Duża wiśnia na torcie
Z reguły, gdy mówi się o zwieńczaniu czegoś, używa się określenia "wisienka na torcie". W przypadku kończącego tegoroczny festiwal koncertu James Carter Organ Trio trzeba mówić uczciwie o bardzo dużej, soczystej wiśni. To był drugi wieczór JJ 2014 w sali Polskiej Filharmonii Bałtyckiej, pozostałe odbywały się w klubie Żak będącym głównym matecznikiem festiwalu. Ten pierwszy występ, przypomnę, był to kwartet Branforda Marsalisa, saksofonisty jeszcze słynniejszego i wyżej notowanego niż Carter, jednak to właśnie 45-letni muzyk z Detroit, niegdyś progresista, obecnie tradycjonalista, wziął gdańską publiczność we władanie.
Carter ma zasłużoną opinię wirtuoza. Gra równie biegle na wszystkich typach saksofonów, klarnetów i na fletach, co czyni go wyjątkowym wśród dzisiejszych, wyspecjalizowanych dęciaków. Do Gdańska przywiózł co prawda tylko trzy saksy - tenor, alt i sopran - lecz wycisnął z nich wszystko, co dałoby się wycisnąć, a może nawet nieco więcej.
W programie jego koncertu przewijały się kompozycje ojca europejskiego jazzu, swingowego gitarzysty Django Reinhardta, przeplecione garścią amerykańskich standardów. Carter i jego partnerzy - hammondzista Gerard Gibbs i perkusista Leonard King - nie unowocześniając historycznej muzyki ponad miarę, podali ją w porywającej, bardzo atrakcyjnej i artystyczne satysfakcjonującej formie. To była muzyka rozrywkowa, ale luksusowej wręcz jakości. Dostali owację na stojąco, co nie dziwi.
Z wychyleniem lub bez
Amerykanin delikatnie balansował na granicy kiczu, ale granicy nie przekroczył , co uczynił włoski sopranista Stefano di Battista. Włoch jest bardzo sprawnym muzykiem, ale za bardzo lubi się podobać i w efekcie wypłoszył część publiczności z sali Żaka. On grał w środę, w piątek znakomitym muzycznym smakiem wykazał się młody amerykański saksofonista Steve Lehman, który na czele wyśmienitego tria, dał pokaz, jak należy grać współczesny free-jazz.
Tego samego wieczora wystąpiła z kwartetem holenderska saksofonistka Tineke Postma, której koncert był przeciętny do chwili, gdy Holendrzy zagrali napisany na potrzeby filmu utwór wybitnego brazylijskiego kompozytora Heitora Villi-Lobosa. Wtedy wreszcie pokazali pełnię swoich możliwości.
Kapitalny był czwartkowy występ amerykańskiego tria gitarzysty Wayne'a Krantza z gitarzystą basowym Natem Woodem i perkusistą Keithem Carlockiem. Choć skład instrumentalny był typowo rockowy, trio nie zagrało jazz-rocka, lecz wysmakowany jazz elektryczny z dużą dozą wpływów funkowych doprawionych bluesem i szczyptą rocka. Zagrali na sto procent i z wielką lekkością, a wartością dodatkową było łudzące podobieństwo Nate'a do Władimira Putina.
Dość daleko od jazzu, ale świetnie zagrał duński kobiecy kwintet Selvhenter. Dwie perkusje, skrzypce, saksofon i puzon operowały estetyką kontrolowanego zgiełku - drone, industrial, post-rock, free-jazz złożyły się u Dunek w intrygującą i satysfakcjonującą całość. Drugim kobiecym zespołem było grające w sobotę trio wywodzącej się z Gdańska, mieszkającej od niemal dekady w Niemczech, saksofonistki Joanny Charchan.
Razem z niemiecką kontrabasistką Sabine Wohrtmann i hiszpańską perkusistką Lucią Martinez zagrały program odnoszący się mocno do awangardowej muzyki jazzowej i poważnej lat 60. i 70., czym wzbogaciły festiwalową panoramę stylów i podejść do jazzu.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?