Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Kowalski - człowiek, który kilkadziesiąt lat walczył o Kaszubski Ekspres

Marek Adamkowicz
O odbudowę dawnej linii kolejowej z Wrzeszcza w głąb Kaszub Janusz Kowalski apelował kilkadziesiąt lat
O odbudowę dawnej linii kolejowej z Wrzeszcza w głąb Kaszub Janusz Kowalski apelował kilkadziesiąt lat Marek Adamkowicz
Sukces ma wielu ojców. I jak to z ojcami bywa, nie zawsze są oni znani albo się o nich nie pamięta. Doktor Janusz Kowalski wie o tym najlepiej. Przeczytajcie o człowieku, którego jedni uważają za fantastę, a inni za wizjonera...

Ekscytacja - to chyba właściwe słowo na określenie relacji z frontu robót Pomorskiej Kolei Metropolitarnej. Komunikaty donoszą co chwila o przetargach, rozbiórkach, wycince drzew. Niebawem zostanie wmurowany kamień węgielny pod tę inwestycję i prace nabiorą jeszcze tempa. Janusz Kowalski jakoś nie potrafi się tym przejmować. Macha tylko ręką w geście znużenia.
- Za stary jestem, żeby takie rzeczy przeżywać. Jak człowiek ma 88 lat, to brakuje już siły.

Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu było inaczej. Kowalski spalał się w namiętnych polemikach. Dyskutował albo zapełniał łamy gazet. Był niczym trybun ludowy, szermierz lepszej sprawy. Teraz w zasadzie pisze i to niewiele. Tylko tematy są niezmiennie te same: urbanistyka, komunikacja, Kaszubi. Zestaw osobliwy.
- Wcale nie! - protestuje natychmiast. - To wszystko łączy się ze sobą. Bo ja, kochany, jestem regionalistą. Zaraz to wytłumaczę - mówi i na dowód rozkłada wielką mapę Polski.

Lekcja architekta

Cienka niebieska kreska to Wisła. Na jej końcu zielona plama Pomorza.
- Architekt to ktoś, kto organizuje przestrzeń dla potrzeb ludzi. Jedni projektują budynki, inni zajmują się planowaniem miast albo wsi. Mnie zawsze interesował region - opowiada. - On również wymaga ręki architekta, człowieka, który różne elementy ułoży w taki sposób, że ludziom będzie się żyło wygodnie. Tym właśnie zajmowałem się całe życie i to nie tylko pracując na politechnice.

Politechnika Gdańska to rzeczywiście ważny rozdział w życiu pana Janusza, acz nie jedyny. Na równi z pracą wykładowcy akademickiego ceni sobie działalność w rozmaitych organizacjach, no i redaktorowanie, które zawsze było mu bardzo bliskie.
- Jak człowiek się przyklei do farby drukarskiej, to już na zawsze - powiada i zaraz wymienia tytuły, w których niegdyś pisał. Był "Dziennik Bałtycki" i "Głos Wybrzeża", do tego "Kontrasty", "Uwaga" i "Pomerania", pisma dla specjalistów. W końcu każde miejsce jest dobre, żeby powalczyć w słusznej sprawie, jak choćby odbudowa linii, którą wkrótce pobiegnie Pomorska Kolej Metropolitarna. To było pierwsze poważne wyzwanie.
- Chociaż nie! - prostuje po namyśle. - Wcześniej był przecież bój o uniwersytet.

Uczelnia kontra dyskryminacja

W miejscu rozłożonej mapy Polski dr Kowalski kładzie "Kontrasty", gazetę z zamierzchłych czasów. Pod winietą - rok 1956, w środku artykuł o konieczności utworzenia w Gdańsku uniwersytetu.
- Prawdopodobnie jest to pierwszy w PRL drukowany głos w tej sprawie - podkreśla autor. - Bardzo długo Warszawa nie chciała, żebyśmy mieli własną uczelnię. Pomorze świadomie dyskryminowano.

Żeby się przekonać, trzeba wrócić do mapy i spojrzeć na miasta, w których tuż po wojnie były uniwersytety. Kraków, Poznań, Warszawa... Najbliższy w Toruniu. Kto chciał studiować, musiał wyjechać, nie każdy absolwent wracał.
- Nie mając uniwersytetu, region był drenowany z warstwy inteligenckiej - przekonuje pan Janusz. - Co z tego, że mieliśmy politechnikę, Wyższą Szkołę Ekonomiczną i Wyższą Szkołę Pedagogiczną, skoro nie było uniwersytetu! Taka uczelnia to zupełnie coś innego!

W opowieści o uniwersytecie wrażliwe ucho wyłapie nutę lewicową. I słusznie. Architekt nie ukrywa swoich sympatii, podobnie jak nie odżegnuje się od członkostwa w partii. Wstąpił do niej po październikowej odwilży, kiedy socjalizm miał być z ludzką twarzą, a on sam działał coraz więcej.

Wrażliwość społeczną i skłonność do stawania po stronie słabszych odziedziczył po ojcu Stanisławie, który był notariuszem. Do pracy w Gdańsku ojca skierowano pod koniec wojny. Wcześniej był sędzią w Zamościu i adwokatem w Hrubieszowie, gdzie żywioł polski mieszał się z ukraińskim i żydowskim.
- Przed wojną Rady Adwokackie wprowadziły numerus clausus, ograniczenie w liczbie przyjmowanych aplikantów żydowskich - wspomina dr Kowalski. - Ojcu to się nie podobało, więc wykorzystał kruczki prawne i przyjął do siebie żydowskiego aplikanta, niejakiego Jola Rabinowicza. Z tego powodu spotkał go ostracyzm zawodowy i musiał się przenieść do Lubartowa.

Na tym jednak się nie skończyło. W lubartowskiej szkole powszechnej pan Janusz zaprzyjaźnił się ze Stefkiem, synem dentysty-Żyda. Siedzieli w jednej ławce, co nie podobało się wychowawcy klasy, zwolennikowi segregacji.
- Powiedziałem o tym ojcu, a na drugi dzień zostałem w domu, że niby jestem chory - wspomina. - W tym czasie ojciec poszedł do dyrektora szkoły. Rozmowa ponoć była ostra, ale skuteczna. Od tej pory mogłem siedzieć ze Stefkiem w jednej ławce, zmienił się też wychowawca.

Sukces miał swoją cenę. Matka nie mogła już być w kółku różańcowym, skończyły się też wizyty księdza z kolędą.

Kaszubska egzotyka

W czasie wojny świat żydowskich miasteczek przestał istnieć. Na Pomorzu nie było go prawie wcale, chociaż tutaj była innego rodzaju egzotyka - Kaszubi. Zamknięci w sobie, mówiący innym językiem, pogardzani najpierw przez Niemców, potem przez Polaków.

Przez lata pan Janusz patrzył, jak są dyskryminowani. Do rangi symbolu urosło bicie w szkole dzieci kaszubskich za to, że mówią "zepsutą polszczyzną". W takich momentach stawały mu przed oczami obrazy z czasów studiów na Politechnice Warszawskiej. Tam również było dzielenie ludzi na lepszych i gorszych. Jak wspomina - za najważniejszych uważali się powstańcy warszawscy. Niżej w hierarchii byli warszawiacy z dzielnic, których powstanie nie objęło, dalej ludzie z okolic stolicy, czyli tzw. wielkiej Warszawy, wreszcie osoby pochodzące z innych stron Polski.

W Gdańsku był odwrotny układ. Za lepszych uważali się przyjezdni, miejscowych nazywano pogardliwie "autochtonami".
- Tuż po wojnie pomorską rzeczywistość zatruwał gdański centralizm, podobnie jak centralizm warszawski szkodził całej Polsce - ocenia architekt. - Niestety, to się do dziś nie zmieniło.

Marzenia się spełniają

Zdaniem dr. Kowalskiego, przykładem gdańskiego myślenia centralistycznego była w czasach PRL rezygnacja z odbudowy linii kokoszkowskiej. Przez lata niekiedy przyznawano, że trasa jest potrzebna, że roboty może niebawem ruszą, ale zawsze kończyło się na obietnicach. Bo zawsze były ważniejsze inwestycje - w Gdańsku, Trójmieście. Po co ludzie z Kaszub mają mieć wygodny dojazd do pracy pociągiem, przecież pekaesem też dojadą, a że autobusy nie zawsze przebrną przez zaspy albo stoją w korkach, kogo to obchodzi?

Janusz Kowalski nie był pierwszym, który nawoływał do odbudowy zniszczonej w czasie wojny linii, ale jego zasługą jest, że upominał się o nią wytrwale, przez kilkadziesiąt lat. W zasadzie do momentu, gdy podjęto decyzję, że powstanie kolej metropolitarna.

Pogodził się z tym, że przemilcza się jego nazwisko i tylko się dziwi, kiedy niektórzy ogłaszają światu, że kolej do Rębiechowa to pomysł świeżej daty. Pan Janusz pamięta przecież, jak na początku rządu Gierka - po raz nie wiadomo już który - zapowiadano odbudowę trasy z Wrzeszcza do Kokoszek.

W 1971 r. padała propozycja, aby odtworzyć ją w formie bocznicy dla Gdańskiego Kombinatu Budowy Domów. Czas był po temu sprzyjający, w Gdańsku budowano osiedle Zaspa, można więc było myśleć o wykorzystaniu kolei do transportu materiałów. Jeszcze w sierpniu 1973 r. specjaliści z Politechniki Gdańskiej, czyli Janusz Kowalski, adiunkt w Zakładzie Urbanistyki, Zygmunt Kozakow, docent w Zakładzie Mostów oraz Tadeusz Raś, docent w Zakładzie Komunikacji wyruszyli szlakiem kolejowym od al. Grunwaldziej po wiadukt nad ul. Dolne Migowo, żeby przyjrzeć się możliwości jej odbudowy. Potwierdzono, że inwestycja jest celowa, dostrzegając jednocześnie konieczność przeprowadzenia robót konserwacyjnych, odbudowy nasypów i wiaduktów.

Tyle że wtedy był to już tylko łabędzi śpiew. W związku z budową lotniska w Rębiechowie wstrzymano przewozy na odcinku Stara Piła - Osowa, a co za tym idzie, sens odbudowy kolei brętowskiej stał się wątpliwy, choć przebąkiwano o konieczności kolejowego połączenia Gdańska z lotniskiem.

Janusz Kowalski zapytany, czy cieszy się, że szlak kolejowy w głąb Kaszub jednak powstanie, odpowiada, że ma satysfakcję. Ma też swoje uwagi do projektu, ale kto bym tam słuchał starego człowieka...
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki