym trudno zrozumieć, czym była muzyczna żelazna kurtyna w czasach PRL. Fani rocka (podobnie jak i innych gatunków muzycznych) zdani byli na gust radiowych guru, od czasu do czasu prezentujących (de facto po piracku) płyty zachodnich wykonawców w całości.

Kto nie zdążył nagrać lub szukał czegoś odmiennego mógł próbować, penetrując płytoteki znajomych, jeśli byli wśród nich tacy, którzy mieli dostęp do zagranicznych płyt. Jeden z takich szczęśliwców mieszkał w moim bloku. Jego ojciec pływał na linii do Londynu i co dwa tygodnie wracał nie tylko z muzycznymi nowościami na winylu, ale także świeżutką prasą branżową: "New Musical Express" i "Melody Maker".

Uzbierało się tych gazet kilka tomów oprawionych u introligatora. Skomasowana historia brytyjskiego rocka lat 70. Największe wrażenie robiły oczywiście zdjęcia, jakich nie sposób było uświadczyć w polskiej prasie, jak całokolumnowy David Bowie z wymalowanym piorunem na twarzy, ten z okładki "Alladin Sane" czy Alice Cooper wystylizowany na zmasakrowanego wisielca.

Ale na wyobraźnię potrafiły działać też same nazwy zespołów. Jak właśnie Wishbone Ash. Wishbone to nic innego niż furcula, widełki obojczyka - występująca u ptaków kość w kształcie litery Y. W średniowieczu na podstawie obojczyka gęsi zjedzonej w dniu św. Marcina (11 listopada) wróżono, czy zima będzie mroźna. Podobno Krzyżacy traktowali to jako wyrocznię przy planowaniu zimowych kampanii militarnych. Przypominającej kształtem różdżkę radiestetyczną kości używano także do poszukiwania podziemnych źródeł. W kulturze anglosaskiej żywy do tej pory jest inny przesąd związany z ptasim obojczykiem, wyrażony zresztą w jego angielskiej nazwie - wishbone - "kość życzeń".

W święto dziękczynienia dwie osoby myślały życzenie, po czym rozrywały obojczyk indyka. Marzenie tego, któremu w ręce został dłuższy kawałek miało się dzięki temu spełnić. Ale czemu ktoś miałby spalić tę kość na popiół (ash)? Co za mroczna historia się za tym kryje? Dopiero po latach dowiedziałem się, że historia w istocie była banalna. Chłopcy nie mieli nazwy dla zespołu, każdy napisał na kartce swoją propozycję. Żadna nie była wystarczająco dobra, ale połączenie dwóch z nich "Wishbone" oraz "Ash" wydało się całkiem zgrabne. I tyle.

Z powstaniem grupy wiąże się jeszcze jedna historia. Kiedy w 1969 roku gitarzysta basowy Martin Turner i perkusista Steve Upton szukali gitarzysty prowadzącego, by dopełnił składu tria, nie mogli się zdecydować między Andym Powellem i Tedem Turnerem. Wzięli więc obydwu, stając się w ten sposób prekursorami stylu "twin guitar", polegającego, w dużym uproszczeniu, na tym, że obaj gitarzyści grali partie prowadzące. A jak wiedzą wszyscy ortodoksyjni wyznawcy rocka - są tylko dwa instrumenty lepsze niż gitara prowadząca: dwie gitary prowadzące.

Oczywiście dziś rockową czołówkę mamy tu na Pomorzu na wyciągnięcie ręki. I tę współczesną - w Gdyni na Open'erze, i minioną - na festiwalu w Dolinie Charlotty.

Sam Wishbone Ash, w którym z oryginalnego składu pozostał tylko gitarzysta Andy Powell, koncertował już w Polsce kilkukrotnie, po raz pierwszy jeszcze w latach 80. Kolbudzki koncert można by więc potraktować w kategorii staczania się byłej gwiazdy do coraz bardziej podrzędnych sal koncertowych na coraz głębszej prowincji.

Z drugiej jednak strony kalendarz koncertowy zespołu wypełniony jest szczelnie, a oni nadal dają solidny, pełnowymiarowy show. Robią w gruncie rzeczy to samo, co wszyscy idole z lat 60. i 70. - ożywiają gitarowy rytuał z czasów, kiedy wierzono jeszcze, że muzyka może zmienić świat. Już wiemy, że nie może, ale jak miło jest choćby przez chwilę śnić tamten sen. I chwała Kolbudom, że swoim mieszkańcom to przeżycie - za darmo - na 1 maja zafundowały.

[email protected]

Możesz wiedzieć więcej! Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki