Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jarosław Boberek o życiu w Gdańsku, Kaczorze Donaldzie i... piekielnych stringach [ROZMOWA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Jarosław Boberek zapragnął zostać aktorem po tym jak, jako licealista, zobaczył "Dziady" w Teatrze Wybrzeże
Jarosław Boberek zapragnął zostać aktorem po tym jak, jako licealista, zobaczył "Dziady" w Teatrze Wybrzeże Piotr Jankowski
Jarosław Boberek jest aktorem teatralnym, serialowym i filmowym. Ale to jego głos jest najbardziej rozpoznawalny. Wszyscy go znamy jako Kaczora Donalda i zwariowanego lemura Króla Juliana. Można go śmiało nazwać królem polskiego dubbingu, ale on tego określenia nie lubi i zapewnia, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa jako aktor filmowy.

Między nami... kobietami, mogłabym zacząć rozmowę. Bo Pan wie, co to znaczy być kobietą, przynajmniej na scenie.
(Śmiech). Mam raczej mgliste wyobrażenie o tym, co znaczy być kobietą. Troszeczkę otarłem się o kobiecy świat, a właściwie o ten cały damski anturaż, przy pracy nad spektaklem "Dwie połówki pomarańczy". I na własnej skórze poczułem wszystko to, co kobieta musi znieść, żeby być piękną. Te wysokie obcasy, malowanie pazurów, przyklejanie rzęs. Ale ja jestem kobietą nietypową, porażającą nawet. Taką maleńką kulomiotką. Ile razy widzę siebie w tym przebraniu, czuje się wstrząśnięty i zmieszany. Gdybym zobaczył taką kobietę jak ja, tobym chyba za nią kamieniami rzucał.

ZOBACZ TAKŻE: Jarosław Boberek spotkał się z gimnazjalistami w Malborku [ZDJĘCIA]

Ale taka rola dla aktora to jednak marzenie.
Raczej wyzwanie, bo trzeba chodzić na szpilkach, kręcić pupą, wachlować kotarami rzęs.

Wcześniej inni aktorzy wysoko podnieśli tę poprzeczkę, na przykład Curtis i Lemmon w "Pół żartem pół serio"...
A wie pani, że to bardzo ciekawe, bo ja dopiero po bardzo długiej przerwie przypomniałem sobie większe fragmenty tego filmu. Zobaczyłem je po zagraniu Joanny w "Dwóch połówkach pomarańczy". I naprawdę... chapeau bas! Wielki szacun dla nich obu. A Jack Lemmon? Rewelacja.

Dzięki roli Joanny pojawił się Pan na plotkarskich portalach.
Nic o tym nie wiem, nie śledzę.

Rozpisywano się o stringach po Boberku. Pojawia się Pan w nich przez sekundę na scenie. I jakie to przeżycie dla mężczyzny?
Wstrząsające. Sznurek jest w tym miejscu, w którym nigdy do tej pory nie był. Z przodu człowiek jeszcze daje radę ale z tyłu... Piekło. Lecz o tych wszystkich przeszkadzajkach trzeba na scenie zapomnieć. Zacisnąć zęby i rzucić się na głęboką wodę.

Pan się nawędrował po Polsce. Urodzony w Szczecinku. Potem jako nastolatek mieszkał w Gdańsku, następnie był Wrocław i szkoła teatralna, staż aktorski w Łodzi i wreszcie Warszawa.

Urodziłem się w Szczecinku, ale potem mieszkaliśmy w Czarnem pod Szczecinkiem i znowu wróciliśmy do Szczecinka. Gdańsk przypadł na okres licealny. Mój tata był zawodowym żołnierzem i przenoszono go tak w ramach służby ojczyźnie. A nas razem z nim. Na początku było śmiesznie, bo mieszkaliśmy z tatą - mama jeszcze została w dawnym miejscu zamieszkania - w hotelu garnizonowym, czekając aż nasz blok będzie gotowy.

Ale w liceum nie ciągnęło Pana w stronę aktorstwa.
Był przez moment taki przebłysk. Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z prawdziwym teatrem. To był Teatr Wybrzeże. Pamiętam, że poszedłem na "Dziady". I oszalałem. Pomyślałem, że też bym tak chciał na tej scenie. Było to pierwsze przebicie, sygnał, który właściwie wówczas zinterpretowałem. Ale potem cały świat stanął mi na drodze. Rozpętała się domowa kampania, która miała mi ten pomysł z aktorstwem wybić z głowy.

Dlaczego?
Bo cóż to za zawód aktor - mówili rodzice.

Miał Pan zostać zawodowym wojskowym, jak tata?
To nie wchodziło w rachubę. Tata nie miał takich myśli ani ambicji. Wręcz przeciwnie, gdybym przyszedł do niego z taką propozycją, rozpętałaby się między nami wojna.

Więc kim Pan miał być?
Mama chciała, żebym został lekarzem. Z tego powodu wylądowałem w klasie biologiczno-chemicznej. Próbowano za mnie dokonać wyboru, ale ja odpowiadałem, że prędzej będę śmieciarzem niż lekarzem. Bo żeby zostać lekarzem, trzeba mieć powołanie, iskrę w sobie. A ja tego nie miałem. Ale aktorstwo wybito mi wówczas z głowy.

I co w zamian?
Architektura. Bardzo serio o niej pomyślałem. Wydawała mi się świetnym pomysłem na życie. Miałem zdolności plastyczne, manualne. Chodziłem też dodatkowo na lekcje rysunku w Sopocie. Zdawałem więc na ten kierunek, ale się nie dostałem. Znalazłem się tuż pod kreską. Uczciwie przyznam, że orzełkiem z matematyki nie byłem. Widać tak miało być. Dostałem się do studium budowlanego. Uczyłem się fachu hydraulicznego, kierunek instalacje sanitarne. Zostałem "sanitariuszką" - jak żartowaliśmy. Myślałem jednak przyszłościowo, żeby poznać "bebechy" tych przyszłych budynków, które kiedyś zaprojektuję.

A gdzie aktorstwo w tym wszystkim?
Jednocześnie był też teatrzyk Stajnia Pegaza, który prowadziła pani Ewa Ignaczak. I ten teatrzyk mnie wciągnął. Traktowałem to jak zabawę, odnosiliśmy sukcesy, zdobywaliśmy nagrody. Kiedy graliśmy w sopockim Teatrze Kameralnym w "Księdze Hioba", według tłumaczenia Miłosza, przyszedł Wojciech Misiuro. I to on zaczął mnie namawiać, żebym zdawał do szkoły teatralnej. Rozmawialiśmy w poniedziałek, a egzaminy zaczynały się równo za tydzień. Do Wrocławia pojechałem w ostatniej chwili. I... zdałem. Na jakichś zupełnie wariackich papierach.

Mama marzyła o lekarzu, ale o aktorach czasami się mówi "lekarze dusz".
Oj, to bardzo górnolotnie. Ja bym tak nie powiedział.

To niech będzie na mnie.
Dobrze, bo ja bardzo nie lubię tego zawodowego mesjanizmu, podpierania się misyjnością. Bez przesady. Każdy ma coś do zrobienia i niech to robi najlepiej, jak potrafi.

Bardzo Pan skromny. Nie na te czasy.
Ktoś nad tym w dzieciństwie pracował. Na takim podwórku się wychowałem.

Początki w aktorstwie były jak droga przez mękę.
Jak zawsze. Nieopierzony jeszcze człowiek ma zazwyczaj pod górkę. Ale w tym zawodzie jeszcze wielu idzie nadal pod górkę.

Wiem, że Pan nie lubi rozmawiać o dubbingu.
Nieprawda, lubię.

Ale nie znosi Pan określenia król dubbingu pod swoim adresem.
Bo uważam, że tych królewiczów jest więcej.

Ta skromność jest niepotrzebna. Bo lepiej być znanym z czegoś niż znanym z niczego, jak to dzisiaj w modzie. A w dubbingu bije Pan wszystkich na głowę, nie tylko liczbą dubbingowanych głosów. Ale te najbardziej znane głosy to Pan.
Mam poczucie własnej wartości. Ale drażnią mnie te górnolotnie określenia.

Talent do wydawania dźwięków, naśladowania głosów ma Pan, podobno, po dziadku.

Dziadek rozbudził moją wyobraźnię, uwrażliwił na pewne rzeczy. Nauczył mnie w tych naszych wspólnych zabawach podsłuchiwać, obserwować świat, który nas otacza.

Na hasło Jarosław Boberek odzew jest prosty... Kaczor Donald. To Pana głosem ten najsłynniejszy na świecie kaczor bawi nas od lat. A Pan mówi, że już za nim nie przepada. A potem musi czytać: Jarosław nie lubi Donalda.
To nie jest tak, że go nie lubię. On już nie jest dla mnie wyzwaniem. Między mną a Kaczorem wszystko już zaszło. Teraz to tylko czysto odtwórcze podkładanie głosu. Czasami się jeszcze spotykamy, bez większych emocji. Ale pani rozumie, że fajnie jest, jak ten ogień się pali, jak trzeba sprostać wyzwaniu. To bywa najciekawsze w naszej pracy.

Ale jest jeszcze mój ulubiony lemur Król Julian z "Madagaskaru".
To ulubieniec wielu. Nawet to rozumiem, bo ja go też lubię. To bardzo udana postać, świetnie twórcom wyszła.

A piosenka w jego, czyli Pana wykonaniu "Wyginam śmiało ciało", stała się hitem.
Tego się nikt nie spodziewał. To taka kariera jak w przypadku piosenki "Mydełko Fa". Ale to także przykład na to, że nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Czasami bardzo się chce, żeby pofrunęło, poleciało, świat rzuciło na kolana, było takie "wow" w tej twórczości. A tutaj zrobiliśmy coś bez napinania się i nagle świat się zakręcił.

Dubbing to rozpoznawalny głos, ale rozpoznawalną twarz dał Panu serial "Rodzina zastępcza". Jedenaście lat był Pan policjantem na planie.
To prawda, takie regularne pojawianie się u ludzi w domach za pośrednictwem tego okienka na świat przynosi popularność. My lubimy to grać, widzowie lubią to oglądać i wszyscy są zadowoleni.

Pewnie poza mundurowymi, bo Pan tam gra sympatycznego, co prawda, posterunkowego, ale za to niezbyt rozgarniętego i leniwego. Policjanci nie zżymali się na takiego bohatera?
Nie przesadzajmy, to tylko serial. Przepraszam za porównanie, ale nikt się nie zżymał na Charliego Chaplina za to, że pokazywał ludzkie przywary czy słabości. Nawet jeśli policjanci się ze mną spotkali, to mieli mniej więcej takie do tego podejście: to nie ja, chociaż takiego kiedyś widziałem.

Czy ten serial nie zawisnął jednak nad Pana karierą? Tak długo w jednej roli. Do filmu nie ma Pan szczęścia.
To prawda, nie mam.

Z czego się to bierze?

Różne rzeczy o tym decydują. Już nie raz byłem w ogródku i witałem się z gąską i nagle trach, pękało jak bańka mydlana. Ja nie narzekam. I tak myślę sobie, że mam dużo lepiej niż niejeden człowiek uprawiający zawód aktora. Jasne, że marzy mi się świetne filmowe wyzwanie. Czuję, że ono wcześniej czy później przyjdzie.

Teatr rekompensuje ten niedosyt filmowy?
Nie czuję niedosytu. Ale mimo sytości, mam nadal apetyt. Wiem, że pewne pola nie zostały w mojej zawodowej pracy wyeksploatowane. Czy, jak w przypadku filmu, wręcz prawie nietknięte, nie licząc wielu, ale jednak epizodów. Wiadomo, że epizody to nie to, co tygrysy lubią najbardziej. Mam jednak szczęście, że uprawiam swój zawód na wielu płaszczyznach: dubbing, teatr, serial, film, teatr radiowy, reklama, audiobooki. Jeśli pojawi się taka konieczność, że aktorzy będą latać w kosmos, polecę. Nie mam powodu narzekać.

Mówi Pan: ważne jest to, co aktualnie zajmuje mi głowę. Co więc teraz Panu zajmuje głowę?

Za chwilę wybieram się do Wejherowa, żeby zagrać w "Dwóch połówkach pomarańczy". Jeszcze chwilę temu zajmowała mnie reżyseria filmu, który już trafił do kin "Pan Peabody i Sherman". Skończyłem pracę nad kolejną filmową odsłoną Muppetów.

I komu Pan w tym filmie odda swój głos?
W Muppetach trafiło mi się jak ślepej kurze ziarno. Wybrano mnie do czterech ról: Faziego, Gonza, Zwierzaka i Waldorfa, jednego z tych dwóch dziadków.

Ale to i tak nie jest rekord. W jednym z filmów podkładał Pan głos bohaterowi, który miał dziewięć głów.
I każda głowa mówiła innym głosem. Ale dokończę o tym, co mnie obecnie zajmuje. Gram jeszcze jaszczura o wdzięcznym imieniu Ogniwko w serialu "Potwory i spółka" i nadal mam przed sobą kampanię z sercem i rozumem.

To bardzo z Pana zajęty człowiek. Lubi Pan tak bez oddechu?
Lubię, jak coś się dzieje, z oddechem.

Jarosław Boberek (ur. 1963)

- aktor telewizyjny, teatralny i dubbingowy. Popularność przyniosła mu rola policjanta w serialu "Rodzina zastępcza". Jest jedną z czołowych postaci polskiego dubbingu. Jego popisową rolą jest Kaczor Donald. Dubbingował także postać króla lemurów Juliana w filmie "Madagaskar" i nagrał utwór "Wyginam śmiało ciało" do tego filmu. Użyczył swojego głosu wielu postaciom z Cartoon Network, a także licznym postaciom z gier komputerowych. Usłyszeć można go także jako Serce w cyklu reklam TP SA "Serce i Rozum".
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki