Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janina Wieczerska: Zakładam, że łobuz prędzej czy później od kogoś oberwie [ROZMOWA]

Dariusz Szreter
Janina Wieczerska była felietonistką „Dziennika Bałtyckiego” nieprzerwanie od 1990 roku.
Janina Wieczerska była felietonistką „Dziennika Bałtyckiego” nieprzerwanie od 1990 roku. Piotr Hukało
To koniec pewnej epoki w dziejach naszej redakcji. Po 26 latach z Czytelnikami „Rejsów” żegna się Janina Wieczerska. Rozmawiamy z nią o jej dziennikarskich i literackich doświadczeniach

Żegnasz się dziś z „Dziennikiem Bałtyckim” po 26 latach współpracy. Jak to się zaczęło, kto Cię wciągnął do dziennikarstwa?

Zaczęło się od felietonów w „Czasie”. Z jego naczelnym, Jurkiem Modelem, poznaliśmy się w Rabce. Kiedy więc w 1976 roku przeniosłam się do Gdańska i spotkaliśmy się, zaproponowałam mu pisanie „Regału podręcznego”.

To były felietony o książkach.

Tak, a potem wyszła z tego... książka z felietonami. Uporządkowałam je nie chronologicznie, tylko tematycznie. Lubiłam ten „Regał podręczny”.

Niezwykle ważnym doświadczeniem dla trójmiejskich dziennikarzy stał się w tamtym czasie strajk sierpniowy. Opisywałaś te wydarzenia?

Nie było gdzie tego opisywać. Ale oczywiście byłam tam do samego końca, aż stoczniowcy zaczęli wychodzić. Jechałam potem z nimi kolejką. Było po nich widać to wielkie odprężenie, bo mówili takim językiem, że aż uszy więdły.

Potem był karnawał Solidarności, zakończony stanem wojennym.

Stan wojenny przeżywałam najmocniej. To był wstyd, po prostu, żeby Polacy Polakom robili takie świństwo.

To był także okres weryfikacji dziennikarzy.

Ponieważ parę razy poważniej zachorowałam, to z tymi papierami poszłam wtedy do ZUS i udało mi się przejść na wcześniejszą emeryturę, co bardzo mi odpowiadało. Dzięki temu napisałam jeszcze parę książek. Bo później, „Pisane po Wiadomościach” całkowicie zjadło moją beletrystykę.

To było już po upadku komuny, kiedy w „Dzienniku Bałtyckim” podjęłaś się zupełnie niezwykłego przedsięwzięcia - pisania codziennego felietonu.

Przez pięć dni w tygodniu. Oprócz piątku, bo wtedy miałam „duży” felieton w „Rejsach” i niedzieli.

Skąd taki pomysł?

Wymyślił to Andrzej Liberadzki. Chodziło o skomentowanie na gorąco najnowszych wydarzeń pokazanych w TVP. To rzeczywiście było pisane po telewizyjnych „Wiadomościach”. Kiedy kończyły się o ósmej, ja siadałam do pisania, a o dziewiątej, jak dzwoniła do mnie maszynistka z „Dziennika”, musiałam już mieć gotowy tekst. Wtedy naprawdę czułam się dziennikarzem. Choć z drugiej strony - rujnowało mi to życie towarzyskie. Nie było mowy, żeby gdzieś wyjść wieczorem. Po południu zresztą też nie, bo już wtedy zaczynałam oglądać programy informacyjne.


Jak długo to trwało?

Dokładnie nie pamiętam, ale numerowałam sobie te felietony i wyszło tego chyba ponad 1600.

Pięć dni w tygodniu razy 50 tygodni w roku... Wygląda na to, że trwało to dobre sześć lat! Ile „Wiadomości” w tym czasie sobie odpuściłaś?

Niewiele. I to głównie pod koniec, kiedy już wiedziałam, że nie dam rady dłużej. Tak jak w tej chwili z felietonami do „Rejsów”. Już jakoś nie bardzo mi się chce pisać. Jestem trochę zmęczona. Nie tyle życiem, co światem. Wolę uprawiać swój ogródek, choć i tu już nie wszystkie roboty daję radę wykonywać sama. Przychodzi mnie wspomagać pan Kaziuk, wilniuk.

Jaki był odzew czytelników po Twoich felietonach?

Szczerze mówiąc, najwięcej tego było na odcinku między moim domem a targowiskiem (śmiech).

Sąsiedzi?
Nie tylko, bo odkąd przy felietonach zaczęło się ukazywać moje zdjęcie, obcy ludzie też mnie rozpoznawali przy zakupie rzodkiewek etc. Często występowali z propozycjami tematów do podjęcia. Niestety, nie ku chwale ludzkości, tylko z naganą i życzeniem: „żeby im pani tak porządnie przysoliła”. A moje felietony nigdy nie były agresywne. Ludzie mają dosyć kłótni, a jeszcze ja tu miałabym ich hajcować. Nie powiem, żebym koniecznie pisała dla pokrzepienia serc, ale nigdy nie chciałam nikomu zrobić krzywdy. Zakładałam zresztą, że taki łobuz to prędzej czy później od kogoś oberwie.

Wróćmy jeszcze do beletrystyki. Ile książek masz na koncie?

Zdaje się, że 14. Mówię „zdaje się”, bo niektóre były najpierw długimi nowelami, które potem przerobiłam na powieść.

Czyli do końca nie wiadomo, jak liczyć. Z którymi jesteś szczególnie związana?

Uważam, że najlepsze były pierwsza i ostatnia. Pierwsza, „Zawsze jest jakieś jutro”, opisuje dwa ostatnie lata w liceum i dzieje się we Wrocławiu. Łącznie z dodrukami ukazała się w stutysięcznym nakładzie. To szalenie miłe pomyśleć, że sto tysięcy osób to przeczytało. Albo i więcej. A ostatnia książka, „Moja babcia, Niemcy i wojna”, jest spłaceniem długu wobec mojej babci. Wcześnie straciłam matkę, zmarła w 1945 roku i wychowywała nas babcia. To bardzo ciepła książka, wiem, że też się ludziom podoba.

No jak się pisze o babci, to musi być ciepło...

Ale o drugiej babci bym już tak ciepło nie napisała (śmiech).

Czy to aby na pewno Twoja ostatnia książka? W jednym z ostatnich felietonów pisałaś, że masz w szufladzie skończony maszynopis powieści. Uchylisz rąbka tajemnicy?

Przedtem pisałam powieści realistyczne, a w każdym razie autobiograficzne. Choć w zasadzie to każdy przecież pisze nawet jeśli nie o sobie, to o tym, co się działo wokół niego. Przypuszczam, że i u Lema są jakieś osobiste wydarzenia. A ta moja powieść jest nie bardzo realistyczna, troszeczkę zahacza o fantasy. Rzecz jest o człowieku, którego przeklął taki trochę szaman, trochę jezuita, bo spodziewał się od niego dużych pieniędzy, ale nie dostał. Ów szaman określa siebie jako nadwornego błazna Pana Boga, aranżującego jakieś wydarzenia, które powinny Pana Boga rozbawić, a może i ucieszyć. Klątwa mówi, że cokolwiek bohater komuś podaruje, to na obdarowanego spadnie jeśli nie nieszczęście, to w każdym razie jakaś nieprzyjemność. I tak się rzeczywiście dzieje. Ten bohater robi dużą karierę i pieniądze w Ameryce i wraca do Europy, żeby jakoś przebłagać tego szamana. Wpłaca na jego konto pieniądze, których tamten od niego żądał, ale on ich nie odbiera. Chce mu jeszcze dosolić. Wszystko się jednak dobrze kończy. Obaj piją wino w podwiedeńskiej gospodzie i ze śpiewem „Cieszcie się życiem, dopóki lampka się tli” wychodzą odczarowani. Teraz, kiedy kończę pisać felietony, wezmę tę książkę pod pachę i zacznę szukać wydawcy. Byłoby ładnie zakończyć działalność pisarską takim właśnie akcentem.

Czego najbardziej będzie Ci brakowało: czy tych reakcji czytelników, czy obowiązku pisania?

Za cotygodniowym obowiązkiem na pewno nie będę tęskniła. Psychologowie, którzy lubią ludzkość opisywać i segregować, rozróżniają „ludzi zabawy”, „ludzi uczucia”, „ludzi obowiązku”. Ja jestem zdecydowanie człowiekiem obowiązku. Szybko zdał sobie z tego sprawę mój mąż i ilekroć trzeba było coś kupić, zanieść etc., często powtarzał: Ależ to jest twój obowiązek... (śmiech)

Skąd to się u Ciebie wzięło? Z wychowania czy może z natury?

Nie wiem, bo nie wiem, jaka jest moja natura i skąd się wzięła. Moja rodzina była bardzo harcerska. A harcerstwo wymagało solidności, dotrzymywania słowa i wielu podobnych rzeczy. Potem, po latach, zostałam zresztą drużynową tej samej drużyny, którą wcześniej kierowała moja matka. Poza tym jej młodsza siostra, która była ode mnie tylko sześć lat starsza, przychodziła się do nas bawić i wymyślała nam „próby dzielności”, „próby szybkości”, „próby spostrzegawczości” itd. Młodszy ode mnie o dwa lata brat, jak miał tego dosyć, to mówił: Ja się w to nie bawię. Ja za bardzo Renię ceniłam i bawiłam się, dopóki mnie nie zwolniła.

Chyba każdy dziennikarz, który dużo pisze, ma na koncie jakąś wpadkę. Kogoś pomylił z kimś innym, pozamieniał fakty, czegoś nie sprawdził...

Ja zawsze sprawdzam. Nawet cytaty, choć te akurat pamiętam bardzo dobrze. Zdarzyło się, jeszcze we Wrocławiu, kiedy pracowałam w Ossolineum, że nawet profesora Juliana Krzyżanowskiego poprawiłam. Przygotowywałam wtedy do druku jego książkę o literaturze i zrobił tam błąd w cytacie z „Reduty Ordona”. Ja mu mówię: Panie Profesorze, pan chyba zaniżył siłę ruskiej artylerii. On na to: Niemożliwe, zaraz sprawdzę. Podszedł do półki, otworzył książkę i mówi: Ma pani rację, faktycznie „trzysta armat grzmiało”.

Zostawiasz Czytelników bez swoich cotygodniowych felietonów. Może jakieś przesłanie.

To jest w felietonie pożegnalnym. Przede wszystkim chciałam podziękować za to, że mnie czytali. A teraz, wyręczając się panem Kaziukiem, wracam do ogródka. Poza tym postanowiłam przeczytać książki, które kupiłam przed laty, a które stoją na półce i wciąż na mnie czekają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki