Ta historia przytrafiła mi się kilka lat temu, w przedwigilijny wieczór, nad jednym z pomorskich jezior. Wiadomo - karp na świątecznym stole to tradycja, ba! konieczność i obowiązek wręcz. A jeśli własnoręcznie złowiony - to tym smaczniejszy, a przyjemność świętowania tym większa, o satysfakcji nie wspominając. Wybrałem się zatem na ryby w grudniowy poranek, aby udowodnić sobie, że karpia złowić - to nic trudnego. Nie do końca właściwie tak: sztuka to z pewnością niemała, bo ryba ostrożna i czujna jak mało która.
Karpiarzem nie jestem i pewnie nigdy nie będę, bo odrobinę odstraszają mnie te trochę udziwnione wynalazki: specjalne statywy i podpórki do wędzisk, wyrafinowane sygnalizatory, przypony strzałowe, kompozycje przynętowo-zanętowe i tysiące innych gadżetów. Ale, jak często powtarzam, nie sprzęt czyni wędkarza, więc spakowałem solidny, czterometrowy teleskop, paczkę porządnych przyponów, pół kilo kulek truskawkowo-waniliowych - i wyruszyłem na spotkanie z karpiem.
Niebo zaczynało szarzeć, kiedy przyjechałem nad wodę. Jeziorko niewielkie, ale obiecujące - kiedyś zarybiane przez pegeerowskie władze, potem nieco zapomniane. Fakty jednak mówiły same za siebie - znajomi wyciągali stąd całkiem grzeczne, 5-, 7-, a nawet 10-kilogramowe sztuki!
Rozłożyłem cały majdan, założyłem na haczyk kulkę, obrzuciłem łowisko kilkoma garściami zanęty, ustawiłem sygnalizator i wygodnie rozsiadłem się na krzesełku. Wiadomo, karp nie płotka, na brania trzeba poczekać, "zapracować" na nie - a to oznacza tylko jedno: cierpliwość. Grudzień był tego roku ciepły, śniegu jak na lekarstwo, wiatr lekko szeleścił trzcinami, wczesnoporanna godzina zrobiła też swoje - przysnąłem, nawet nie wiedząc, kiedy.
Z drzemki obudził mnie natarczywy pisk sygnalizatora - zrazu pojedyncze "piknięcia", potem coraz częstsze, w końcu zlewające się w ciągły alarm. A jednak! Jest! Jest, do licha! Udało się! No, jeszcze nie - bo mieć rybę na końcu wędki, a mieć ją na brzegu, to dwie zupełnie różne rzeczy. Zaciąłem potężnie - i poczułem ten miły sercu każdego wędkarza opór: siedzi! Karp specjalnie nie obruszył się na to, dość w końcu brutalne, "powitanie". Ot, szarpnął łbem (tak to odczułem) raz i drugi, ale to wszystko. Zacząłem go holować, na początku nieśmiało, ale nabierałem pewności z każdym metrem nawijanej żyłki. Opór poczułem po kilkunastu sekundach, najpierw delikatny, jakby na próbę, ale po chwili zaczął tężeć, a za minutę byłem prawie pewien, że karp zaparł się o coś na dnie wszystkimi płetwami - i nie zamierza się poddać...
Znowu zacząłem pompować, ale niewiele to dało - ryba murowała do dna jak, nie przymierzając, węgorz. Stary, poczciwy Jaxon wygiął się niebezpiecznie, żyłka, mimo że gruba, zaśpiewała gdzieś w górnych rejestrach, kołowrotek zagrał niechętnie i... karp zaczął się oddalać. Nie bez racji nazywają go lokomotywą - pomyślałem, rozpaczliwie majstrując przy hamulcu. Nagle żyłka się poluzowała - pękła?! Jęknąłem, a że czas to był przedświąteczny, nie obwieściłem głośno światu swojej opinii o tym, co się stało...
Ale nie - wszystko w porządku, żyłka cała - po prostu mój przeciwnik zaczął szarżę... w moją stronę. Zgłupiałem. To się zdarza, ale nie karpiom raczej - one instynktownie wieją, gdzie pieprz rośnie, byle dalej od wędkarza. Inaczej niż szczupak czy pstrąg nawet.
Ledwie nadążając z nawijaniem luźnej żyłki, w końcu go zobaczyłem. Wpłynął na płytką wodę w zatoczce, w której stałem, i dalej się do mnie zbliżał... Co, u licha? Samobójca jakiś? Karp zatrzymał się w odległości metra od brzegu.
Był wielki - prawdziwy okaz, tak na oko z 8- 10 kg. Trzymając wędkę jedną ręką, drugą sięgnąłem po podbierak. Odwróciłem na chwilę wzrok, a kiedy spojrzałem ponownie na karpia - oniemiałem. Wystawił wielki łeb nad powierzchnię i patrzył mi prosto w oczy. Zamarłem w bezruchu, zapomniałem o podbieraku, wypuściłem wędzisko z rąk. Coś mnie ścisnęło za gardło. Karp powoli, jakby z rezygnacją zafalował płetwami i poruszył otwartym pyskiem - coś mówiąc? Zwariowałem - przemknęło mi przez myśl, ale wyjąłem nóż i bez żalu odciąłem przypon... Ryba niespiesznie odwróciła się i, jakby w podzięce za darowaną wolność, wyskoczyła nad wodę i po tym pięknym salcie zanurkowała w głębi jeziora. Zamyślony, poskładałem wędki i z głową pełną kotłujących się myśli, wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w drogę powrotną.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?