Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kobieta, która obiegła pół świata

Irena Łaszyn
T. Bołt
Barbara Włoch-Wiszniowska obiegła w zasadzie cały świat. Była w Australii, Afryce, Ameryce Północnej i Południowej, ścigała się i goniła marzenia. Kolejne, to... maraton na Antarktydzie

Przeczytaj także:Sekrety ulicy Mariackiej

Żeby zwyciężyć, trzeba podobno biec z szybkością trzy minuty na kilometr. Tak robią zawodowcy. Gdy patrzysz na Paula Tergata, kenijskiego lekkoatletę, masz wrażenie, że on prawie nie dotyka ziemi. Leci jak strzała. Amatorzy, niestety, nie lecą.

Pokonanie kilometra zajmuje im dwukrotnie więcej czasu. Wiadomo - raz przyspieszysz, raz zwolnisz. Rozkładasz siły, bo to jest maraton. Nie warto szarżować. Ten, od którego się zaczęło, Filippides, po takim wysiłku padł w Atenach martwy.

Kobiety idą ramię w ramię, wcale nie są słabsze. Może to kwestia rozważnych decyzji i silnej woli?

- Zdarzało się, że wyprzedzałam umięśnionych młodych mężczyzn, meldując się przed nimi na mecie - mówi Barbara Włoch-Wiszniowska. - Przecież my tam biegniemy wszyscy razem: Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, zawodowcy i amatorzy.

Najtrudniejszy był, oczywiście, pierwszy raz. Pamięta: Rok 2002, Poznań, leje jak z cebra. Ona ma 52 lata i duże wątpliwości. Biega dopiero od paru miesięcy, głównie po plaży, brakuje jej doświadczenia, a do pokonania - jak to w maratonie - 42 kilometry i 195 metrów. Siedzi skulona, owinięta folią, trzęsie się z zimna. Czeka na start.

A potem biegnie, biegnie, biegnie. Dwa razy okrąża Maltę, wpada na rynek.'

- Zmieściłam się w limicie, który wynosi zwykle pięć godzin - wspomina. - Miałam wynik 4:46. Byłam w euforii i stanie zachwytu nad sobą.

Do tego biegania sprowokowała ją… Cindy Crawford. To było dziewięć lat temu, bo przedtem Barbara żyła w miarę zwyczajnie. Praca, dom, rodzina, mała stabilizacja. Ale postanowiła zrzucić trochę kilo, córka namówiła ją więc na ćwiczenia firmowane przez słynną modelkę. Przyniosła jakieś filmiki, kazała naśladować wiotką Cindy.

Zobacz także:Małżeństwo bez miłości

- Próbowałam - zapewnia pani Barbara. - Ale z każdym dniem wpadałam w coraz większą frustrację. Nudziło mnie to śmiertelnie. Doszłam do wniosku, że machanie kończynami w towarzystwie telewizora nie ma najmniejszego sensu. Chciałam powietrza, lasu, szumu morza, krzyku mew. Żeby coś się działo.
Wybiegła z domu i - tak się zaczęło. Najpierw pół kilometra, potem kilometr, potem - dziesięć, potem dwadzieścia, potem trzydzieści. Ruszała spod mola w Gdyni Orłowie, gnała do mola w Sopocie, wracała. Kiedyś zagadnął ją jakiś biegacz. Pochwalił technikę, zapytał, dlaczego nie startuje w maratonach.

- Połknęłam haczyk - przyznaje. - I choć nigdy nie startowałam w żadnych zawodach, pojechałam do Poznania na maraton. A miesiąc później do Monako. Trzy kraje, dwa ostre podbiegi, kontuzja kolana, ale u stóp Morze Śródziemne. Chociażby dla tych bajecznych widoków było warto. I dla oklasków, które dostałam na mecie. Bo kulałam…
Przeczytaj też: Zdjęcia osobistego fotografa Hitlera, Heinricha Hoffmana

Dotknąć pępka świata

W 2006 roku ruszyła za ocean. Najpierw do Toronto, gdzie oprócz maratonu była gościnna koleżanka. Nie musiała korzystać z hoteli.

- Pomyślałam, że skoro już tak daleko zawędrowałam, powinnam pojechać od razu do Nowego Jorku. Ale tam, żeby się dostać na listę startujących, trzeba wziąć udział w losowaniu. Pobiec może ok. 40 tysięcy zawodników, chętnych jest dwa-trzy razy więcej. Miałam szczęście, załapałam się z uwagi na wyniki, wymóg czasowy w mojej kategorii wiekowej wynosił 3:50, a ja trochę wcześniej, we Frankfurcie, taki czas osiągnęłam. W Toronto, niestety, po raz pierwszy w życiu, złapała mnie kolka i zrobiłam tylko 4:08. Nowy Jork, uważany za pępek świata, i mnie oczarował. Mogłam go dotknąć.

Pobiegłam ze Staten Island do Central Parku, z tą armią innych zawodników, mijając tłumy kolorowych kibiców. Nade mną krążące helikoptery, przede mną czarnoskóra elita, za mną inni uczestnicy w wielobarwnych strojach. Przebiegłam w 4:10, widocznie po tym kanadyjskim maratonie organizm się jeszcze nie zregenerował.

Nie tylko ona była wyczerpana, ludzie leżeli pokotem, opatrywali kontuzjowane nogi, ciężko dyszeli. Wyglądali jak umrzyki, ale wszyscy się uśmiechali.

Barbara twierdzi, że tak naprawdę nigdy nie była u kresu. Gdy człowiek trenuje, biega systematycznie, na mecie nie pada. Jest zmęczony, spocony, ale trzyma się na nogach i czuje się w miarę normalnie.

Rio, Sydney, Kapsztad

Obiegła w zasadzie cały świat. Była w Australii, Ameryce Północnej i Południowej, Afryce. Biegła w Sydney, Bostonie, Chicago, Rio de Janeiro, Kapsztadzie. Goniła marzenia. Taki, na przykład, Two Oceans Marathon w Cape Town, którego trasa wiedzie brzegami dwóch oceanów, Indyjskiego i Atlantyckiego. Przeczytała o nim na blogu innego biegacza, Bohdana. Zachwyciła się. Zapisała się, kupiła bilety do RPA. "To mój 17. maraton, ale pierwszy ultramaraton" - napisała do Bohdana. Bo ten bieg miał 56 kilometrów!

Nigdy nie zapomni tej trasy, widoków i podbiegów. Chapman's Peak Drive, wykutej w skale. Zatoki Hout Bay. Afrykańskiej zieleni. Lazuru nieba. Szmaragdu oceanu. Bogactwa rezydencji na klifowych wybrzeżach. Tamtego wysiłku, gdy każde dodatkowe sto metrów jest wyzwaniem. Ostatnich dwóch kilometrów, podczas których biegła najszybciej. "Zrobiłam to! - powtarzała. - 56 kilometrów w ciągu sześciu godzin".

I Rio de Janeiro nie zapomni. Tych kontrastów, niewiarygodnego przepychu i niewiarygodnej biedy. Faweli, w których ludzie żyją jak krety i obowiązuje prawo buszu. I tego biegu, przez miasto i plaże.
W Sydney spędziła trzy miesiące, za małe pieniądze. Znalazła tanie połączenie, za trzy tysiące złotych w dwie strony. Zamieszkała u znajomej, bo ona wszędzie ma przyjaciół. Leciała przez Seul i Londyn. Przy okazji, w Anglii, wystartowała w The Human Race, takiej imprezie, w której milion biegaczy z całego świata łączy się we wspólnym dziesięciokilometrowym biegu.

- Zapisałam się razem z córką, Dorotą - wspomina. - Zapłaciłyśmy po 50 funtów, dostałyśmy czerwone koszulki, założyłyśmy je, podobnie jak inni zawodnicy. Wembley wyglądał wtedy, jakby go opanowały biedronki. Potem ten czerwony wąż zaczął wychodzić przed stadion, zaczął się wić. Gdy zakończyliśmy bieg, dostaliśmy białe koszulki. I wtedy ten czerwony wąż zrobił się biały. Biegła z nami Paula Radcliffe, rekordzistka świata w maratonach. Ona ma wynik 2:15…

Potem był Boston. Niektórzy mówili - ciężki maraton, ale ona tego specjalnie nie odczuła. Zrobiła go w 4 godziny 11 sekund. Ależ się na te sekundy wkurzała!

- Jest we mnie chęć rywalizacji - nie ukrywa. - Na metę wbiegam z wielkim impetem. Kocham ten sport. To misterium, jakim jest maraton.

W USA była w sumie cztery razy. Fatalnie zapowiadał się wyścig w Palm Beach, po nieprzespanej nocy. Zamiast wypocząć, przygotować się do biegu, w przeddzień maratonu dała się namówić znajomym na eskapadę do Disney World w Orlando. Do tej fabryki kiczu! Tu myszka Miki z myszką Minnie, tu pies Pluto i inny Gargamel, czas płynie, do hotelu daleko, a o szóstej rano - start. Istne wariactwo!

- A ja, nieoczekiwanie, byłam pierwsza w swojej kategorii - uśmiecha się. - Miałam 3:58.

Z wiekiem lepsza

W zeszłym roku, w Brukseli, w swojej kategorii wiekowej była druga. Miała czas 3:47. Jaka to kategoria? No, 60-65 lat.

- Widocznie mam jakiś bałagan w metryce, bo nie czuję swego wieku.

A wtedy, w Brukseli, myślała też, że ma zepsuty zegarek. Biegnie, nie odczuwa zmęczenia, czas stoi w miejscu i nagle - meta.

- Im jestem starsza, tym lepsza - żartuje.

Nie zabiega specjalnie o te wyniki i rekordy, ale gdy uda się jej przebiec maraton w dobrym stylu, ma satysfakcję. Fajnie być w pierwszej połówce, mawia.

Bieganie zawsze łączy ze zwiedzaniem świata. Gdy już leci tak daleko, stara się ten czas maksymalnie wykorzystać. Niagara, Copacabana, Głowa Cukru, Przylądek Dobrej Nadziei, opera w Sydney. Rzucasz hasło, ona odpowiada: Byłam! Manhattan, podobnie jak Chicago, zdeptała wzdłuż i wszerz, na własnych nogach. Bo ona nie wsiada do metra i autobusów. A tym bardziej - taksówek. Ale wsiadła do zabytkowego tramwaju w Rio, otwartego, z podestami, na których "wiszące" miejsca są bezpłatne.

Gdy wyjeżdża, stara się nie pamiętać, że jest Wielkanoc, Wigilia, święto. Nie ma suto zastawionego stołu i jajeczka. Nawet tego specjalnie nie żałuje. Woli zwiedzać niż się gościć. Chłonąć to, co dokoła.

- W RPA żywiłam się awokado - wspomina. - Podczas świąt wielkanocnych jadłam je, zamiast polskich specjałów.

Gdzie jeszcze chciałaby pobiec? Na pewno - w Londynie, ale tam bardzo trudno się dostać. Dorocie, która mieszka w Anglii, udało się zapisać. Pobiegła. Mama musi poczekać, widocznie ma mniej szczęścia.

- Świat jest taki piękny! - zachwyca się. - Czasami, gdy siedzę w domu, myślę sobie: Co ja tu robię? Bierz, kobieto, plecak i - wio!

- Mąż chce jechać z panią?

- On pływał, prawie wszystko widział. Nie ma takiej potrzeby. Ja nadrabiam czas.

Jeszcze Antarktyda

Zawsze była wysportowana. Łyżwy, sanki, żagle. Już w Krotoszynie, skąd pochodzi, szalała z braćmi po lesie na rowerze Ziłka. Potem - gdy skończyła szkoły i odchowała dzieci - wymieniła rower na lepszy.

- Ciągle jestem w ruchu - podkreśla. - Albo biegnę albo pedałuję. Dziennie robię kilkadziesiąt kilometrów.

- Mąż z panią jeździ?

- Rzadko, bo ja podobno strasznie pędzę. Henryk pyta: Jedziesz ze mną, czy sama? A ja nie znoszę wolnej jazdy, za dużo mam energii.

Szczupła, opalona, z rowerem u boku. Właśnie wróciła z Gdańska, gdzie zarabia na te swoje maratony, robi przerwę na lody z podwójną bitą śmietaną w orłowskim Domku Żeromskiego i natychmiast gna na Oksywie, z komputerem w plecaku, gdzie ma kolejne zlecenie i potencjalne pieniądze. Maratony to kosztowne hobby, emerytura nie wystarcza, nawet gdy korzysta się z tanich linii i gościny u bliższych lub dalszych znajomych. Trzeba dorabiać.

- Syn radzi, żebym kupiła skuter, ale ja nawet nie chcę o tym słyszeć - mówi. - Rower to ruch i wiatr we włosach.

- A tych lodów to się pani nie boi?

- Czasami sobie pozwalam. Ale generalnie - nie przejadam się. Preferuję żywność jak najmniej przetworzoną, a potrawy nieprzegotowane. Wolę kalarepkę niż zupę. Nie lubię kucharzyć. Szkoda mi na to czasu. Nie wyobrażam sobie, by godzinami stać przy garach. Albo - o zgrozo! - oglądać seriale.

Horror!

Latem żegluje, zimą… kąpie się w morzu. Ostatnio natomiast trochę rzadziej biega. Przez tę pracę i rower, brakuje czasu. Jeśli już jednak biegnie, to dalej, do Oliwy i z powrotem, razem 30 kilometrów. Jakiś maraton też na pewno zaliczy. Może wyruszy do Aten, gdzie wszystko się zaczęło? A może będzie odkładać pieniądze na Tokio lub Bangkok? Azja ciągle przed nią, jeszcze tam nie startowała. Gdy to zrobi, zostanie tylko Antarktyda. I wówczas uzyska honorowe członkostwo Klubu 7 Kontynentów.

- Na Antarktydzie są maratony?

- Oczywiście! Każdej wiosny odbywają się na Wyspie Króla Jerzego. Uczestniczy w nich jednak tylko stu zawodników. Nie jest łatwo się dostać. I trzeba dużo pieniędzy. Przecież maratończycy sami opłacają podróż, noclegi, wpisowe.

Amatorzy z biegania nie mają żadnych profitów. Tylko medale i uścisk ręki organizatora.

Pieniądze zarabiają zawodowcy. Zwycięzcy, ci co to pędzą trzy minuty na kilometr, dostają ponoć 100 tysięcy dolarów. Tacy jak ona robią to dla sportu. Dla siebie samej. Dla aplauzu. Dla tego "Go, Barbara, go!". Dla endorfiny, której poziom podczas biegu wzrasta, wywołując stan radosnego upojenia, nazywany szczęściem. Niektórzy mówią, że dzieje się to dopiero po 30 kilometrze. Dlatego tak gna, po to upojenie i szczęście.

============11 (pp) Zdjęcie Autor(23638022)============
fot. tomasz bołt
============06 (pp) Zdjęcie Podpis na apli black(23638021)============

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki