Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kioski w Trójmieście są zamykane jeden po drugim. Czy znikną wszystkie?

Szymon Szadurski
Szymon Szadurski
Złota era kiosków już minęła. Dziś wiele ich funkcji przejęły aplikacje internetowe. W sieci kupimy bilet na autobus, pobierzemy najnowsze informacje, doładujemy telefon...
Złota era kiosków już minęła. Dziś wiele ich funkcji przejęły aplikacje internetowe. W sieci kupimy bilet na autobus, pobierzemy najnowsze informacje, doładujemy telefon... fot. Jakub Steinborn
Kioski w całym Trójmieście umierają po cichu, jeden po drugim. Kilkadziesiąt lat temu ustawiały się do nich kolejki. Dziś mało komu opłaca się prowadzić taki biznes, więc ostała się ich garstka. Czy wszystkie kioski w Gdańsku, Gdyni i Sopocie czeka smutny koniec? Sprawdziliśmy.

Nie tylko za czasów PRL-u, ale także już po przemianie ustrojowej, we wczesnych latach 90. ubiegłego wieku, kioski były nieodłącznym elementem krajobrazu w okolicach niemal każdego większego skrzyżowania, węzła komunikacyjnego, przystanku. Pięćdziesiąt lat temu w całym Trójmieście funkcjonowało ich ponad trzysta. Tadeusz Woźniak, były zastępca redaktora naczelnego „Wieczoru Wybrzeża”, z wielką nutką nostalgii wspominał nam, jak przed trzydziestu już laty przed kioskami ustawiały się kolejki chętnych, aby kupić tę gazetę, będącą wówczas popołudniówką. Do kiosku chodziło się jednak nie tylko po prasę, ale także po bilet na tramwaj, zapałki, papieroska. Jak zabrakło nagle mydła, czy papieru toaletowego, to wybór, gdzie się po nie udać i szybko załatwić problem, był oczywisty. A dziś?

Ani po bilet, ani po gazetę

- Panie, szkoda gadać - mówi nam właścicielka jednego z kiosków w Gdańsku. - Zdarzają się dni, że gazet to nawet dwudziestu dziennie nie sprzedam. Gdzie to do dawnych czasów, jak mi je świeżo z drukarni samochodem dostawczym przywozili, naładowanym pod dach, a i tak wszystkie schodziły? Po bilet na tramwaj też już prawie nikt nie zajrzy. Wszyscy mają aplikacje w telefonach, lub jeżdżą na miesięcznym. Jak chce kupić mineralną, czy gumę do żucia, to do „Żabki” pójdzie, którą ma na każdym rogu. Prawie w ogóle już nie idą mi kosmetyki. Teraz to ludzie do hipermarketów samochodami jeżdżą, a nie po kioskach chodzą. Obkupują się na cały tydzień, bo tak jest im najwygodniej. Dawniej hipermarketów nie było, a samochód miał mało kto. Dziś natomiast realia tak się zmieniły, że kioski po prostu tracą rację bytu. Ja po ponad trzydziestu latach ciągnę ten biznes już tylko z sentymentu i żeby dotrwać do emerytury. Zarobić się na tym nie da. Gdyby nie kilku starszych klientów, którzy przychodzą od lat i zawsze coś kupią, nawet jak mam trochę drożej od konkurencji, a przy okazji chcą też pogadać, dawno już bym splajtowała.

ZOBACZ TEŻ: Punkty sezonowe na bulwarze im. Macieja Kilarskiego w Malborku nie mogą mieć krzykliwych szyldów. Miasto ogłosiło przetargi dla dzierżawców

Upadek kiosków w Trójmieście, jaki nastąpił tylko w ostatnich dziesięciu latach, pokazują dane statystyczne. W Gdańsku tylko na terenach gminnych dekadę temu było ich 82. Dziś pod taki biznes dzierżawi grunt od samorządu 27 osób. W Gdyni przez dziesięć lat z niemal pięćdziesięciu kiosków na miejskich terenach pozostały zaledwie trzy, przy ul. Zielonej na Oksywiu, Nauczycielskiej na Witominie i Kartuskiej w Chyloni. Kontynuowane są jednak także rozmowy z dzierżawcą w sprawie dalszej działalności kultowego dla wielu mieszkańców Orłowa obiektu przy pl. Górnośląskim, który stoi dziś pusty.

W Sopocie na gminnych terenach ostał się już tylko jeden kiosk, przy skrzyżowaniu ul. 1 Maja i Grottgera. W ostatnich dziesięciu latach najemcy zrezygnowali z prowadzenia takiego biznesu w trzech innych miejscach, nieopodal pętli autobusowej przy ul. Reja, na ul. Grunwaldzkiej i na rogu al. Niepodległości i Krasickiego.

Jakie są główne przyczyny masowego upadku kiosków? Andrzej Kochan, były członek zarządu stowarzyszenia trójmiejskich kioskarzy, wymienia wśród nich m.in. wysokie koszty zatrudnienia pracowników w związku ze wzrostem płacy minimalnej, potężną konkurencję ze strony sieci handlowych, a także mało satysfakcjonujące warunki współpracy, jakie proponowane są potencjalnym ajentom przez największych graczy na rynku, Ruch i Kolporter. Otwarcie też dodaje, że w Gdyni, gdzie on prowadził dawniej trzy kioski, w tym jeden w bardzo charakterystycznym punkcie, nieopodal dawnej zajezdni trolejbusowej w Redłowie, kioskarzy wykończyli swoimi fanaberiami samorządowcy z prezydentem miasta Wojciechem Szczurkiem na czele.

[cyt]- Wymyślili sobie ponad dziesięć lat temu i narzucili nam projekt jednolitego kiosku na gruntach, dzierżawionych od gminy - mówi Andrzej Kochan. - Jest on drogi, niefunkcjonalny i mało odporny na wizyty nieproszonych gości, którzy przychodzili pod osłoną nocy z łomem, aby obrabować nas z asortymentu. Tłumaczyliśmy zarówno prezydentowi Szczurkowi podczas kolejnych spotkań, jak i podległym mu urzędnikom, że to kompletny absurd. Projekt kiosku za 80 tysięcy złotych, na dodatek zbyt małego jak na nasze potrzeby, bo nie był z nami konsultowany, całkowicie się nie kalkulował. Samorządowcy jednak, jak to w Gdyni bywa, wiedzieli lepiej. Doprowadziło to do katastrofy.

CZYTAJ TAKŻE: Nie oszczędzamy na zwierzętach domowych. Zyskują na tym gabinety weterynaryjne i sklepy zoologiczne. Ile wydajemy miesięcznie na pupila?

- Postąpili wedle pamiętnych słów ministra Jacka Kapicy, który rozmawiając z pracownikami „skarbówki”, niezgadzającymi się na zamrożenie swoich płac, wysłuchawszy wszystkich ich argumentów odrzekł, że „tak ma być, i ch…j!” - żali się kolejny z gdyńskich kioskarzy. - Przystawiono nam pistolet do głowy. Usłyszeliśmy, że albo zgodzimy się na projekt nowego kiosku, albo won, bo umowa dzierżawy nie zostanie z nami przedłużona. Nieliczni spróbowali. Szybko okazało się jednak, że nie ma to większego sensu.

Wśród tych nielicznych był właśnie wspomniany już Andrzej Kochan. Kilka lat temu zrezygnował jednak z prowadzenia trzech swoich kiosków i przebranżowił się.

- Nie miałem siły dłużej tego ciągnąć - mówi Andrzej Kochan. - Obroty spadały. Kiosku postawionego według absurdalnego projektu, narzuconego przez urzędników, nie było jak odpowiednio zabezpieczyć przed złodziejami. Zdarzało się, że miałem aż trzy włamania w tygodniu. Po porostu ręce opadały. Problemem był także wzrost płac i brak ludzi chętnych do pracy. Aby zatrudnić kogoś na etacie, żeby zarabiał sensowne pieniądze, musiałbym dokładać do interesu.

Dziesięć lat temu, gdy w Gdyni wybuchł otwarty konflikt między samorządowcami i kioskarzami, ci pierwsi argumentowali, że kioski nie mogą być obskurne niczym za czasów PRL-u, bo nie przystają już do krajobrazu nowoczesnego, zmieniającego się miasta. Nowe, przeszklone, piękne i wedle jednolitego wzoru miały rzekomo zachęcić klientów do częstych wizyt.

- Proponujemy ponadto siedmioletnią dzierżawę, aby taki obiekt zwrócił się - dodawał wówczas Tomasz Banel, były naczelnik wydziału polityki gospodarczej i nieruchomości gdyńskiego Ratusza, prawa ręka prezydenta Szczurka przy okazji toczących się negocjacji z kioskarzami.

ZOBACZ TEŻ: Rzadziej chodzimy do restauracji i korzystamy z hoteli. Największe długi wśród mazowieckich przedsiębiorców

Tymczasem Adam Rusak, prowadzący kiosk w Gdyni, z którym wtedy rozmawialiśmy, słowa Tomasza Banela nazwał kpiną. Przedstawił swoje wyliczenia. Wynikało z nich, że gmina musiałaby zaproponować kioskarzom umowy na 25 lat, aby kiosk za 80 tys. zł zamortyzował się.

- Dziś dokładnie widać, kto miał rację - podsumowuje Andrzej Kochan.

W Gdyni dochodziło do ciekawych sytuacji, bo część kioskarzy kombinowała, jak nadal prowadzić swój ulubiony biznes i jednocześnie nie dać się doprowadzić samorządowcom do bankructwa. Na Dąbrowie, nieopodal skrzyżowania ul. Sojowej z Oliwkową, jeden z nich przeniósł obiekt o dziesięć metrów, z gminnego terenu na grunty spółdzielni mieszkaniowej, aby tylko uniknąć konieczności zrealizowania urzędniczych pomysłów. Choć wiązało się to z potężną podwyżką stawki dzierżawy, bo dziś płaci miesięcznie 750 zł brutto, a kioskarze na miejskich działkach od niemal 300 do nieco ponad 361 zł, to przekalkulował, że będzie mu się to opłacało.

- Usłyszałem od tego pana, że jego kiosk jest dwukrotnie tańszy, do tego kilka razy lepszy od wymyślonego przez miasto - mówi Ireneusz Bekisz, prezes Młodzieżowej Spółdzielni Mieszkaniowej na Dąbrowie. - Twierdził, że u siebie lepiej może wyeksponować sprzedawaną prasę, co podniesie mu sprzedaż i szybciej zamortyzuje obiekt. Ten nasz najemca długo próbował negocjować z urzędnikami. Znał osobiście śp. Jerzego Zająca, byłego dyrektora gdyńskiego Ratusza, więc wybrał się do niego na interwencję. Nic jednak nie wskórał. Urzędnicy nadal nie zgadzali się na przedłużenie umowy dzierżawy, o ile nie przystanie on na ich projekt kiosku. Przeniósł się więc do nas. Ja oczywiście z tego powodu nie narzekam, bo dla spółdzielni to biznes.

Jednak nawet na spółdzielczych gruntach, gdzie dzierżawcy nie muszą oglądać się na widzimisię urzędników i mogą prowadzić interes tak, jak im się podoba, kioski powoli wymierają. Dla przykładu na Dąbrowie ostały się tylko dwa, oprócz już wspomnianego, kolejny przy ul. Paprykowej. Inne, jak dla przykładu ten przy skrzyżowaniu ul. Rdestowej i Nowowiczlińskiej, upadły.

Właściciele takich obiektów nie są w stanie utrzymać się, choć stawki dzierżawy mocno wyśrubowane wcale nie są. W Sopocie za jedyny kiosk, funkcjonujący jeszcze na miejskich gruntach, najemca płaci tylko 183 zł netto miesięcznie. Nieco drożej jest w Gdańsku. W zależności od prestiżu miejsca stawka na miejskich gruntach wynosi od nieco ponad 27 zł do ponad 44 zł za metr kwadratowy. W przypadku standardowego kiosku o powierzchni kilkunastu metrów płacić trzeba więc od trzystu złotych z hakiem do niemal 700 zł. Nadal oczywiście nie są to kwoty, które kogokolwiek rzucałyby na kolana. Ale wszyscy kioskarze, z którymi rozmawialiśmy, powtarzają, że stawka czynszu dzierżawnego jest najmniejszym problemem. Potwierdzają słowa Andrzeja Kochana, że dobijają ich inne koszty, głównie pracownicze, a przede wszystkim brak zainteresowania ze strony klientów i postępujący upadek prasy drukowanej.

Czy zatem wszystkie kioski w Trójmieście w ciągu najbliższych lat upadną i nie będzie już dla nich powrotu? Na szczęście okazuje się, że niekoniecznie. Kioskarze mówią, że ten biznes nadal może się opłacać, ale pod pewnymi warunkami. Najlepiej, jak obiekt stoi na prywatnym gruncie i w dość atrakcyjnej lokalizacji. Na dodatek jego właściciel musi być na tyle zacięty, aby jak najczęściej sprzedawać w nim sam. Takie, prywatne kioski, choć także już nieliczne, nadal trwają. Jeden z nich stoi przy skrzyżowaniu ul. Świętojańskiej i Kopernika w Gdyni.

- Prowadzi go mój kolega i nie słyszałem, aby miał splajtować - mówi Andrzej Kochan.

od 7 lat
Wideo

Wyniki II tury wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki