18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"Jestem moherem i jestem z tego dumny". Leszek Hański na rowerze pielgrzymuje do miejsc świętych

Irena Łaszyn
Leszek Hański w drodze do La Salette we francuskich Alpach
Leszek Hański w drodze do La Salette we francuskich Alpach Archiwum prywatne
Pracuje w Urzędzie Celnym, podczas urlopów pokonuje kilka tysięcy kilometrów na rowerze, a salon w jego mieszkaniu przypomina kapliczkę. Zaskoczonym gościom oświadcza: Jestem moherem i jestem z tego dumny. O Leszku Hańskim z Gdyni, pisze Irena Łaszyn

Telewizji prawie nie ogląda. Ale telewizor w dużym pokoju jest. Wisi na ścianie, między barokowo przystrojoną choinką a sporych rozmiarów szopką betlejemską. Ogromny, 56 cali, służy głównie do prezentowania zdjęć.

Na przeciwko wiszą obrazy. Największe przedstawiają Jezusa Miłosiernego, Ojca Świętego Jana Pawła II, nawiedzenie św. Elżbiety i Matkę Boską Częstochowską. W kącie, z lewej strony, vis-a-vis choinki, na wysokim postumencie, stoi figura Matki Boskiej Fatimskiej. Postument jest udrapowany tiulem, podobnie jak dół stajenki.

- To robota Ewy, mojej żony - informuje Leszek Hański. - Ona ma fantazję i dba o wystrój naszego domu. Jest sterylna, jak to pielęgniarka.

Nalewa herbatę, częstuje ciastem. Stół, nakryty odświętnym obrusem, stoi na środku pokoju. Zewsząd spoglądają święci.
- Jestem moherem i bardzo się tym szczycę, jestem z tego dumny - oświadcza nieoczekiwanie. - Niech pani zapisze moher tak z francuska, z charakterystycznym r.

Beretu jednak nie nosi, ani z moheru, ani z innej wełny. Woli kask. Najbardziej taki, który ma przynajmniej 21 otworów i odpowiednią wentylację.

Nawet teraz, w tym uduchowionym salonie, występuje w stroju rowerowym; to jego druga skóra. Właśnie wrócił z codziennej przejażdżki. Bo on na rower wskakuje każdego dnia, bez względu na pogodę. Ani deszcz, ani śnieg nie może być przeszkodą. Po pracy machnie się więc w stronę Rumi i Kazimierza, trochę się pokręci po okolicy i wraca zrelaksowany.

Nie potrafi powiedzieć, ile robi kilometrów, bo tu nie chodzi o kilometry. Chodzi o ruch, o bycie w drodze. A podczas tych dużych wypraw - także o cel, o nawiedzenie miejsc świętych. Dotarł rowerem do Rzymu, do Lourdes, do Santiago de Compostella, do Fatimy, do Medjugorie, do La Salette, do Jerozolimy.

- Nie biję rekordów odległości i prędkości - zaznacza. - Gdy czuję, że nie dam rady, po prostu robię przerwę, wsiadam do pociągu lub samolotu. Niekiedy to konieczność, bo trzeba się zmieścić w czasie paru tygodni urlopu.

Zdarza się, że ktoś pyta, czy trochę tego urlopu nie szkoda. Wtedy odpowiada: Jedni biorą urlop, żeby leżeć pod palmą albo cekolować ściany, ja wyruszam samotnie na rowerową pielgrzymkę.

Z wiekiem silniejszy

Miał niemal pięćdziesiątkę, gdy na taką zagraniczną pielgrzymkę wyruszył po raz pierwszy. W rocznicę śmierci Jana Pawła II postanowił dotrzeć rowerem do Rzymu, do grobu Ojca Świętego.

Ewa Hańska wspomniała o tym księdzu Marianowi Wojtasikowi, z którym pielgrzymowała autokarem do Medjugorie. Okazało się bowiem, że to przyjaciel zmarłego Papieża, razem studiowali w Krakowie. Kapłan mieszkał w Choroniu koło Częstochowy, miał 86 lat, ale gdy to usłyszał, to aż podskoczył z wrażenia. Wyjawił, że od dawna marzył o takiej rowerowej wyprawie. Teraz pewnie już nie podoła, ale chciałby przejechać choć kawałeczek.

I tak się stało.
- Ksiądz Marian miał wysłużoną "Ukrainę" i już na początku trasy doznał kontuzji - wspomina Leszek Hański. - Z Częstochowy do Krakowa jechaliśmy trzy dni, ale warto było podróżować w tak zacnym towarzystwie.

Potem pan Leszek został sam, przejechał na rowerze 3000 kilometrów.
- Raz zasłabłem - przyznaje. - Jechałem pod górę, zakręciło mi się w głowie, zsiadłem z siodełka i ocknąłem się po godzinie, na poboczu. Nikt się mną nie zainteresował.

Przypuszcza, że to był brak doświadczenia i brak odpowiedniego kasku, takiego z 21 dziurami wentylacyjnymi. Najlepszy dowód, że podczas pielgrzymki do Fatimy nie miał takiego kryzysu, choć jechał prawie 5000 kilometrów w zdecydowanie trudniejszych warunkach.

Zwłaszcza odcinek z Iruny do Santiago de Compostella, pełen stromych podjazdów, przemierzany w chłodzie i deszczu, dał mu do wiwatu. Do domu wrócił chudszy o 22 kilo! Ale - bez obawy - szybko je odzyskał. Gdy wybierał się na kolejną eskapadę, znowu ważył, razem z bagażem, 180 kilogramów.

- Zauważam, że z każdym rokiem jestem silniejszy i mniej się męczę - twierdzi. - Kolejne kilometry biorę bez większego wysiłku. Chyba że są to wysokie góry i ekstremalne warunki pogodowe. Wtedy zsiadam z siodełka i pcham rower przed sobą.

Tak było podczas tegorocznej pielgrzymki, do najwyżej w świecie położonego sanktuarium maryjnego w La Salette we francuskich Alpach. Z najgorszym odcinkiem, 18-kilometrowym, zmagał się przez sześć godzin! Pchał ten wyładowany rower przed sobą, tracił siłę w rękach.

W dzienniku zanotował: "Jadę na Vizille. 14.58: Minąłem miejsce tragedii polskiego autokaru. Są tu na drodze specjalne zabezpieczenia. Przede mną straszna góra. Jaka ona wysoka! Odpoczywam. 17.09: Zdycham. Cały czas pada. 17.29: Kończy się woda, będę pić deszczówkę. Nie ma się gdzie rozbić. Po jednej stronie góra, po drugiej - przepaść. (…) Kiedy jest 14 stopni podjazdu, nie daję rady. Tak pięknych krajobrazów jeszcze nie widziałem".

Dojechał, ale przez półtorej doby serce waliło mu jak szalone.

Potem był Turyn, Rzym, San Giovanni Rotondo, Manopello, Bari, Dubrovnik, Medjugorie.
- Dlaczego jeździ Pan sam?
- Bo trudno o kompana. Nawet, gdy ktoś się zdecyduje ze mną jechać, to w ostatniej chwili się rozmyśla. Ale to ma swoje dobre strony. W pojedynkę łatwiej o nocleg i ewentualną pomoc. Ja rzadko sypiam w hotelach, przeważnie rozbijam namiot gdzieś u gospodarzy. Wybieram tych biedniejszych, bo bogaci od razu przeganiają. Niekiedy odmawiają nawet kubka wody.
Najbardziej życzliwi ludzie są w Chorwacji i w Grecji. Ale nie ma reguły.

Do głowy nie przyszło

Na rowerze jeździ od dziecka. Najpierw podróżował z mamą, na bagażniku. A dokładnie - na poduszce okręconej drutem. - Jeździliśmy z Gdyni do Rumi, na działkę. Znajdowała się na terenie dzisiejszego osiedla Janowo, teraz tam stoją bloki. Potem była dziecięca "Żabka", którą szalał na podwórku.

Samodzielnie, na rowerze "Jubilat", wyruszył na wyprawę dopiero kilka lat później, był już prawie dorosły. Spakował brezentowy namiot, dmuchany materac, dwa koce i mnóstwo innych rzeczy. Rower ledwie dyszał, on też. A jechał aż do Aleksandrowa Kujawskiego, 240 kilometrów, bez ustanku. Planował, że przenocuje gdzieś w polu, ale się rozmyślił i zsiadł z roweru dopiero po 24 godzinach.

- Tyłek miałem odparzony, a chodzić nie mogłem przez tydzień - wspomina.

Potem jeździł tylko po najbliższej okolicy, a po wypadku w ogóle odstawił rower do piwnicy na kilka lat. Miał uraz.
- Na ulicy Czerwonych Kosynierów, dziś - Morskiej, potrącił mnie samochodem młody chłopak - opowiada. - On uciekł, a ja leżałem, bez tchu, mocno poturbowany, na poboczu. Ludzie nie reagowali, bo pewnie myśleli, że jestem pijany.

Po wielu latach wszedł do piwnicy, zobaczył ten zdezelowany rower i postanowił się przełamać. Do głowy mu nie przyszło, że wybierze się kiedyś na dwóch kółkach do Lourdes albo Ziemi Świętej. A jednak.

Żona została jego menedżerką. Gdy trzeba, ratuje go z opresji. Na przykład, znajduje przez internet tani hotel i każe mu się tam zatrzymać, gdy wie, że mąż już kompletnie opadł z sił, a okoliczni mieszkańcy biorą go za włóczęgę i przeganiają jak psa.
Czasem w tej logistyce pomagają córki. Oczywiście, na odległość.

Pani Ewa rowerem nie jeździ, ale pielgrzymuje nawet częściej niż mąż. Na Jasnej Górze była pieszo ponad 20 razy. - Na postojach, zamiast odpoczywać, opatrywała innym pielgrzymom nogi - wyjawia pan Leszek.

Kiedyś, gdy był w Medjugorie, zrobiła mu niespodziankę. Najpierw co chwilę dzwoniła i pytała o aktualne miejsce pobytu. Aż się wkurzył, że tak go sprawdza. A potem… mało jej nie rozjechał na placu przed kościołem.
- Popłakałem się, gdy ją zobaczyłem - nie ukrywa pan Leszek. - Kompletnie mnie zaskoczyła.

- Wyszukałam tanie bilety samolotowe, z Gdańska, przez Kopenhagę, do Splitu, za 200 złotych i poleciałam - uśmiecha się pani Ewa.
Medjugorie, w którym w 1981 roku, Matka Boska objawiła się sześciorgu młodym ludziom, przyciąga wiernych z całego świata.

Nie dla zdrowych

Pokazuje zdjęcia i pamiątki z pielgrzymek, przynosi Medal św. Mateusza. Otrzymał go "Za tworzenie pozytywnego wizerunku celnika, w oparciu o praktykę życia wynikającą z szacunku dla wartości religijnych i pielgrzymkowych".

- Pani wie, że św. Mateusz był celnikiem? - sprawdza.
To prawda, w czasach Jezusa celnicy nie cieszyli się szczególną estymą, bo wysługiwali się rzymskiemu okupantowi. Żydzi uważali ich za grzeszników i traktowali na równi z poganami.

Ale Pan Jezus okazywał im dużo życzliwości, a nawet z nimi jadł. Na pytanie, dlaczego tak robi, odpowiedział: "Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają (...). Bo nie przyszedłem powoływać sprawiedliwych, ale grzeszników". Mateusz się nawrócił.

- A pan zawsze chodził do kościoła?
- Zawsze, choć nie zawsze wszystko rozumiałem tak, jak należy. Mogę powiedzieć, że do kościoła, podobnie jak do szpitala, nie chodzą ludzie całkiem zdrowi, lecz ci, którzy potrzebują pomocy…

Celnikiem jest od 33 lat. Nigdy nie ukrywa swego zawodu. Zwłaszcza że na takie dystanse wyrusza jako jedyny w Polsce.
- Podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej, zatrzymałem się w Czechach u pewnego polskiego księdza - wspomina. - Ależ on się cieszył, że będzie wieczerzać z celnikiem!

- Pan do Jerozolimy dojechał rowerem?
- Nie, rowerem dotarłem tylko do Grecji. Z Patras zmierzałem do Pireusu, nieoczekiwanie zahaczając o wyspę Salamina. A było to tak: Jadę sobie niespiesznie, w 38-stopniowym upale, a tu nagle wyskakuje na mnie wataha rozjuszonych psów. Ja w nogi, one za mną. Gdy któryś usiłował mnie chwycić za łydkę, gwałtownie skręciłem w bok i trafiłem prosto na prom. Nie miałem odwrotu, więc popłynąłem. Przejechałem wyspę, wsiadłem na prom do Pireusu, a potem pognałem rowerem do Aten. Tam wsiadłem do samolotu do Tel Awiwu, żeby ominąć gorącą granicę syryjsko-izraelską. Dzięki temu mogłem w Ziemi Świętej spędzić cały miesiąc. Pracowałem tam jako wolontariusz. Mieszkałem w Jerozolimie i Emaus, ale odwiedziłem wszystkie ważne dla chrześcijan miejsca.

Jeździ dla Maryi

Przygody na drodze często mu się zdarzają. Kiedyś na Węgrzech, trochę błądząc, trafił w okolice wsi Zalakomar. Ujrzał domki z kartonów, bez drzwi i okien oraz - głównie ciemnoskórych - mieszkańców tych slumsów. Było ich bez liku, mieli strupy na twarzach i coś dziwnego, wręcz demonicznego, w oczach. Na jego widok, zaczęli się podnosić z ziemi, kierować w jego stronę i coraz nachalniej wpatrywać w wyładowane sakwy.

- Nigdy w życiu tak się nie bałem - przyznaje pan Leszek. - Pomyślałem, że oni mogą mnie zamordować i nawet nikt się o tym nie dowie. Rzuciłem się do ucieczki, ale grunt był grząski, koła się zapadały, a któryś gonił mnie… rowerem. Naprawdę przeżyłem chwile trwogi. Do dziś nie wiem, kim byli ci ludzie.

W Emaus wdał się w awanturę z Arabami, którzy mieli chrapkę na jego rower. Umknął im, ale niebawem pękła mu dętka, musiał prowadzić rower w ogromnym upale. Odwodnił się, bo nie zabrał nic do picia. Sądził, że te 14 kilometrów do Jerozolimy pokona błyskawicznie. A tu - mdłości, ciemno w oczach, ledwie dotarł do jakiejś stacji benzynowej. Tam mu pomogli, choć nie miał przy sobie pieniędzy.

Wierzy jednak w Opatrzność i siłę modlitwy. Twierdzi, że już niejedno wymodlił. Nawet… wnuczkę.
- Miał być chłopak, tak orzekli lekarze, na podstawie USG - relacjonuje. - Ale ja bardzo chciałem dziewczynkę. W tej Jerozolimie zacząłem się więc gorąco modlić. Dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych. I urodziła się Aleksandra.

Dziennie robi średnio kilkadziesiąt - sto kilkadziesiąt kilometrów. Rocznie wychodzi 15-18 tysięcy. Ale - jak podkreśla - nie o liczby tu chodzi. Nie zamierza się z nikim ścigać. Jedni jeżdżą dla rekordów, on jeździ dla Maryi. Moher z niego - i już".

[email protected]

Możesz wiedzieć więcej! Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki