Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jego lody jadły największe gwiazdy: Helena Vondrackova, Karel Gott, Hanka Bielicka

Irena Łaszyn
Jedni szukają dawnych smaków, inni - nowych.  Od lewej - Henryk Wiszniowski, Elvira Judycka, Juliusz de Marco
Jedni szukają dawnych smaków, inni - nowych. Od lewej - Henryk Wiszniowski, Elvira Judycka, Juliusz de Marco Tomasz Bołt
Najpierw produkował sztuczną mgłę, a potem najlepsze lody w mieście. Do Włocha Oronzo De Marco wpadały gwiazdy sopockich festiwali i premier Cyrankiewicz.

Tu wszyscy przychodzili na malagę lub zabajone. Tylko Kalina Jędrusik wpadała w innym celu. Stawała przy maszynie do lodów, uśmiechała się kokieteryjnie i prosiła o… szklankę wody. - Muszę popić tabletkę na odchudzanie - oznajmiała gapiom.
- Była urocza - wspomina Elvira Judycka, z domu De Marco. - Jeszcze dziś ją widzę, gdy tak stoi oparta o ladę i trzepocze długimi rzęsami.

Oprócz Kaliny Jędrusik, zaglądały do Milano inne gwiazdy, polskie i zagraniczne. W latach sześćdziesiątych, gdy w sopockiej Operze Leśnej odbywały się już międzynarodowe festiwale piosenki, po ulicy Bohaterów Monte Cassino paradowali ówcześni idole. Znęceni sławą lokalu, pierwsze kroki kierowali do lodziarni u Włocha, jak ją nazywali. Przychodziła Halina Kunicka z Lucjanem Kydryńskim, bywał Karel Gott, w którym się podkochiwały polskie nastolatki i Helena Vondrackova, przyjaciółka Maryli Rodowicz.

- Czesi prosili zwykle o dwa gatunki lodów - uśmiecha się pani Elvira. - Wanilkowe i jahodowe, przy czym jahodowymi nazywali wszystkie o różowej barwie.
Nawet premier Józef Cyrankiewicz z Niną Andrycz wpadali tu na espresso. Siadali w ogródku, zamawiali kawę i lody.
- Tak na ulicy?! Mieli przynajmniej ochronę?
- Ochroniarzy nie pamiętam, ale może nie wiedziałam, gdzie patrzeć - mówi pani Elvira. -A premierostwo, choć byłam małą dziewczynką, rozpoznawałam bezbłędnie.

W późniejszych latach zaglądał Aleksander Bardini, Andrzej Łapicki, Jan Englert, bywała Alina Janowska i Hanka Bielicka.
- Do dziś zachowałam zdjęcie Hanki Bielickiej, na którym napisała: "Dla małej Elvirki, żeby była taka dobra jak tatusia kawa".
Kawa rzeczywiście była wyjątkowa, bo - jak zapewnia pani Elvira - Oronzo De Marco, jako pierwszy człowiek w Polsce, parzył prawdziwe włoskie espresso. Nikt poza nim nie miał takiego urządzenia.

Do tej kawy goście zamawiali truskawkowe, czekoladowe, cytrynowe specjały. Cytrynowe były na prawdziwych białkach. Nie wyobrażano sobie jajek w proszku. Salmonella? Chyba wtedy nie istniała. Przynajmniej w Milano jej nie widzieli, nikt się nigdy nie zatruł. Dziś to rzecz nie do pomyślenia.

Różne znane osoby przewijały się przez Monciak i lodziarnię. Największym wydarzeniem była jednak wizyta Marino Mariniego, gwiazdora z Neapolu. Dziewczyny piszczały, gdy śpiewał to swoje "Buona sera, signorina". A gdy zaczynał "Nie płacz, kiedy odjadę", to kapały prawdziwe łzy. Zdjęcie piosenkarza i Oronzo De Marco do dziś wisi na werandzie gelaterii. Starsze panie zaglądają niekiedy przez szybę, popatrzą i oddalają się rozmarzone.

Zadymiarze i sztuczna mgła

Oronzo De Marco otworzył Milano w roku 1956. Elvira miała wówczas sześć lat i niebanalną urodę. Trochę po mamie, która przypominała młodą Nicole Kidman, trochę po ojcu, który miał oliwkową cerę i kruczoczarne włosy.
Skąd Włoch z Casarano w prowincji Lecce, gdzieś na dole włoskiego buta, wziął się w Trójmieście? To proste: Przyszedł do Gdyni z wojskiem, w 1943 roku.
- Wszyscy więc wiemy, z jakim wojskiem - wzrusza ramionami pani Elvira. - Przecież Włosi byli sojusznikami Niemiec.

Henryk Wiszniowski z Towarzystwa Przyjaciół Orłowa, który poznał Oronzo De Marco jeszcze podczas wojny, przy ul. Olkuskiej w Małym Kacku, uściśla, że to był Włoski Batalion Zadymiania, a zadymiarze, jak ich nazywano, z rozkazu Niemców, mieli chronić tereny portowe, wojskowe i miasto przed alianckimi nalotami.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Naloty się nasilały, w dzień atakowali okupowaną przez Niemców Gdynię Amerykanie, w nocy - Anglicy. Pierwsi zadymiarze pojawili się po nieudanej próbie zbombardowania nieukończonego jeszcze lotniskowca Graf Zeppelin, w 1942 roku. Co robili? Produkowali sztuczną mgłę! Za pomocą agregatów rozmieszczonych w różnych punktach tworzyli taką dymną ścianę, uniemożliwiając bombardowanie chronionego obszaru.

Jak to się odbywało? Opisuje to w "Zeszytach Gdyńskich" nr 4 Kazimierz Małkowski, przewodnik i publicysta, nazywany chodzącą encyklopedią Gdyni: "W tym celu zainstalowane zostały tzw. beczki ze środkiem chemicznym, który w połączeniu ze sprężonym powietrzem tworzył mgłę lekko unoszącą się nad ziemią lub wodą". Środek był niebezpieczny, zadymiarze używali więc masek przeciwgazowych, ale gdy mgła opadała, żrące krople niszczyły podeszwy i wypalały dziury w ubraniach.

- Byłem na wygłoszonej przez Kazimierza Małkowskiego prelekcji, poświęconej II Włoskiemu Batalionowi Zadymiania - opowiada Henryk Wiszniowski. - Okazało się, że obok mnie siedzi córka innego włoskiego żołnierza, który przychodził do pana De Marco.
- A jak pan poznał Oronzo De Marco?
- W Małym Kacku stał barak, w którym mieszkali włoscy żołnierze. Nino, bo tak go nazywaliśmy, zakochał się w mojej sąsiadce, Annie Bartelik, i gdy zbliżali się Sowieci, zamiast się ewakuować wraz z innymi żołnierzami do Włoch, zawrócił już gdzieś spod Kościerzyny, przyszedł na Olkuską i został.

Rodzina na swoim

Niebawem polsko-włoska para wzięła ślub. Na świecie pojawiły się trzy córki: Nina, Elvira i Violetta. Wszystkie zyskały automatycznie włoskie obywatelstwo i gdy w późniejszych latach ojciec zabierał je do Casarano, musiał zabiegać o polskie wizy, by mogli wrócić do Gdyni.
- Ojciec najpierw pracował w porcie, potem odbudowywał Gdańsk, był nawet przodownikiem pracy, w końcu założył Milano - tłumaczy pani Elvira. - Doświadczenie zdobywał wcześniej w innej lodziarni, ale cały czas się uczył, bardzo dbał o renomę.

No i parzył to słynne espresso, na które wpadał sam premier Cyrankiewicz! A przy okazji - prosił o gałkę lodów, dla siebie i dla pięknej żony.
- Czasami, jeszcze jako dziewczynka, pomagałam przy produkcji lodów - wspomina pani Elvira - na przykład dosypywałam komponenty. Gdy powstawały karmelowe, moje ulubione, a ojciec nie patrzył, dodawałam podwójną porcję karmelu. Podobnie czyniłam przy produkcji czekoladowych. Wychodziły niemal czarne, ale ja preferowałam zdecydowane smaki…

W Milano pracowała niemal cała rodzina De Marco.
- Przychodziliśmy do Milano nawet wtedy, gdy małżeństwo rodziców się rozpadło - mówi pani Elvira. - W dojrzałym wieku ożenił się powtórnie, z tego związku miał dwóch synów: Juliusza i Klaudiusza.
Miał, bo Oronzo De Marco zmarł w 2001 roku. A interes przejęli synowie. To oni teraz, z pomocą mamy Danuty, kręcą lody. I choć lokal powiększyli, kupili nowe maszyny, poszerzyli asortyment, kuszą sorbetami i lodami o wszystkich możliwych smakach, kolejki do Milano już nie są takie długie jak przed laty. Ale są.

Na mleku i wodzie

Właścicieli Milano to nie zraża.
- Kiedyś byliśmy jedyni, teraz jest dokoła dużo innych miejsc z lodami - zauważa Juliusz De Marco, rocznik 1980. - Sam niekiedy wstępuję do tych lokali, by ocenić, dlaczego lody produkowane przemysłowo mają tylu amatorów.
- Chodzi pan do konkurencji?!
- Dla mnie to będzie konkurencja, gdy taki ktoś, zamiast sprzedawać gotowce, zacznie się każdego dnia gimnastykować, tak jak ja. Ja swoje lody kręcę od początku do końca. Moje mają ważność do sześciu dni, tamte - do 12 miesięcy.

- Wprowadził pan jakieś inne receptury niż ojciec?
- Szkoliłem się w Salso Maggiore, u najlepszych włoskich mistrzów - mówi pan Juliusz. Nauczyli mnie, że na składnikach nie wolno oszczędzać, produkty muszą być najwyższej jakości, a do lodów owocowych nie wolno dodawać mleka. Ojciec dodawał.
- Ale klienci z rozrzewnieniem wspominają truskawkowe na mleku! Smakowały jak zmrożony koktajl.
- Większość woli na wodzie.
- A ile gatunków lodów pan produkuje?
- Mogę zrobić każdy smak. Nawet marchewkowe, pomidorowe albo piwne. Czasami je produkuję, żeby pokazać, jakie mam możliwości. Preferuję jednak tradycyjne smaki. Klienci nadal lubią waniliowe, czekoladowe, karmelowe. Tak jak Elvira.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Pani Elvira już od dawna, podobnie jak jej siostry, nie ma z Milano nic wspólnego. Jest tu tylko gościem, a lody degustuje rzadko, bo żadne - jej zdaniem - nie smakują tak jak dawniej. W tych odczuciach nie jest jedyna.
Ci, którzy poszukują dawnych smaków, wytykają panu Juliuszowi, że jego ojciec robił lepsze lody. Znosi to ze stoickim spokojem.
- Próbuję protestować, bo moje są bardzo dobre, z dużo lepszych komponentów - zauważa nieskromnie pan Juliusz. - Tamte smaki mógłbym, oczywiście, powtórzyć. Tylko po co? Dla tych paru osób, które zachowały pamięć dzieciństwa?
Jego młodszy brat, Klaudiusz, przyznaje, że ta pamięć stawia duże wyzwania. To tak jak z innymi smakołykami, którymi zachwycaliśmy się w dzieciństwie.

Zakręcony ogonek

Nad Milano wciąż się unosi duch Oronzo De Marco, a goście - nad filiżanką afogato czy pucharkiem grapefruitowego sorbetu - wspominają dawne smaki i właściciela, który jeździł lambrettą i umiał czarować kobiety.

Dawne laski, dziś niemal osiemdziesięcioletnie, pamiętają, że Włoch był przystojny, miał południowy temperament i zabójczy wąsik. Gdy omiótł którąś tym swoim spojrzeniem, aż się robiło gorąco. Niektóre się rumienią na samo wspomnienie.
- A lody? Jakie były lody?
- Równie smaczne - odpowiada dyplomatycznie pani Anna, która dziś ma wnuki i siwe włosy, dlatego nie chce się ujawniać.

W latach 60. pani Anna mieszkała blisko sopockiego Monciaka, często więc na Nino wpadała. Bo na niego wszyscy wołali Nino, choć w papierach miał Oronzo De Marco.
- Wcześniej jednak wpadałam na kolejkę - wspomina. - Czasem sięgała do połowy Algi, a czasem do ulicy Bema. Zależało, w którą stronę ogonek zakręcił.
- Ma pani na myśli ogonek do lodziarni?
- No, tak! On był potężny. Pół Polski zjeżdżało latem do Sopotu i szło na lody do Włocha.
- A pani jakie preferowała?
- Malagę, z rodzynkami i rumem. Nie było lepszych. Parę lat temu, już po śmierci Nino, wybrałam się w podróż w czasie. Poszłam do Włocha, zamówiłam malagę. Ale to był inny Włoch i inna malaga. W niewielkiej gałce znalazłam dwie wielkie, nienaturalnych rozmiarów, rodzynki. Wykwintne, bo moczone ponoć w winie marsala. Nie smakowały już jednak tak jak pół wieku temu.

Pani Anna nie twierdzi, że zmieniła się receptura albo aromat rumu. To raczej świat się zmienił. Oferuje inne smaki i inne pokusy. Jej wnuk oświadczył ostatnio, że najlepsze są lody z McDonalda!

Roman Stinzing, autor książek poświęconych Sopotowi i swojej wielopokoleniowej sopockiej familii, w latach sześćdziesiątych też stawał w kolejce do Włocha.
- Gdy już trzymało się w ręce to wspaniałe smakowo cudo, szukało się wolnego miejsca na okolicznej ławce, by w spokoju i z jakimś namaszczeniem je skonsumować - wspomina. - To była prawdziwa celebracja!

Oprócz Milano, kusiła młodego Romana Słodka Dziurka, gdzieś w połowie Monciaka. Był to prywatny sklep kolonialny, z artykułami pochodzenia zagranicznego, pachnący intensywnie cynamonem i kawą. Tam zabrał pewną Teresę, gdy jako czternastolatek - umówił się na pierwszą w życiu randkę.
- Fundnąłem jej lizaka o smaku malinowym, o średnicy 14-15 centymetrów - wyjawia. - Pamiętam, że potem miała usta o smaku malin…
- Lody u Włocha też jej pan fundnął?
- Lody u Włocha to ja kupiłem mojej przyszłej żonie, Alicji!

Oronzo De Marco powtarzał: Lody muszą każdego dnia smakować tak samo albo lepiej. Juliusz De Marco chciałby więc kupić maszynę podobną do tej, której używał tata, ale zdecydowanie nowszej generacji. Żeby było lepiej. A owoce, rodzynki i orzechy w lodach cassate pozostawały w całości.
Czy klienci to docenią? Pan Juliusz czasami zaczyna wątpić. Latem kupił od pewnego chłopca prawdziwe leśne poziomki. Dodał je do sorbetu. I co się okazało? Połowie gości te lody nie smakowały! Dlaczego? Bo nie były stuningowane, doładowane, sztucznie podkolorowane. Dziś ludzie potrzebują aromatu poziomkowego, żeby poczuć smak poziomek!

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki