Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Antczak: „Noce i dnie” są pod specjalną pieczą siły wyższej [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Jerzy Bińczycki i Jadwiga Barańska. Kadr z filmu "Noce i Dnie"
Jerzy Bińczycki i Jadwiga Barańska. Kadr z filmu "Noce i Dnie" Youtube
To, że „Noce i dnie” są tak wysmakowanym filmem, zawdzięczam ekipie. To, że osiągnęły taki sukces, to już sprawka siły wyższej - mówi laureat Diamentowych Lwów, Jerzy Antczak.

Widzowie zdecydowali, że najlepszym filmem 40-lecia gdyńskiego festiwalu są „Noce i dnie”. Jak Pan przyjął to wyróżnienie?
Nadal jestem zdumiony, ale też bardzo szczęśliwy. Pamiętam, jak 40 lat temu wiozłem ten film na festiwal do Gdańska. Film niechciany, w którego nikt nie wierzył. Prezentowałem go widowni, która składała się głównie z moich kolegów filmowców, i myślałem, że dusza mi wyskoczy z ciała. Uspokoiłem się dopiero, kiedy usłyszałem oklaski. A dziś też nie mogę zrozumieć tego zwycięstwa. Bo w ostatecznej rozgrywce brały udział trzy filmy, dwa tak wybitne jak „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy i „Potop” Jurka Hoffmana oraz jeden przyzwoicie zrobiony, czyli „Noce i dnie”. Każdy z nich mógł wygrać. Ja wierzę jednak głęboko w przeznaczenie, w decyzje losu. I fakt, że widzowie wskazali na „Noce i dnie”, uważam za decyzję... siły wyższej.

A ja uważam, że ten film jest poza jakąkolwiek modą i przemawia do widowni nawet po latach.
Zawsze tworzyłem filmy głównie dla publiczności i to prawda, że byłem poza modą. Nie rozumiałem kina moralnego niepokoju, mimo że to bardzo piękna nazwa. Jeśli szukałem moralnego niepokoju, to w istnieniu. W tym, jak dwoje ludzi kolebie się przez życie. Całe życie nie kłamałem, nie schlebiałem. Robiłem to, na co sam chciałem chodzić do kina. Stawałem często po drugiej stronie barykady, mimo że to się komuś mogło nie podobać. I gdyby mnie ktoś zapytał, co cenię w sobie najbardziej, to powiedziałbym, że niezależność sądów, którą przejąłem od ojca. W moim filmie nie ma gwałtu, nie ma nagości, chociaż nagość też jest dla ludzi. Ja starałem się robić filmy tak, jak uczył tego profesor Bardini, który mówił, że reżyser nie jest sędzią. Reżyser nie wydaje wyroków. Może tylko stawiać pytanie - dlaczego?

Ale na początku powieść Marii Dąbrowskiej nie podobała się Panu.
Kiedy Barańska [Jadwiga, żona reżysera - dop. aut.] zdawała do szkoły aktorskiej, też mi się wydawała brzydka i niezdolna (śmiech). To ona podsunęła mi ten tekst. Dała mi książkę do ręki. Chociaż nigdy wcześniej nie prosiła o to, żebym coś dla niej zrobił czy w czymś ją obsadził. Ale w tym przypadku powiedziała: - Jurku, zwróć uwagę na tę powieść i to ja chcę zagrać Barbarę. Przymierzałem się do tej książki kilka razy. Czytałem, odstawiałem, znowu wracałem. Nudziło mnie w niej gadulstwo.

Aż wreszcie film powstał.
Tak, bo ja do niego dojrzałem. Sam już miałem 40 lat, a za sobą wiele zawodowych sukcesów. Ale w pewnym momencie znalazłem się na zakręcie życia z pytaniem, co mam dalej robić. I wtedy Jadzia dała mi ten diament do ręki. Ale ten diament nie byłby tak szlachetny, gdyby nie ekipa filmowa, która dniami i nocami ze mną pracowała. Żadne pejzaże ani najpiękniejsza muzyka nie zastąpiłyby przede wszystkim aktorów.

Czyli Jerzego Bińczyckiego i Jadwigi Barańskiej, która dzięki tej roli też została aktorką 40-lecia, wygrywając z Danutą Szaflarską i Krystyną Jandą.
Barańska i Bińczycki to był niezrównany duet. Gdyby Bogumił odstawał od Barbary, ten film by się nie udał. Praca z nimi była rozkoszna i niezwykła. Do tego dochodziły jeszcze wyjątkowe zdjęcia Stanisława Lotha i muzyka Waldemara Kazaneckiego, zwłaszcza ten jego walc. W tym filmie mamy zresztą kreację aktorską za kreacją. Każdy epizod jest wysmakowany.

Tak się wszyscy starali?
Ja też mam pewnie jakieś zasługi w prowadzeniu aktorów na planie. Sam byłem aktorem. Zrezygnowałem z grania nie dlatego, że mi się nie powiodło, tylko dlatego że mnie reżyseria uwiodła. Ale dzięki temu, że kiedyś grałem, rozumiałem duszę aktora. Stając się reżyserem, wiedziałem, na jakiej strunie mogę zagrać. Bo aktor, proszę pani, to najczulszy instrument świata.

Dwa lata temu dostał Pan na tym festiwalu Platynowe Lwy.
Takie Lwy są na otarcie łez, na koniec życia. I kiedy wracałem z Jadzią oraz z tymi Platynowymi Lwami, powiedziałem uczciwie, że trzeba wiedzieć, kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni. Że trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść. Myślałem, że te Platynowe Lwy to moje wyjście. A tu nagle, okazuje się, że los może wszystko. Że może sprezentować jeszcze Brylantowe Lwy.

Z filmu pamięta się wiele scen. Ale jest ta jedna, najbardziej popularna, z Tolibowskim i nenufarami, które zrywa dla Barbary...
Jeśli ktoś uważnie czytał „Noce i dnie”, zauważył pewnie, że Maria Dąbrowska nenufarom poświęciła zaledwie kilka linijek. Pisząc mniej więcej tyle, że młody człowiek z bródką wszedł do wody. Ale Dąbrowska nie lubiła Barbary, za to kochała Bogumiła. Uważała, że to ona jest zołzą, która zatruła mu życie. A tymczasem to Bogumił zdradził Barbarę dwa razy, raz z Felicją, drugi raz z Ksawunią. A Barbara, w czym go zdradzała? Przecież ona przegrała swoje życie, swoje własne ambicje. Została w miłości odrzucona, skaleczona. I całe życie szukała tej swojej odskoczni. Nenufary były dla niej taką odskocznią, ucieczką w czystość. Ja postanowiłem zajrzeć Barbarze do duszy i dzięki temu ten film stał się lepszy.

Barańska dała się prowadzić na planie?
Zostawiłem jej wolną rękę. Zaufałem jej bezgranicznie. Chociaż wiedziałem, że oboje walczymy tym filmem o życie. Ale publiczność nagrodziła nas oboje, no i los. Bo my w przyszłym roku, jak dożyjemy, będziemy obchodzić 60-lecie naszego związku. To się rzadko zdarza, żeby dwoje artystów tak długo wspólnie ze sobą przetrwało. Takie małżeństwa bardzo często pękają, zwłaszcza jeśli oboje nie odnoszą po równo sukcesów. Jeśli jedno idzie wyżej, a drugie zostaje niżej. Ale my obydwoje jakoś pchaliśmy tę naszą biedę.

Czy Pan troszkę nie tęskni za Polską, mieszkając od lat w Stanach Zjednoczonych?
Nie tęsknię za Polską, bo ja tak naprawdę mentalnie z niej nie wyjechałem. Jestem w Stanach od 35 lat. Żyję w tym kraju, uczyłem przez lata amerykańskich studentów. Ale uczyłem ich tego, czego sam nauczyłem się w Polsce. My nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak wielka jest polska sztuka, polska kultura. Młodych Amerykanów uczyłem więc miłości do kraju, do ziemi, do człowieka. Rozumienia, jak człowiek potrafi być jednocześnie silną i kruchą istotą. Jak ludzkie losy może zdmuchnąć jedna decyzja. Oczywiście w moich filmach wojna odgrywała olbrzymią rolę, w spektaklach teatralnych też. W „Epilogu norymberskim” rozliczałem się na przykład z literą prawa, które nie istnieje. Prawa dla bogatych, dla tych, którzy potrafią je sobie kupić. Gdyby mnie ktoś zapytał, kto w Norymberdze powinien siedzieć na ławie oskarżonych, odpowiedziałbym, że wszystkie cztery mocarstwa. Dlatego że to one ponosiły winę za to, że stworzono hitleryzm. Tak jak dziś świat ponosi winę za powstanie dżihadystów.

Pan jednak do Polski nie wraca...
Starych drzew się nie przesadza. Kocham Polskę, ale już bym się nie umiał w niej zmieścić. Wielu rzeczy nie rozumiem, z wieloma się nie zgadzam. Nie zgadzam się z tym strasznym zwyrodnieniem języka, z tym wysiewem nienawiści. Żyję w kraju, w którym przekazanie władzy następuje w sposób elegancki. Gdzie ktoś, kto rozpoczyna nową erę w polityce, nie mówi, że wszystko było złe. Ameryka rozwijała się dlatego, że jest ciągłość, jak w sztuce. Postęp polega na tym, że szanuje się przeszłość. Człowiek, który jej nie szanuje, nigdy nie stworzy nic wielkiego. Jeżeli mówi się w telewizji, że prezydenta Polski zabił taki, a nie inny człowiek, to dla mnie nie do pomyślenia. Albo jak można mówić - pan kłamie. W tamtym kraju to bardzo obraźliwe słowo. Można powiedzieć - pan mija się z prawdą, mam inne zdanie niż pan, widzę to inaczej... To są rzeczy, które mnie drażnią. Ale wierzę w to, że Polska jest pod specjalnym znakiem, że Polska jest niezatapialna.

Za sukcesem każdego mężczyzny stoi, podobno, kobieta. Co jest w Jadwidze Barańskiej takiego wyjątkowego, że ten wasz związek jest niezatapialny?
Odpowiem pani. Nie ma w niej zazdrości. Potrafiła znieść z pokorą zejście ze sceny. A schodziła u szczytu sławy, kiedy emigrowaliśmy. Była to zresztą emigracja wymuszona, o czym pisałem w książce „Noce i dnie mojego życia”. Barańska jest wielka we wszystkim. Ona ma niewyobrażalną nadwyżkę uczuć. Nie wyobrażam sobie życia bez niej. To ona trzymała drabinę, po której ja się wspinałem.

Pan też jej trzymał drabinę.
Ale troszkę mniej, ponieważ ona wspinała się dzięki swojemu talentowi. A ja potrzebowałem podpórki, ponieważ jestem na swój sposób próżny. Mam wiele wad, których ona nie ma. Barańska jest dla mnie nieskalana.

Jerzy Antczak

86-letni reżyser filmowy i teatralny, absolwent Wyższej Szkoły Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Jego najbardziej znane filmy to: „Noce i dnie”, nominowane w 1976 roku do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny, „Hrabina Cosel” i „Chopin. Pragnienie miłości”. Od 35 lat wraz z żoną, Jadwigą Barańską, przebywa w USA, gdzie wykładał jako profesor na prestiżowej amerykańskiej uczelni UCLA w Los Angeles, na Wydziale Filmu i Telewizji.

Jego „Noce i dnie” miały premierę dokładnie 40 lat temu, 23 września.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki