Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kibol, czyli złe zależności

Adam Mauks
Dlaczego w Polsce nie możemy sobie poradzić ze stadionowymi chuliganami? Dlaczego uporano się z tym problemem w Wielkiej Brytanii, Holandii czy Niemczech?

Tam przede wszystkim chciano to zrobić. Chcieli tego wszyscy: władze, kluby, normalni kibice. Co zrobiono? Po pierwsze, zidentyfikowano i wyrzucono dożywotnio ze stadionów ich przywódców. To w nich socjologowie upatrują największe zło, bo do nich lgną pozostali kibole. Na Wyspach Brytyjskich najpierw rozprawiono się z nimi, by później kształtować relację między klubami i kibicami.

Równocześnie, po roku 1989, kiedy to na stadionie Hillsborough zginęło 96 kibiców, wprowadzono w życie reformę stadionową. W Anglii na autorów rozrób na stadionie lub wokół niego czekają drastyczne kary. Na Wyspach dostaje się za to dożywotni zakaz stadionowy, który policja potrafi wyegzekwować, a do tego około 8000 funtów kary. Bardzo mocno piętnowane są kluby za brak bezpieczeństwa na stadionach. To na nich spoczywa obowiązek jego zapewnienia i jeśli klub tego nie zrobi, płaci karę w wysokości ponad 100 tysięcy funtów.

W Anglii od wprowadzenia reformy przez rząd Margaret Thatcher awantury na stadionach czy wokół nich można policzyć na palcach jednej ręki. Chuliganom to po prostu przestało się opłacać, a kluby zaczęły systematycznie budować nowe relacje z kibicami, po części wymieniając ich społeczną strukturę. Pomogły w tym pieniądze sponsorów, które szerszym strumieniem popłynęły do klubów, po tym jak państwo poradziło sobie z problemem chuligaństwa na stadionach. Za te środki zaczęto budować nowoczesne obiekty, na których każdy znalazł miejsce dla siebie. Nie bez znaczenia był też poziom sportowy, prezentowany przez piłkarzy ligowych klubów i reprezentację. Dzięki temu wszystkiemu pójście na mecz przestało być jedynie pretekstem do tego, by rozrabiać na stadionie czy pokazać siłę swojej grupy.

Dziś, po latach, od kiedy zaczęto w Wielkiej Brytanii walczyć z chuliganami, w dobrym tonie jest tam być kibicem piłkarskim. Ubrać klubową koszulkę lub szalik i wraz z rodziną iść na mecz piłkarski. Kiedy patrzy się na trybuny brytyjskich stadionów, odnosi się wrażenie, że tam kibicem jest niemal każdy. Obok starszej pani z wnukiem siedzi wytatuowany jegomość i razem zgodnie kibicują. Jedynym przejawem buntu są sporadyczne wbiegnięcia na murawę... golasów.
Dlaczego w Polsce na razie nie jest to możliwe? Jest co najmniej kilka powodów. Nie bez znaczenia są kwestie mentalności narodowych. Pragmatyzm nie jest - jak wiadomo - naszą mocną stroną. Od kilkunastu lat panuje u nas coś w rodzaju społecznego przyzwolenia, zaledwie pogrożenia palcem kibolom przez państwo i policję za awantury, których kilkanaście lat temu - trzeba przyznać - było znacznie więcej.

Być może to uśpiło trochę dotychczasowe działania czy raczej powodowało ich brak. Bo trudno za takie uznać zakazy stadionowe, wydawane ludziom, których wcześniej zidentyfikowano jako chuliganów. Co z tego, że w Polsce takich zakazów jest około 2 tysięcy, skoro zaledwie dziesiąta ich część została wystawiona przez kluby piłkarskie, a cała reszta jest wynikiem wyroków sądowych. Jeszcze gorszą rzeczą jest to, że zakazy stadionowe nie są egzekwowane. W Polsce kibic nie musi się go obawiać, tak jak obawiają się ich kibice w Anglii, bo polski kibic wie, że kara za niezgłoszenie się na komisariacie policji w godzinie meczu jest mało prawdopodobna. Policja tłumaczy, że nie ma możliwości (brak ludzi), by tego dopilnować. Za wbiegnięcie na boisko kary nie ma, a sądy zazwyczaj uniewinniają chuliganów ze względu na znikomą szkodliwość czynu. Na stadionie nie wyłapuje się kiboli, bo wielu z ochroniarzy to ich koledzy z siłowni czy trybun stadionu.
W Polsce musimy najpierw uporać się z problemem podobnych zależności. Najbardziej jaskrawym przykładem jest sytuacja w Lechu Poznań, gdzie we władzach Stowarzyszenia "Wiara Lecha" zasiadają zaufani ludzie prezydenta Ryszarda Grobelnego i urzędnicy miejscy. W Warszawie władze Legii poszły na ustępstwa w relacjach z kibicami, bo wiedziały, że zbojkotowanie przez nich meczów to straty i fatalny wizerunek marketingowy.

Wydarzenia w Bydgoszczy po finale Pucharu Polski zdenerwowały premiera Donalda Tuska. Okazało się, że na rok przed największą imprezą sportową państwo nie radzi sobie z kilkusetosobowymi grupami kiboli. A co będzie, kiedy do Polski na Euro 2012 przyjedzie kilkadziesiąt tysięcy kibiców z innych krajów?

Zamknięcie stadionów to jednak tylko doraźne rozwiązanie. Rząd pokazując, jak stanowcze kroki podejmuje, wylewa dziecko z kąpielą, karząc normalną większość polskich kibiców. Opozycja piętnuje to tylko dlatego, że można na tym zbić polityczny kapitał. Ani jedno, ani drugie nie przybliża nas do rozwiązania problemu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki