Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jan Paweł II. Pisałam do Niego, a On odpisywał. Mam tych listów dwanaście - mówi gdańszczanka Benedykta Grubba

Agnieszka Kamińska
Agnieszka Kamińska
archiwum rodzinne B. Grubby
Papież nauczał w swoim liście do kobiet, by doceniać ich mądrość, która idzie w parze ze zdolnością bycia matką, żoną. Tych dwóch sfer nie można rozdzielać... Ja też otrzymywałam od Ojca Świętego listy. Mam ich dwanaście - mówi Benedykta Grubba, mieszkanka Gdańska.

Jaką rolę w pani życiu odegrał Jan Paweł II?

Moje życie jest nim przesiąknięte, ja i moja rodzina za nim podążaliśmy - w ujęciu dosłownym i duchowym. Dla mnie bardzo ważna była jego pierwsza pielgrzymka do Polski, podczas której mówił „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”. Nigdy tego nie zapomnę, choć w tym spotkaniu nie uczestniczyłam osobiście. Potem, w 1987 r., z rodziną brałam udział w mszy świętej odprawianej przez Papieża na gdańskiej Zaspie, gdzie mieszkam. Pamiętam doskonale, jak tłumy szły na spotkanie z Ojcem Świętym. Ja też szłam, prowadziłam troje dzieci i byłam w ciąży z czwartym. Móc zobaczyć naszego papieża na naszej Zaspie, to było coś! Kilka lat później, z całą rodziną, oczywiście, byłam na hipodromie, gdzie Papież odprawiał mszę. Mój mąż był też w Watykanie w ramach pielgrzymki, przywiózł błogosławieństwo dla całej rodziny podpisane przez Jana Pawła II. To dla nas wielka pamiątka. U Papieża z grupą licealistów był też mój najstarszy syn - Arek. A kilka lat później, z chórem Bel Canto, pojechały do Ojca Świętego nasze dwie córki - Amelka i Noemi. Podczas mszy świętej, którą odprawiał Jan Paweł II w Castel Gandolfo, śpiewały psalm. To było dla nich wielkie przeżycie. Po mszy Papież spotkał się z chórem, córka wyrecytowała podziękowanie i wręczyła Papieżowi list ode mnie. Napisałam w nim, że mój syn Gedymin prowadzi festiwal organowy w katedrze w Pelplinie. Ówczesny biskup pelpliński Jan Bernard Szlaga mianował go dyrektorem tego przedsięwzięcia, a syn miał wtedy 17 lat. Jakież było moje zdziwienie, gdy po jakimś czasie otrzymałam odpowiedź od Papieża.

Co napisał?

Błogosławił nam i dziękował „za owoc talentu i pracy syna Gedymina”. I tak zaczęłam korespondować z Papieżem. Wysyłałam mu życzenia świąteczne i z okazji urodzin, pisałam mu o codzienności, o dzieciach, które muzykowały. Wysyłałam zdjęcia i płyty z ich twórczością. A Papież mi odpisywał. Mam od niego 12 listów. Ostatni list wysłałam przed Wielkanocą 2005 r. Odpowiedzi już nie otrzymałam… Wcześniej, w styczniu 2001 r., z Papieżem się spotkałam. Byłam u niego z córką i chórem Stella Maris, małym zespołem instrumentalnym oraz trio baletowym. Śpiewaliśmy „Bóg się rodzi” przed Ojcem Świętym i przed 6 tysiącami pielgrzymów. Podeszliśmy do niego, złapałam go za rękę. Otrzymany wtedy od niego różaniec traktuję jak relikwię. Po tym spotkaniu nasz zespół koncertował na Placu Świętego Piotra, co nawet uwieczniła watykańska telewizja. Śmierć Ojca Świętego była dla mnie, i moich bliskich, jednym z najtragiczniejszych dni w życiu. Siedzieliśmy przed telewizorem i płakaliśmy. Córka Noemi tak szlochała, że nie mogliśmy jej uspokoić. Teraz, gdy o tym mówię, też chce mi się płakać. Pamiętam morze zniczy na Zaspie przed pomnikiem Jana Pawła II. Jeździliśmy do kościołów, wpisywaliśmy się do ksiąg kondolencyjnych. A nawet wysłaliśmy kondolencje przez internet, w akcji zorganizowanej przez „Dziennik Bałtycki”. Mój syn po śmierci Papieża skomponował utwór „Papa in memoriam”. Potem stworzył wiele innych, również monumentalnych, utworów poświęconych Janowi Pawłowi II. Jeden z nich rozbrzmiewał podczas kanonizacji Ojca Świętego w Watykanie.

Czy modli się pani do Jana Pawła II i prosi go o wstawiennictwo?

Tak, cały czas. Jest dla mnie wielkim natchnieniem i drogowskazem, jak żyć. Trzeba Bogu dziękować za to, że mamy takiego świętego i w dodatku naszego. Można powiedzieć, że wszyscy go znaliśmy. A to raczej się nie zdarza, żeby znać za życia jakiegoś świętego, prawda? On mówił, że mamy od siebie wymagać nawet wtedy, gdy inni nie wymagają. W tym duchu starałam się z mężem wychować czworo dzieci. Otrzymały od Boga talenty, głównie muzyczne. Robiłam wszystko, żeby tych talentów nie zmarnować. A talenty wymagają zaangażowania i ogromnej pracy - im większy talent, tym więcej wymaga pracy. Wszystkie dzieci muzykują. Córka Amelka nadal jest organistką w Łęgowie, a Gedymin jest dziś znanym dyrygentem i kompozytorem.

Pani też jest muzycznie utalentowana. Papież w liście do kobiet napisał m.in. o tym, że niezwykle ważne jest to, aby doceniać talent kobiet. A on bywa pomijany, niezauważany.

Talent muzyczny, można powiedzieć, jest u nas rodzinny. Moi rodzice mieli gospodarstwo w Jabłówku pod Starogardem Gd., w domu było pianino. Właściwie wszyscy nasi krewni mieli w swoich domach pianina. Granie było czymś naturalnym, oczywistym. Pamiętam, że mama o instrument bardzo dbała. Po studiach przywiozłam go do mieszkania na Zaspę i później dowiedziałam się, że jest bardzo cenny, bo wyprodukowano tylko kilkadziesiąt takich instrumentów. To pianino wytrzymało wiele. Grało się na nim bez przerwy, od świtu do nocy - przecież dzieciaki ciągle ćwiczyły, przygotowywały się do występów, na konkursy, egzaminy. Czasem nawet kłóciły się o to, kto ma grać. Bywało, że miałam już tego grania powyżej uszu, a dodajmy, że byłam organistką w kościele. Pamiętam, że kiedyś wracałam do domu i pomyślałam sobie, że dzieci są w szkole, więc sobie wreszcie odpocznę od tego grania. Ale nie. Już na schodach słyszałam granie. To grał najstarszy Arek, który co prawda wybrał niemuzyczną drogę zawodową, ale jest bardzo utalentowany. Muzyka mnie i moją rodzinę ukształtowała. Tak, Papież nauczał, by zauważać w kobietach również intelekt, by doceniać ich mądrość, która idzie w parze ze zdolnością bycia matką, żoną. Tych dwóch sfer nie można rozdzielać.

On wręcz odrzucił to, aby kobietę traktować tylko jako sprzątaczkę i kucharkę. Pisał o geniuszu kobiet i o tym, że przyczyniają się one do rozwoju cywilizacji. Pomyślałam sobie, że to bardzo smutne, że Papież - przecież jeszcze nie tak dawno - stwierdził, że istnieje potrzeba pisania o tak oczywistych sprawach. Pani życie idealnie wpisuje się w to, o czym Jan Paweł II napisał w liście do kobiet. Istnieją szkodliwe stereotypy mówiące o tym, że wierzące kobiety są zahukane, niedouczone, że są dewotkami, które klepią modlitwy w kościołach.

Całkowicie przeczę tym stereotypom. Poszłam na Politechnikę Gdańską, na ówczesny wydział budownictwa i architektury. Tam poznałam męża, który z kolei skończył elektronikę. Wyszłam za mąż w czasie studiów i byłam jedną z najlepszych studentek, dostałam nawet stypendium. Pracowałam potem jako inżynier budowy, potem starszy inżynier. Pracowałam w dziale przygotowania produkcji, byłam szefem tego działu, potem specjalistą, a nawet dyrektorem. Pamiętam, że pracowałam po godzinach przy gdańskim ujęciu wody. To była ciężka robota m.in. przy przekopach, w trudnych warunkach. Wracało się po nocach do domu. Dzięki tej pracy, po dwóch latach, dostałam mieszkanie na Zaspie - wcześniej z mężem wynajmowaliśmy pokój. Wkrótce urodziłam pierwsze dziecko. Stwierdziłam wtedy, że rodzina jest najważniejsza, całkowicie zajęłam się dzieckiem, a potem kolejnymi dziećmi. Pamiętam gorzkie słowa niektórych moich koleżanek, które mówiły: „Po co ty studiowałaś na tej politechnice? Żeby teraz siedzieć w garach?”. Moje koleżanki swoje dzieci umieszczały w żłobkach, w przedszkolach. Któraś z nich mówiła, że raz w tygodniu jej dziećmi opiekują się jej rodzice i ona wtedy czuje się wolna i może zająć się swoimi sprawami. Zawsze byłam zdziwiona takim podejściem. Faktem jest to, że moi rodzice dość wcześnie umarli. Ja i mąż musieliśmy sobie sami radzić. Oczywiście, teraz pomagam dorosłym dzieciom i staram się czasem zająć wnukami. Uważałam jednak, że matka powinna opiekować się dziećmi. Mało tego, uważam, że wychowywanie dzieci jest cudowne. Nie stanowiska i pieniądze są najważniejsze, ale rodzina. Ja nią żyję i ona daje mi szczęście. Gdybym nie dbała o dzieci, to być może one byłyby w innym miejscu, może byłyby zupełnie inne? Chodzenie na lekcje muzyki, wyjazdy na konkursy...- to wszystko przecież było kosztowne, a w tamtym czasie zarabiał tylko mój mąż. Poza tym, co oczywiste, na wychowanie dzieci trzeba było przeznaczyć czas. Usłyszałam kiedyś od znajomej, że tak się teraz staram o dzieci, a czy one mi to wynagrodzą, gdy będę stara? Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Nawet by mi przez głowę nie przeszło takie myślenie, żeby coś od dzieci chcieć i oczekiwać od nich jakiejś zapłaty. Cieszę się tym, że im się powodzi, że sobie radzą, że są szczęśliwe. Innej zapłaty nie chcę.

Powiedziała pani, że dzieciom trzeba było przeznaczyć czas. A może poświęcić czas, siebie? Czuje pani, że się poświęciła dla dzieci? Przecież zrezygnowała pani z kariery zawodowej.

To nie było poświęcenie. Powiedziałabym, że zajmowanie się dziećmi to misja, która daje radość. „Poświęcić się” to brzmi radykalnie. Nawet powiedziałbym, że upokarzająco. Zadaniem matki jest dać dziecku życie, wielkim szczęściem jest je urodzić, potem wychowywać, patrzeć jak dorasta, jak się śmieje. Gdzie tu poświęcenie? Poświęcenie kojarzy się negatywnie, że się coś straciło albo z czegoś zrezygnowało. Tymczasem ja czuję, że dzieci dają - nie zabierają. Pamiętam pierwsze kroki moich dzieci, to, jak zaczęły mówić, jak zaczęły śpiewać. One nic mi nie zabrały, one mi bardzo dużo dały. Nie czuję też, że zmarnowałam swój intelekt i zdolności. Przeciwnie, ja je dobrze wykorzystałam. Wydaje mi się, że o tym właśnie mówił Papież w swoim liście do kobiet.

Wszyscy pamiętamy Papieża u schyłku życia - gdy schorowany nie mógł już przemawiać. Jan Paweł II cierpiał na oczach świata i tak umarł. Wiele osób powtarza, że to jego największa nauka dla potomnych. Mówi pani pięknie o swoim szczęśliwym życiu rodzinnym. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest wyidealizowane, a więc nieprawdziwe. Czy w tym szczęściu jest też nieszczęście?

I to ile nieszczęścia! Życia bez cierpienia nie ma. Bardzo cierpiałam z powodu tragicznej śmierci mojej ośmiomiesięcznej córeczki Emilki, to było trzecie nasze dziecko. Z trudem się z tego pozbierałam, właściwie do dziś czuję potworny ból z tego powodu. Kolejnym ciosem była choroba nowotworowa mojego męża. Lekarze zdiagnozowali u niego mięsaka z czerniakiem, a mieliśmy wtedy już dwoje dzieci. Chodziłam i płakałam. Modliłam się, żeby moja mama jak najdłużej żyła, żeby mogła mi pomóc. Tymczasem została zamordowana na tle rabunkowym. Czułam, że nagle spadły na mnie wszystkie nieszczęścia. No, ale trzeba było żyć, nie mogłam się załamywać. Dużo się modliłam, prosiłam Boga o wsparcie. Na szczęście mąż wyzdrowiał, co trzeba rozpatrywać w kategorii cudu. Bóg wysłuchał też naszej modlitwy o dzieci - urodziłam jeszcze dwie córeczki. Później było inne tragiczne wydarzenie. Mój syn Gedymin miał wypadek samochodowy, jechał akurat do Pelplina i znalazł się pod ciężarówką. Lekarze właściwie nie dawali mu szans, miał zmiażdżone organy wewnętrzne i kości. Umierał trzy razy. I wyszedł z tego. Przypomina mi się cierpienie Maryi, która patrzyła, jak umiera jej syn. Przypomina mi się też biblijny Hiob, który niczym nie zawinił, a cierpiał. Gdy cierpimy i gdy jesteśmy wobec tego cierpienia bezsilni, Bóg pokazuje, jak jesteśmy mali i jak nic nie wiemy.

Niektórzy są wściekli na Boga za to, że cierpią. Mówią, że cierpienie jest niesprawiedliwe.

Nigdy tak do tego nie podchodziłam. Nigdy też nie czułam, że cierpienie to jakaś kara lub że jest bez sensu. Czasem ktoś cierpi, bo umarł jego bliski. Przecież wszyscy umrzemy, nie unikniemy tego, umieranie to też część życia. A z perspektywy Boga, być może, nie ma znaczenia, czy ktoś umiera, mając kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat. Oczywiście dla nas najgorsza jest śmierć nagła. Gdy ktoś był przygotowany, pożegnał się i umarł, to nie należy takiej śmierci traktować jako tragedię. Może nawet trzeba się cieszyć, że ktoś pogodzony, w spokoju odszedł. Rozpaczanie nie ma sensu, choć oczywiście nie jest łatwo nie rozpaczać. Pandemia koronawirusa najlepiej nam teraz pokazuje małość człowieka wobec Wszechmogącego. Bóg mówi nam, abyśmy się opamiętali i żebyśmy mieli więcej pokory, bo tak naprawdę nic nie zależy od nas. Nie możemy siebie wywyższać nad Boga i uważać, że wszystko możemy. Ta epidemia jest tragedią, ale przecież z historii wiemy, że ludzkość nękały różne tragedie. Myślenie, że nie będą nami targać tragedie, że człowiek je wyeliminuje, jest lekkomyślne.

Jak zachować pogodę ducha, gdy spadają na nas nieszczęścia? Pani jest bardzo optymistycznie nastawiona do życia, jak pani to robi?

Pomaga mi zawierzenie Bogu. Wiara daje spokój, nie wpada się w panikę, gdy wydarzają się tragedie. Wydaje mi się, że najgorsza jest panika i rozpacz. Jeśli ktoś podda się tym uczuciom, to bardzo łatwo o kolejne problemy. Gdy umarła moja córeczka, szwagier dopytywał mnie, jak się czuję. Powiedziałam wtedy, że to bezsprzecznie ogromna tragedia, ale też w pewnym sensie błogosławieństwo, bo dużo się modliłam, czytałam Pismo Święte i nauki Jana Pawła II. W tych tekstach szukałam pociechy i bardzo zbliżyłam się do Boga. Potem szwagier do siostry powiedział, że Benia chyba zwariowała, bo mówiła, że śmierć dziecka to błogosławieństwo. Śmiałam się z tego. On chyba nie zrozumiał, o czym mówiłam. Być może sądził, że będę obrażona na Boga. Tymczasem ja nie czuję złości, jestem pogodzona. Staram się cieszyć każdym dniem. Należę do wspólnot parafialnych, śpiewam w kościele, jestem aktywna. Po prostu lubię ludzi. To tak mało, a jednak tak dużo.

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki