Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Kryszak: O sprawach okołosmoleńskich można żartować [WYWIAD]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Jerzy Kryszak: Ostatnią przyjemnością był Grzegorz Lato. Widziałem, że jest w tym kawał kloca, z którego mogę coś wyrzeźbić. A teraz nie ma kogo rzeźbić
Jerzy Kryszak: Ostatnią przyjemnością był Grzegorz Lato. Widziałem, że jest w tym kawał kloca, z którego mogę coś wyrzeźbić. A teraz nie ma kogo rzeźbić Adam Warżawa/Archiwum
Pewnie też kiedyś odpadnę. Ale jeszcze mogę na scenie stać. I będę tak długo stać, dopóki będzie mi to sprawiało przyjemność. Dopóki będę widział, że nie odpadają mi widzowie - mówi Jerzy Kryszak w rozmowie z Ryszardą Wojciechowską.

Pan jest jak ten ostatni Mohikanin w polskim kabarecie.
Pamiętam ten film. Widziałem, jak ten Mohikanin na końcu ginie (śmieje się).
Mohikanin, który uprawia satyrę polityczną. Bo młodzi już omijają ją wielkim łukiem.I wolą się bawić jakąś śmiesznostką. A ja zostaję przy politykach. Nie tylko zresztą naszych. W moich monologach pojawiają się też politycy europejscy, a nawet światowi.

Naszych jest za mało, że trzeba mówić o światowych?

Nie o to chodzi. Chcę pokazać, że taki francuski polityk nie zawsze bije polskiego na głowę, a amerykański jest taki, że... klękajcie narody. Jeśli dotykam polityków zagranicznych, to również po to, żeby pokazać, że oni także mają swoje słabości.
Patrząc na polską scenę polityczną, można pomyśleć, że pożywki dla kabaretu nie powinno brakować. Tej pożywki już powoli zaczyna brakować, ponieważ bohaterowie tej sceny sami produkują i sami spożywają, można powiedzieć. To się nazywa jedzenie własnego ogona. A satyryk musi z tego wyciągnąć to, co najśmieszniejsze dla ludzi. Powiem tak - lekko nie jest.

W naszym kabarecie są jeszcze jakieś tematy tabu? Na przykład Smoleńsk?
Uważam, że każdy temat, w którym jest krew i jakaś krzywda, nie powinien być brany na warsztat. Ale już o sprawach okołosmoleńskich można żartować. O tym dwuletnim bziku chociażby. Trzeba jednak chodzić bardzo umiejętnie po takim materiale, żeby się nie omsknąć, robiąc komuś wielką przykrość. Uważam, że kabaret nie powinien nikomu robić przykrości. Tu się mamy śmiać, ewentualnie śmiejąc, zastanowić się nad czymś.

A inne tematy tabu w Pana przypadku?
Nie żartuję z religii. Jaka by ona nie była. Każdy ma własnego boga i nie należy mu w tę sferę wchodzić z kabaretowymi butami. Nieważne, czy ten bóg nazywa się tak czy siak. Po co zadzierać z tym, co najbardziej intymne w człowieku? Nie widzę więc najmniejszego powodu, żeby z religii kpić. Oczywiście, jeśli się jakiś biskup wyłoży, jak ostatnio, mając około dwa promile, to jak tego nie zauważyć? Wówczas można to skwitować w stylu: chwała Bogu za to, że postawił w tym miejscu przy pomocy elektryka latarnię. Takie historie, że biskup nie jest święty, trzeba zauważać. To normalny człowiek, ze słabościami. A ze słabości w kabarecie wolno się śmiać. Chociaż to i tak jeden z uczciwszych, bo nie tłumaczył, że to przez jabłko złapał ten kontakt z latarnią.

Mówią, że kabaret to ciężki kawałek chleba.
Już mówiłem - lekko nie jest. I nie tylko dlatego, że tak jak dzisiaj trzeba wyjść na scenę i być na niej przez półtorej godziny bez przerwy. Kabaret to nie tylko samo wyjście na scenę. Ale przesadziłbym, mówiąc, że przez 24 godziny siedzę i wymyślam monologi. Najczęściej są to jakieś przebłyski. Jadąc samochodem, słucham radia i nagle coś mi wpada do głowy. Ja akurat jestem "pochodzenia teatralnego". Grałem różne tragedie i dramaty. Płakałem w sztukach nad ojcami i matkami, nad sobą samym też. I wiem, że wyjść i zapłakać tak, żeby ludzie się wzruszyli, nie jest takie trudne. Kontekst dramatu, szczerość i talent aktora spowodują, że te ciary na plecach albo łezka w oku muszą się pojawić. I widz wychodzi wtedy ze spektaklu oczyszczony. A w kabarecie trzeba wyjść na tak zwaną patelnię. I spróbować "posadzić" to jajko na patelni tak, żeby go nie przypalić. To jest problem. Trzeba się uczyć panowania nad widownią, improwizacji w kabarecie też.
Pan często improwizuje.
Bo tak naprawdę kabaret to rozmowa z widownią. To nie jest recytacja wyuczonego tekstu na pamięć. Bo nie daj Boże, ktoś mi coś powie z widowni i ja zgubię wątek. Zaczynam szukać dalszego tekstu w głowie. A głowa w takiej sytuacji robi się pusta. Wiem, jak to jest w teatrze, kiedy w połowie monologu nagle jedno słowo ucieka. I te kilka sekund szukania wydają się wiecznością. Wtedy jak ten Felix Baumgartner lecę w dół i nie wiem, czy już się zaczynam obracać, czy jeszcze nie. Jak złapię powietrze po tych kilku sekundach, ogarnia mnie szczęście. I czuję, że już szybuję swobodnym lotem.

Może ta improwizacja to tajemnica Pana sukcesu? Wielu satyryków odpadło. A pan trwa.

Pewnie też kiedyś odpadnę. Ale jeszcze mogę na scenie stać. I będę tak długo stać, dopóki będzie mi to sprawiało przyjemność. Dopóki będę widział, że nie odpadają mi widzowie. A tematów w kabarecie - niekoniecznie politycznych - myślę nigdy nie zabraknie. Były już w czasach przed Chrystusem i są po Chrystusie.

Znany jest Pan nie tylko z wielkich improwizacji, ale też z wielkich parodii. Parodiował Pan między innymi Lecha Wałęsę, a ostatnio Grzegorza L., dla niewtajemniczonych, Grzegorza Lato.

Grzegorz L. sam się o to prosił. Kiedy zobaczyłem w internecie jego wielkanocne orędzie z życzeniami, omal się nie przewróciłem. Wiedziałem, że coś muszę z tym zrobić. W tym jego tekście nie zmieniłem zresztą ani słowa. Poprzestawiałem tylko kropki i przecinki. I wystarczyło, żeby było śmiesznie.

Jarosław Wałęsa z kolei komplementował pana za parodię ojca, Lecha Wałęsy.

Jarek Wałęsa siedział na widowni i słyszał jak parodiuję ojca. Po występie powiedział: - rewelacja, nie wiem, czy nie lepiej mi się słuchało pana niż taty.

Są jakieś nowe postaci do parodiowania?
Nie mam w tej chwili przyjemności. Ostatnią przyjemnością był Grzegorz Lato. Widziałem, że jest w tym kawał kloca, z którego mogę coś wyrzeźbić. A teraz nie ma kogo rzeźbić. Mam parodiować Tuska albo Kaczyńskiego? No dobrze, ale to są w tej chwili takie postaci, że jeżeli zrobię jednego, to muszę natychmiast robić drugiego. Bo ludzie mi nie wybaczą. Od razu usłyszę zarzut, że czepiam się jednego, a drugiego nie. Nie chcę doprowadzić do tego, że podczas występu lewa strona będzie mi klaskała, a prawa w tym samym czasie gwizdała. Chcę się lekko czepiać obu. Nie zamierzam być sędzią w ich zawodach. Ludzie sami mają sobie wyciągać wnioski, czy warto zjeść z tym, czy napić się z tamtym.
Pytany o swój największy sukces, szuka Pan odpowiedzi na scenie?
Dla mnie największym sukcesem jest to, że kiedy idę ulicą, kupuję coś w kiosku albo stoję w samochodowym korku, to 90 procent ludzi, których spojrzenia wtedy napotykam, uśmiecha się do mnie. To największa frajda. Ja, na szczęście, nie znam tej Polski, że się tak wyrażę, wkurw... miotającej obelgi. Z twarzami zastygłymi ze złości. Znam ludzi uśmiechniętych. I to mój wielki sukces. Mam jeszcze inny, związany mocno z Gdańskiem. I muszę o nim powiedzieć, chociaż krótko, bo ja się nim cieszę od dobrych kilku lat. Jestem szczęśliwym mężem gdańszczanki. I to fantastyczne, że przy mnie jest ktoś tak wspaniały. Mówi się, że nie ma ideałów. Są. Ja taki ideał znam.

Nie brakuje panu kontaktu z kamerą? Nie brakuje filmu, serialu?

Niedawno miałem propozycję zagrania bardzo dużej roli w długim serialu kostiumowym. Scenariusz był napisany językiem soczystym. Nieźle się czytało. Przewertowałem go kilka razy, zanim powiedziałem - nie.

Dlaczego?
Rzecz była oparta w sumie na dwóch żartach. I jeden był jak chodzenie po ostrzu noża albo stąpanie po kruchym lodzie. Wiedziałem, że w dwóch scenach ten lód by się pode mną załamał. Pomyślałem: - Boże, ja tego nie potrafiłbym zagrać. Więc odmówiłem. Niedawno otrzymałem też inną propozycję. Rólka była niewielka. I tu pomyślałem, że jeżeli zagrać, to coś większego. A nie, że kotlet mielony spadł na podłogę i jest awantura w domu o to, kto parkiet wyczyści.

Pan sobie żyje obok celebryckiego życia. Nie słychać nic o skandalach.
I jestem z tego dumny. Kilka dni temu byliśmy z żoną na premierze sztuki Krzysia Jaroszyńskiego. Sztuka świetna, a Hania Śleszyńska jest w niej do... zjedzenia. Wchodzę do foyer. Stoi już Krzysio Jaślar. Witam się z nim i nagle słyszę tylko: cyk, cyk, cyk, cyk. Z boku, z przodu, z każdej strony, najpierw kilku, za chwilę już kilkunastu fotoreporterów. Ja nie jestem do tego przyzwyczajony. Mówię: - chłopcy idźcie dalej, tam też są ludzie. Po co mnie? Ja nie chcę.

Nie lubi Pan tego błysku fleszy?
Ja wtedy nic nie widzę. Tak mnie ten błysk oślepia. Nie wiem, czy to burza czy może już trzęsienie ziemi. Te zdjęcia robione po sto na pięć sekund. Po co to komu? Chryste Panie. Ja wolę wyjść do ludzi i powiedzieć: - dobry wieczór państwu.

Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki