18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak walczyłem z wigilijnym karpiem. Czy zimą warto wędkować?

Ziemowit Dziadoń
Karp na wigilię? A może lepiej darować mu wolność?...
Karp na wigilię? A może lepiej darować mu wolność?... fot. Grzegorz Mehring
Zima za oknem, ale wędkować warto, bo trafić się może wyjątkowy połów. Na kolejną wyprawę zaprasza Ziemowit Dziadoń

Ta historia przytrafiła mi się kilka lat temu, w przedwigilijny wieczór, nad jednym z pomorskich jezior. Wiadomo - karp na świątecznym stole to tradycja, ba! konieczność i obowiązek wręcz. A jeśli własnoręcznie złowiony - to tym smaczniejszy, a przyjemność świętowania tym większa, o satysfakcji nie wspominając. Wybrałem się zatem na ryby w grudniowy poranek, aby udowodnić sobie, że karpia złowić - to nic trudnego. Nie do końca właściwie tak: sztuka to z pewnością niemała, bo ryba ostrożna i czujna jak mało która.

Karpiarzem nie jestem i pewnie nigdy nie będę, bo odrobinę odstraszają mnie te trochę udziwnione wynalazki: specjalne statywy i podpórki do wędzisk, wyrafinowane sygnalizatory, przypony strzałowe, kompozycje przynętowo-zanętowe i tysiące innych gadżetów. Ale, jak często powtarzam, nie sprzęt czyni wędkarza, więc spakowałem solidny, czterometrowy teleskop, paczkę porządnych przyponów, pół kilo kulek truskawkowo-waniliowych - i wyruszyłem na spotkanie z karpiem.

Niebo zaczynało szarzeć, kiedy przyjechałem nad wodę. Jeziorko niewielkie, ale obiecujące - kiedyś zarybiane przez pegeerowskie władze, potem nieco zapomniane. Fakty jednak mówiły same za siebie - znajomi wyciągali stąd całkiem grzeczne, 5-, 7-, a nawet 10-kilogramowe sztuki!

Rozłożyłem cały majdan, założyłem na haczyk kulkę, obrzuciłem łowisko kilkoma garściami zanęty, ustawiłem sygnalizator i wygodnie rozsiadłem się na krzesełku. Wiadomo, karp nie płotka, na brania trzeba poczekać, "zapracować" na nie - a to oznacza tylko jedno: cierpliwość. Grudzień był tego roku ciepły, śniegu jak na lekarstwo, wiatr lekko szeleścił trzcinami, wczesnoporanna godzina zrobiła też swoje - przysnąłem, nawet nie wiedząc, kiedy.

Z drzemki obudził mnie natarczywy pisk sygnalizatora - zrazu pojedyncze "piknięcia", potem coraz częstsze, w końcu zlewające się w ciągły alarm. A jednak! Jest! Jest, do licha! Udało się! No, jeszcze nie - bo mieć rybę na końcu wędki, a mieć ją na brzegu, to dwie zupełnie różne rzeczy. Zaciąłem potężnie - i poczułem ten miły sercu każdego wędkarza opór: siedzi! Karp specjalnie nie obruszył się na to, dość w końcu brutalne, "powitanie". Ot, szarpnął łbem (tak to odczułem) raz i drugi, ale to wszystko. Zacząłem go holować, na początku nieśmiało, ale nabierałem pewności z każdym metrem nawijanej żyłki. Opór poczułem po kilkunastu sekundach, najpierw delikatny, jakby na próbę, ale po chwili zaczął tężeć, a za minutę byłem prawie pewien, że karp zaparł się o coś na dnie wszystkimi płetwami - i nie zamierza się poddać...

Znowu zacząłem pompować, ale niewiele to dało - ryba murowała do dna jak, nie przymierzając, węgorz. Stary, poczciwy Jaxon wygiął się niebezpiecznie, żyłka, mimo że gruba, zaśpiewała gdzieś w górnych rejestrach, kołowrotek zagrał niechętnie i... karp zaczął się oddalać. Nie bez racji nazywają go lokomotywą - pomyślałem, rozpaczliwie majstrując przy hamulcu. Nagle żyłka się poluzowała - pękła?! Jęknąłem, a że czas to był przedświąteczny, nie obwieściłem głośno światu swojej opinii o tym, co się stało...

Ale nie - wszystko w porządku, żyłka cała - po prostu mój przeciwnik zaczął szarżę... w moją stronę. Zgłupiałem. To się zdarza, ale nie karpiom raczej - one instynktownie wieją, gdzie pieprz rośnie, byle dalej od wędkarza. Inaczej niż szczupak czy pstrąg nawet.
Ledwie nadążając z nawijaniem luźnej żyłki, w końcu go zobaczyłem. Wpłynął na płytką wodę w zatoczce, w której stałem, i dalej się do mnie zbliżał... Co, u licha? Samobójca jakiś? Karp zatrzymał się w odległości metra od brzegu.

Był wielki - prawdziwy okaz, tak na oko z 8- 10 kg. Trzymając wędkę jedną ręką, drugą sięgnąłem po podbierak. Odwróciłem na chwilę wzrok, a kiedy spojrzałem ponownie na karpia - oniemiałem. Wystawił wielki łeb nad powierzchnię i patrzył mi prosto w oczy. Zamarłem w bezruchu, zapomniałem o podbieraku, wypuściłem wędzisko z rąk. Coś mnie ścisnęło za gardło. Karp powoli, jakby z rezygnacją zafalował płetwami i poruszył otwartym pyskiem - coś mówiąc? Zwariowałem - przemknęło mi przez myśl, ale wyjąłem nóż i bez żalu odciąłem przypon... Ryba niespiesznie odwróciła się i, jakby w podzięce za darowaną wolność, wyskoczyła nad wodę i po tym pięknym salcie zanurkowała w głębi jeziora. Zamyślony, poskładałem wędki i z głową pełną kotłujących się myśli, wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w drogę powrotną.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki