Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kalendarium muzyki rozrywkowej: 31 lat temu David Bowie zagrał w spektaklu "Człowiek słoń"

Tomasz Rozwadowski
Dokładnie 31 lat temu rockowy gwiazdor David Bowie zagrał w spektaklu "Człowiek słoń". Jak udać mutanta?

Niewiele sztuk teatralnych wystawionych kilkadziesiąt razy jest pamiętanych po upływie kilku dziesięcioleci. Do takich fenomenów należy wystawienie dramatu "Człowiek słoń" w Centre of Performing Arts w Denver w stanie Kolorado. W rolę tytułową wcielił się David Bowie, który wtedy był jednym z najpopularniejszych artystów rockowych. Dziś bez wątpienia jest już kimś więcej, żywą postacią historyczną, i to sporego kalibru.

David Jones, bo tak pospolicie nazywa się Bowie w rzeczywistości, był w jednym z przełomowych momentów swojej biografii i jako człowiek, i jako artysta. Niedawno ukończył 33 lata, dopiero co rozwiódł się ze swoją żoną Angelą (pierwszą, co wiemy z dzisiejszej perspektywy) i wydał "Scary Monsters... And Super Creeps", czternasty album w dotychczasowej dyskografii. W "Człowieku słoniu" grał jeszcze w Chicago i w Nowym Jorku, z przerwami, do 3 stycznia następnego roku. Na niespełna miesiąc przed tą datą, 8 grudnia 1980r., chory psychicznie Mark Chapman zastrzelił w Nowym Jorku Johna Lennona. Ex-Beatles był nie tylko jego przyjacielem, ale także współautorem (wraz z Carlosem Alomarem) "Fame", jednej z najlepszych piosenek wykonywanych przez Bowiego w latach 70.

Nasz cykl: Kalendarium muzyki rozrywkowej

Choć Bowie zaczynał swoją karierę od aktorstwa, ściśle biorąc od bycia mimem, to rola w "Człowieku słoniu"otworzyła najbardziej aktywną w jego aktorskim życiorysie dekadę lat 80. Wielu krytyków twierdzi wręcz, że to ona ukształtowała styl jego gry na scenie i w filmie.
- Szczupła, obojnacza sywetka, gruby makijaż, różnego koloru tęczówki (pamiątka bójki z dzieciństwa) sprawiają, że Bowie jest wprost stworzony dla kina - pisała w 2006 r. w brytyjskim tygodniku "The Observer" Liz Hoggard. - Krytyczka filmowa Pauline Kael nazywała go nawet "lesbijskim Chrystusem". Całość odrobinę zakłóca tylko wymowa z południowo-wschodniego Londynu.

Taką postać widzimy już na zdjęciach z amerykańskich przedstawień "Człowieka słonia". Krucha, prawie naga sywetka, ostre, szlachetne rysy, niepokojący wyraz oczu. Niewinna, a przy tym uwodzicielska mina. A przecież grał bardzo silnie zdeformowanego fizycznie, cierpiącego na zniekształcającą ciało i kościec chorobę genetyczną Josepha Merricka, jedną z legend wiktoriańskiego Londynu.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Autor sztuki, amerykański dramaturg Bernard Pomerance, zainteresował się historią Merricka podczas swojego kilkunastoletniego pobytu w Anglii. Postaci scenicznej nadał imię John, błędnie podawaną przez niektóre źródła historyczne. Joseph Merrick (1862-1890) został odkryty i opisany przez lekarza Fredericka Trevesa, który opiekował się nim i przyjaźnił przez kilka ostatnich lat życia. Prawdą jest, że Merrick był pokazywany jako jarmarczna osobliwość, ale w sztuce zostaje wykupiony przez doktora z rąk okrutnego przedsiębiorcy rozrywkowego, a w rzeczywistości sam zgodził się na zostanie obiektem badań i w dodatku posiadał pokaźne oszczędności zarobione w trakcie lat spędzonych w gabinecie osobliwości.

Nasz cykl: Kalendarium muzyki rozrywkowej

Potwornie wyglądający Merrick, zwany przez gawiedź człowiekiem słoniem, okazał się być człowiekiem niezwykle inteligentnym, wręcz czarującym. Zaprzyjaźnił się z lekarzem, który z kolei poznał go z przedstawicielami wyższych sfer Londynu. Szczególnie zainteresowała się nim wybitna aktorka Madge Kendall, która choć prawdopodobnie nigdy nie spotkała się z nim osobiście, zebrała od wpływowych londyńczyków spore fundusze na jego leczenie i utrzymanie podczas czterech ostatnich lat życia spędzonych w Szpitalu Miejskim pod opieką Trevesa.

Pamiątką po Merricku, która zachowała się do naszych czasów, jest wykonany przez niego piękny kartonowy model kościoła, który pojawia się także w sztuce Pomerance'a. Dramaturg, chcąc opowiedzieć historię prawdziwą, a zarazem dokonać filozoficznego uogólnienia na temat człowieczeństwa, granic tego, co jest normą, a co chorobą, obok udokumentowanych postaci, rekwizytów i sytuacji, dokonał jednego bardzo istotnego odstępstwa od realizmu - w "Człowieku słoniu" aktor grający postać Johna nie ma być ucharakteryzowany w sposób imitujący fizyczną deformację. I tego zalecenia trzymali się wszyscy dotychczasowi inscenizatorzy. Jaki zresztą byłby sens obsadzania w tej roli zjawiskowego Davida po to tylko, by oblepić jego twarz i resztę ciała lateksowymi wybrzuszeniami i naroślami?

Zdjęcia z przedstawień z udziałem Bowiego mogą dziwić kinomanów doskonale znających słynny, zatytułowany tak samo i pochodzący z tego samego roku, film Davida Lyncha. U Lyncha tytułowy bohater jest zewnętrznie zniekształcony w sposób udokumentowany na fotografiach i rycinach przedstawiających historycznego Merricka. Mistrzostwo wcielającego się w tę rolę Johna Hurta polega na pokazaniu wewnętrznego piękna przykrytego przez monstrualną fizyczną powłokę. Film jest powszechnie i mylnie uważany za adaptację dramatu - autorzy scenariusza twierdzą, że stworzyli autonomiczne dzieło na ten sam temat.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Jakkolwiek nie wyglądałaby prawda, i spektakl, i film były wielkimi sukcesami. Może Bowie czy Hurt poradziliby sobie bez swoich ról, za to w przypadku Lyncha "Człowiek słoń" z niedocenionego reżysera uczynił wielką gwiazdę światowego kina. Film zdobył aż osiem nominacji oscarowych, w tym za reżyserię. Co prawda nie dostał ani jednej statuetki, ale Lynch zaistniał już na trwałe, tworząc później tak wybitne filmy jak "Blue Velvet", "Dzikość serca", "Prosta historia" czy "Mulholland Drive". Dwóch Davidów spotkało się twórczo przy okazji "Zagubionej autostrady", filmu Lyncha z 1997 r., na którego ścieżce dźwiękowej znalazły się dwie wersje kompozycji "I'm Deranged" znanej z wydanego dwa lata wcześniej albumu Bowiego "Outside", zaliczanego zresztą do najbardziej kontrowersyjnych w jego dyskografii.

Nasz cykl: Kalendarium muzyki rozrywkowej

Wracając do image'u Bowiego zaprezentowanego na scenie teatru w Denver, jest on wyraźną kontynuacją dwóch niezwykle słynnych wcześniejszych o parę lat jego wcieleń estradowych, które uczyniły z niego wieczystą ikonę rocka. Mowa o postaci rockmana Ziggy'ego Stardusta, wykreowanej w 1972 r. przy okazji przełomowej w jego karierze płyty "T he Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars". Ziggy jest przybyszem z kosmosu przybierającym ludzką powłokę i robiącym zawrotną acz krótkotrwałą furorę w charakterze rockowego bożyszcza. Kiczowate - obcisłe i wzorzyste kombinezony z dużym dekoltem i farbowana na rudo, postrzępiona fryzura zadziałały piorunująco. W pierwszej chwili zaszokowały, w chwilę później zachwyciły, a po jakimś czasie zainspirowały. W sensie odzieżowym pojętnymi uczniami Bowiego stali się muzycy glam-rocka (tak nazwano wykreowany na "Ziggym" styl muzyczny) pokroju Garry'ego Glittera czy KISS, w sensie fryzjerskim, późniejsza o kilka lat generacja punkowa.

Kiedy stada punków po obu stronach Atlantyku farbowały się i strzępiły, Bowie był już kimś innym. Po wydaniu w 1976 r. doskonałego krążka "Station to Station" stał się Szczupłym Białym Księciem, czyli the Thin White Duke, wspomnianym w tekście tytułowej kompozycji. Sam image był rozwinięciem stylu wymyślonego przy okazji o rok wcześniejszego albumu "Young Americans". Tutaj był hermafrodytycznym, wyalienowanym dandysem z zaczesaną do tyłu czupryną blond, noszącym eleganckie garnitury, płaszcze i kapelusze. Był to najbardziej rozwiązły pod względem seksualnym i najbardziej narkotyczny okres w jego życiu. Nieco później o Szczupłym Białym Księciu powie, że żywił się wówczas czerwonymi paprykami, kokainą i mlekiem.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Wspomniana wcześniej płyta "Scary Monsters...", współczesna jego roli w "Człowieku słoniu", jest już kolejnym etapem artystycznego rozwoju - na niej najsilniej inspiruje się muzyką postpunkową i nowofalową, tworzoną już przez muzyków co najmniej o dekadę od niego młodszych.

David przechodził co kilka lat przemiany stylistyczne w muzyce i image'u aż do połowy poprzedniej dekady, gdy gwałtownie pogorszył mu się stan zdrowia. Ostatnią wydaną przez niego dużą płytą studyjną z całkowicie premierowym materiałem jest "Reality" z 2003 r. Coraz rzadziej występuje jako muzyk, ostatnią dotychczas, epizodyczną rolę filmową, zagrał w nieudanym dramacie "August" offowego reżysera Austina Chicka. Niby zmierzch, niby zejście ze sceny, ale niecałkowite, a może nawet pozorne. Reżyserską gwiazdą od kilku lat konsekwentnie staje się Duncan Jones, twórca filmów "Moon" z 2009 r. i tegorocznego "Kodu nieśmiertelności". Oba były wielkimi sukcesami artystycznymi, wychwalanymi pod niebiosa przez krytyków i zarazem kasowymi. Jones, specjalizujący się w kinie fantastyczno-naukowym, potrafi być zarazem komercyjny i odkrywczy, modny i ponadczasowy. Urodził się w 1971 r. jako Zowie Bowie, pierwsze i jedyne dziecko małżeństwa Davida z Angelą Barnett, współbohaterką sprawy rozwodowej z lutego 1980 roku...

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki