Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak przebiegała pierwsza wizyta działaczy NRD w Stoczni Gdańskiej w 1958 roku?

Jan Chrzan
Karolina Misztal
W 1958 roku gdańską stocznię odwiedziła delegacja działaczy NRD. O tym, jak przebiegała wizyta i co z niej wynikło pisze Jan Chrzan.

Służbowe obowiązki mego sędziwego rozmówcy, p. Grzegorza K. (personalia i adres wiadome redakcji), w latach 50. ubiegłego wieku asystenta dyrektora naczelnego stoczni gdańskiej, obejmowały, prócz pisania referatów na każdą okoliczność, także kontakty z cudzoziemcami, coraz liczniej odwiedzającymi ten wówczas ogromny zakład.

Polubił te czynności, wymagające odrobiny obycia, znajomości języków, świadomości, jakie wino serwować do dziczyzny, a jakie do deseru, jak też umiejętności dyskretnego sygnalizowania, komu należy, że ma np. niedopięty rozporek... Pewnego razu zawitał do stoczni ważny gość zza Odry, przedwojenny komunista i antyfaszysta. Była to wtedy wizyta egzotyczna.

Język niemiecki budził wciąż u wielu odruch wymiotny, inni pamiętali dialog polsko-niemiecki na odległość karabinowego strzału.

W trybie nagłym polecono Grzegorzowi K. skrzyknąć licznych jeszcze robotników spośród tzw. gdańskich autochtonów, na ogół lepiej mówiących po niemiecku niż po polsku. Sam K. wystąpił jako tłumacz na użytek "ścisłego kolektywu kierowniczego", władającego tylko polskim, i to nie najlepiej. Gość zagraniczny okazał się panem pod sześćdziesiątkę, zadbanym, rumianym i czerstwym, z bujną siwą grzywą, bardziej pasującą poecie niż sekretarzowi kompartii. Miał maniery typowego "internacjonała" wyedukowanego na sowieckich uczelniach Komunistycznej Międzynarodówki.

Dość długo, chwilami nawet barwnie, opowiadał o "pierwszym w dziejach państwie robotników i chłopów na niemieckiej ziemi", z której, jak solennie zaklinał, nigdy więcej nie zagrozi światu agresja... Aktywowi, po ośmiu godzinach harówki na pochylni lub spawania w podwójnym dnie, opadały ciężkie jak ołów powieki. Ten i ów głośno zachrapał. Pytań do mówcy nie było.

Po wiecu w kolektywie najściślejszym ze ścisłych (naczelny, ważny towarzysz z KW PZPR, stoczniowi sekretarze partyjni Brudziński i Cipociak, prezesi rady zakładowej i robotniczej) pod czystą wyborową z półtajnej dyrektorskiej lodówki i szyneczkę z Peweksu ustalono, że latem przybędzie do Gdańska, celem wymiany doświadczeń, stoczniowa niemiecko-demokratyczna delegacja.

- Z naszej strony - zapewnił Naczelny - całodobową opiekę, oprowadzanie po Trójmieście i tłumaczenie wystąpień obejmie mój asystent, tu obecny magister K.

Skąd się wzięli zagadkowi faszyści?

Przyjechali. Dla K. był to pierwszy od zakończenia wojny kontakt z Niemcami - od czasów akowskich akcji "rozbrojeniówek" gdzieś w okolicach Kalwarii Zebrzydowskiej i potyczek jego oddziału AK w Gorcach, podczas gigantycznej obławy w styczniu 1945 roku, mającej na celu oczyszczenie zaplecza frontu. Potem, służąc już w regularnym wojsku, pilnował ze swoim plutonem niemieckich jeńców w Łodzi i Łowiczu.

Zaintrygował go na wstępie główny technolog stoczni Warnow, inżynier Lau, w wielkich słuchawkach na uszach i z aparatem wielkości telefonu kołyszącym się na brzuchu. Był typowym mózgowcem, o suchej, przedwcześnie zniszczonej fizjonomii. Toczone rozmowy śledził z wyraźnym wysiłkiem. K. spytał sympatycznego inżyniera Amelonga o przyczynę głuchoty.

- Kamerad Lau był w czołgu bezpośrednio trafionym z sowieckiej armaty przeciwpancernej kalibru 76 milimetrów - wyjaśnił zapytany, z widocznym zakłopotaniem.

K. wyobraził sobie Laua, młodszego o kilkanaście lat, w skórzanym kombinezonie i hełmofonie Panzerwaffe, gramolącego się przez denny luk desantowy Tygrysa spowitego oleistym dymem. Albo wyskakującego z włazu wieżyczki. Może stracił przytomność i akurat kamerad Amelong ratował go pod ostrzałem? Gdzie to mogło być? Pod Łukiem Kurskim?

Nagle uświadomił sobie, że ci sympatyczni mężczyźni w średnim wieku, deklarujący przyjaźń między narodami, stosunkowo niedawno rozjeżdżali Europę czołgami od Pirenejów po Kaukaz i Ural. Może w 1939 roku ciskali nad Polską ze sztukasów bomby na kolumny uchodźców albo w zanurzeniu bojowym czyhali na alianckie konwoje na Atlantyku? Był to dla niego szok.

Rozmowy stoczniowców z enerdowską delegacją krążyły na wstępie wokół diametralnie różnych technologii budowy kadłubów na pochylniach u nas i w Warnowwerft. Dla fachowców było to może twórcze i ciekawe, ale K., tłumacząc w obie strony, plątał się w terminach technicznych, dotąd mu nieznanych. W spotkaniach bardziej luźnych, zwłaszcza gdy na biurku pojawiła się butelka wyciągnięta z sekretnej szuflady, obie strony chciały przeważnie wiedzieć, ile przeciętnie ("im Durchschnitt") zarabia stoczniowiec nad Motławą, a ile nad rzeką Warne i co za to można by kupić.

Wtedy jeszcze dystansu gospodarczego między PRL i NRD niemal nie było, a nawet proporcje przechylały się niekiedy lekko na naszą korzyść. Zgodne to było, jak uważał K., ze sprawiedliwością dziejową, bo to Niemcy rozpoczęły drugą "światówkę" i wyszły z niej dzięki Bogu bardziej od nas potłuczone. Miały też trudniejszy start. Z sowieckiej strefy okupacyjnej Rosjanie w odwecie wywozili wszystko, co dało się odciąć, odśrubować, odrąbać czy odłamać. Do tego tereny, na których powstała NRD, choć stanowiły historyczną kolebkę Prus, należały w byłej III Rzeszy do stosunkowo najuboższych i niedoinwestowanych.

Przenośny przedmiot pożądań

Podopieczni Grzegorza K. w chwilach wolnych od spotkań krążyli po sklepach Gdańska i Sopotu, wzdychając, iż wypłacane im przez stocznię gdańską kieszonkowe nie starcza na poważniejszy nabytek. Przedmiotem pożądania był nasz przenośny odbiornik lampowy Szarotka, o wadze ponad 2 kg i sporych rozmiarach. Kosztował 1800 ówczesnych złotych, więcej niż średni miesięczny zarobek. Mimo to nabycie Szarotki z marszu, bez uprzedniego pozyskania życzliwości sprzedawcy, było niezbyt możliwe. Spacery z Szarotką nastawioną na najwyższą głośność stały się modą, i to nie tylko młodzieżową. Odbiornik jeszcze nie miał odpowiednika w NRD i to napełniało K. narodową dumą.

W rozmowach, jakie co dzień prowadził z enerdowską delegacją, jakby nie było drugiej wojny światowej. On i Niemcy instynktownie omijali ten dla obu stron drażliwy temat. Jeśli się jednak pojawiał, to wojnę, według gości, rozpoczęli i toczyli jacyś zagadkowi "faszyści", nadjeżdżający i nadlatujący nie wiadomo skąd i podbijający nasz wspólny kontynent.

Po zasłużonej klęsce ukryli się albo w Republice Federalnej Niemiec, albo gdzieś w Ameryce Południowej, najchętniej w Chile, korzystając z życzliwej pomocy Watykanu. Z tej okazji przybysze z NRD wygrażali chóralnie podżegaczom i rewizjonistom zza Łaby, wyrażając jednocześnie wdzięczność "naszym wspólnym sowieckim przyjaciołom" za rozpięcie parasola przeciwatomowego nad naszymi oboma krajami. Oburzało ich też do głębi, jak zapewniali, odradzanie się w RFN monopoli - koncernu stalowego Kruppa, chemicznego Bayera i wielu pomniejszych.

Wykład historii w ujęciu zniemczonego Mazura

- Socjalizm jest dobry na wszystko i pomaga dwóm najmłodszym państwom Europy po raz pierwszy w dziejach maszerować ramię w ramię ku pokojowemu jutru! Po trzykroć hurra, dreimal hoch, spełnijmy ten toast wyborową polską wódką! - perorował na wieczornym spotkaniu w sopockiej kawiarni towarzysz Sczepek, najmłodszy i zarazem najważniejszy członek delegacji, jej polityczny szef. Był zniemczonym Mazurem rodem z Ortelsburga, a po wojnie polskiego Szczytna.

- Jakim właściwie najmłodszym państwom Europy? - zapytał K., pozorując niewiedzę i na moment wychodząc z powierzonej mu opiekuńczej roli.

- Oczywiście chodzi o PRL i NRD - wyjaśnił Sczepek. - Pierwsze z tych państw, o czym w NRD wiedzą nawet dzieci, narodziło się przecież dopiero 22 lipca 1944 roku, a drugie 7 października 1949 roku, stanowiąc godną odpowiedź na powołanie antydemokratycznego państwa niemieckiego w trzech zachodnich strefach okupacyjnych, czyli w tzw. Trizonii. Są to fakty przecież powszechnie znane.

- A co, twoim zdaniem, drogi towarzyszu Sczepek, było tutaj przedtem?
- To również wiadomo - Sczepek nie dawał się zbić z tropu. - Było tu przedtem słabe i pod względem klasowym burżuazyjne państwo, pod koniec swojej, raczej żałosnej, egzystencji faszystowsko zabarwione. Twór o sztucznych granicach, podyktowanych Niemcom w sławetnym Wersalu, albo w wyniku zbrojnej interwencji rażąco niesprawiedliwie wysuniętych na kulturowo i etnicznie różny Wschód. Państwo targane sprzecznościami, obsesyjnie antykomunistyczne i uciskające mniejszości narodowe, wlokące się na holu ("im Schlepptau") obcych monopoli. Zacofane gospodarczo, choć o ambicjach przerastających realne możliwości. Bez urazy naszego drogiego polskiego towarzysza K., takie, jakie musiało upaść. Potwierdza to zresztą bardzo słuszny polski film "Domek z kart" ("das Kartenhaus"), cieszący się popularnością u nas w NRD...

- Drogi towarzyszu Sczepek, mnie tymczasem uczono w dobrej przedwojennej szkole, że jako państwo istniejemy co najmniej od 966 roku, od daty chrztu Polski, a w świetle odkryć archeologicznych znacznie wcześniej. Wiadomo też z naszej historii, że nawet wtedy gdy na 123 lata trzej zaborcy, w tym także Prusy, wymazali nasz kraj z mapy Europy, a także gdy w ostatniej wojnie Polska padła łupem dwóch, za przeproszeniem, agresorów, nie zanikły nasze poczucie tożsamości, nasza spójność i świadomość dziejowej ciągłości...

Sczepek aż pokraśniał. Wydatna grdyka w stale rozpiętym a la Schiller kołnierzu koszuli poruszała się mu nerwowo. Odchrząknął kilka razy i zapytał:

- Czy mamy wobec tego rozumieć, że nasz drogi polski towarzysz ocenia tak zwany chrzest Polski ("die Taufe Polens") za wydarzenie ważniejsze od ugruntowania w jego kraju podstaw socjalizmu? I chcielibyśmy jeszcze wiedzieć, czy w zakres tak przez niego akcentowanej, choć dla nas niezrozumiałej dziejowej ciągłości wchodzi także jako znacząca i pozytywna postać niejaki Piłsudsky, uczestnik międzynarodowego zbrojnego spisku, dążącego w latach 20. drogą interwencji do obalenia młodej Republiki Sowietów?

Asystent naczelnego szuka kontrargumentów

Spięty do ostateczności K. gotów był porzucić staropolską gościnność i tak Sczepkowi odpowiedzieć, by raz na zawsze zapamiętał... W kilka sekund połączył w splot myślowy to, co było jego prywatną Polską. Mózg jak w kalejdoskopie podsuwał kolejne barwne epizody. Nieznanego wprawdzie, bo umarł w 1918 roku, dziadka Leona, 16-latka przekradającego się z garstką galicyjskiej młodzieży przez bród wiślany do szeregów powstańczych w 1863 roku.

Pradziadka Remigiana z matczynej strony, zesłanego po Powstaniu Listopadowym na katorgę i przykutego w syberyjskiej kopalni do taczki. Wuja Andrzeja w Pierwszej Brygadzie Legionów, krewkiego kuzyna Staszka, demonstrującego w dworku w Lusinie zapamiętane z wojny 1920 roku cięcia szablą: - Raz, dwa, trzy... układał mu kuzyn rękę - i tnij na tatarską modłę, aż kozuń fiknie i z konia spadnie... Ojciec tuż przed wojną, wracając w soboty z budowy fabryki amunicji, rozpoczętej w Centralnym Okręgu Przemysłowym, opowiadał, jak pną się w górę mury i ledwo wapno zaschnie, a już rusza produkcja... K. sam na nadmorskich wakacjach widział, jak z rybackiej wioski wspaniale rozrasta się Gdynia.

Przeżywał triumfy polskich skrzydeł na Challenge w Berlinie czy podczas przelotu Skarżyńskiego jednosilnikową awionetką RWD nad Atlantykiem. Jego Rzeczpospolita była krajem pracowitym i normalnym, krajem głęboko zakorzenionym w historii, krajem faktycznie suwerennym, w którym decyzje zapadały w Warszawie, a nie gdzieś poza granicami. Inna rzecz, czy były to decyzje zawsze optymalne...

Korzenie, the roots, die Wurzeln... Bez nich nie oparto by się wojnom, okupacjom, germanizacji i rusyfikacji, a po tej wojnie namolnemu nawracaniu Polaków na komunizm. Wyrzec się własnej historii, nie zawsze przecież chwalebnej, to tak jak zaprzeć się rodziców, bo mają spracowane dłonie i nie pasują do salonów.

Postawione przez Sczepka pytanie wymagało jednak odpowiedzi. K. w napięciu zamrugał po swojemu oczami i wypalił wprost:
- Lieber Genosse Sczepek, du spinnst!

To tyle w potocznej niemczyźnie co splatasz, bredzisz, chrzanisz i pieprzysz.

Wdzięczność i niewdzięczność

Nazajutrz, wzburzeni skargą Sczepka towarzysze Brudziński i Cipociak, wezwali, skądinąd bezpartyjnego, K. do komitetu zakładowego na dywanik. Tam wybatożono go moralnie. Jak mógł enerdowskiemu aparatczykowi tej rangi, stojącemu na czele oficjalnej przecież delegacji, powiedzieć, że splata? To się nie mieściło we wzajemnie respektowanej internacjonalnej celebrze. Ale K. był wciąż przydatny jako inteligent, wynajęty przez awangardę klasy robotniczej do specyficznych usług. Skończyło się więc na skreśleniu go z listy stoczniowców wytypowanych do złożenia rewizyty w stoczni w Warnemünde.

Poruczono mu jednak odwiezienie Niemców stoczniowym autobusem do przejścia granicznego w Świnoujściu. Zabawne było, gdy kierowca - gdański autochton, bieglej władający niemieckim niż polskim, zagadywany przez Niemców po drodze o to i owo, udawał, iż nie rozumie. Bał się, by K. nie oskarżył go o dwujęzyczność, rzecz podejrzaną i niemal równą zdradzie. Łez i obłapek, połączonych z misiaczkami przy pożegnaniu, na granicy nie było. Jedyny w delegacji Sas z pochodzenia Pudmensky, być może potomek polskiego dworzanina wspólnego polsko-saskiego króla, tulił do piersi Szarotkę, wspaniałomyślnie zafundowaną delegacji przez stocznię. Z radioodbiornika słychać było po niemiecku relację z rozgrywanego właśnie kolarskiego Wyścigu Pokoju.

K. na wszelki wypadek, ponieważ obaj sekretarze mieli go na celowniku, opisał zaistniałą sytuację w liście do inżyniera Amelonga. Nie zawiódł się na nim, bo inżynier wkrótce przysłał do komitetu zakładowego PZPR stoczni gdańskiej na papierze firmowym oficjalny list, wychwalający K. za opiekę nad gośćmi zza Odry. Pod listem podpisali się, prócz Sczepka, wszyscy uczestnicy. Zaistniała zabawna sytuacja. Brudziński i Cipociak, nie znając niemieckiego, dziękczynne pismo przesłali K. do tłumaczenia... Wywiązał się z tego ekspresowo i nie bez satysfakcji. "Tak oto Niemcy ocenili moje starania, daleko wykraczające poza moje służbowe obowiązki, gdy tymczasem nikt w stoczni nie powiedział mi nawet pocałuj mnie w d...". Brzydkie słowo wykropkował, zgodnie z dobrym przedwojennym wychowaniem.

Goniec zaniósł list i tłumaczenie do komitetu. Niemal natychmiast zadzwonił telefon i wzburzony towarzysz Brudziński zażądał przyjścia.

- Czy słowa o pocałowaniu was w dupę znajdują się w niemieckim oryginale listu towarzyszy w Warnemünde?
- Oczywiście nie, bo to mój komentarz do sposobu, w jaki potraktowano mnie z tytułu mojego dwutygodniowego opiekowania się delegacją. Nie usłyszałem słowa podziękowania, choć zajmowałem się Niemcami od rana do nocy.

- Czy zdajecie sobie sprawę z tego, coście zrobili? Czy myślicie, że obraza instancji partyjnej ujdzie wam na sucho?
Ale uszła... Podlegał tylko dyrektorowi naczelnemu, a on wiedział, ile wart jest taki wypróbowany producent referatów, analiz i przemówień na każdy niemal temat i tłumacz z trzech języków.

Wybrali wolność

Dwa lata później znów zawitała do stoczni gdańskiej delegacja bratniej Warnowwerft. Wymiana doświadczeń, cokolwiek ten termin oznaczał, weszła do praktyki obu zakładów. Ale twarze były tym razem nowe i nieznane... Gdy K., powodowany ciekawością, zaczął wypytywać o Amelonga, Laua, Milesa czy Pudmenskiego, o poprzednią ekipę, usłyszał zakłopotaną odpowiedź:

- Oni są już tam...
To "tam", w oryginale "drueben", typowy enerdowski eufemizm, oznaczało Republikę Federalną. O Sczepka nie pytał.

PS Nazwiska sekretarzy partyjnych zostały lekko zmienione.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki