Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak piraci zatopili Stary Hel

Tomasz Słomczyński
Tomasz Słomczyński
Najprawdopodobniej w przybrzeżnych wodach Helu znajdują się fundamenty dużego średniowiecznego miasta. Skąd się tam wzięły i dlaczego naukowcy nie mogą ich zbadać?

Przed stu laty jedną z atrakcji, jakich mogli doświadczyć wypoczywający w Helu letnicy, było wypłynięcie na tzw. cmentarną toń. By podziwiać ruiny podwodnego miasta, należało wynająć łódź z doświadczonym rybakiem i wyprawić się ledwie kilkaset metrów od brzegu. Ale przekonać miejscowych do takiej wyprawy nie było łatwo. Niejeden wzdragał się na wspomnienie ludzkich szczątków, jakie czasem znajdował razem z rybami w sieci po połowie w tamtym miejscu.

Wypłukiwało je morze z cmentarza znajdującego się kilka metrów pod powierzchnią wody. Co bardziej przesądni wierzyli, że dawni helanie wciąż zaludniają podwodne miasto. I biada tym, którzy spoglądając w toń dojrzą piękne i rozwiązłe helanki. Z wody wysuną się silne dłonie ich ojców, mężów, kamratów i wciągną łódź.

Dziś pewnie rybacy z Helu nie mieliby takich oporów przed zabieraniem turystów nad podwodne ruiny, ale na przeszkodzie stoi co innego. Miejsce średniowiecznego miasta jest niedostępne. Od plaży odgradza je siatka z drutem kolczastym. W morze wysunięty jest dwustumetrowy pirs, oddzielający wody portu wojskowego. Znajduje się tam baza zapasowa 3 Flotylli Okrętów im. Komandora Bolesława Romanowskiego.

- Dlaczego tak niewielu ludzi wie o istnieniu średniowiecznych ruin?

Mirosław Kuklik, dyrektor Muzeum Ziemi Puckiej, podobno o Starym Helu wie wszystko. - Ci, co interesują się tymi sprawami, wiedzą - uśmiecha się zagadkowo. - Ale rzeczywiście jest nas niewielu.

25 czerwca 1705 roku do Helu przybył niejaki Ephraim Praetorius. Chciał zobaczyć, co pozostało z dawnego miasta. Ukazał mu się tylko widok zrujnowanego kościoła "na pustkowiu". Na murze widniał napis: 1571 Michel Tuba. Prawdopodobnie pustkowiem Ephraim nazwał szeroką plażę. Morze postępowało dalej, zabierając kolejne fragmenty lądu.

Kolejny ślad pochodzi z okresu późniejszego o dwa wieki. W 1935 roku w "Gazecie Gdyńskiej" ukazała się krótka notatka: "Ruiny Starego miasta Helu odkryto na dnie morskiem. Podczas prac nad budową portu w Helu, w odległości kilkuset metrów od portu rybackiego, natrafiono na ruiny - fundamenta i szczątki świątyni helskiej".
Iwona Pomian, archeolog podwodny z Centralnego Muzeum Morskiego, pamięta rozmowy z robotnikami, którzy budowali port wojenny. Potwierdzają, rzeczywiście wydobywali belki i cegły. Niestety, ludzie ci już nie żyją, ale cóż by mogło być innego?

W roku 1396, kiedy Stary Hel był u szczytu swego rozkwitu, do miasta zbliżyła się potężna armada, 84 kogi i holki. Na Bałtyku grasowali wtedy piraci zwani Witalijczykami. Krzyżacy zgrupowali w Helu swoje siły właśnie przed karną ekspedycją przeciwko morskim zbójom. Żaglowce stacjonowały przez moment na redzie i w tutejszym porcie.

Witalijczyków można nazwać zbuntowanymi kaprami, czyli morskimi najemnikami. Wcześniej byli wynajmowani przez skandynawskich i niemieckich możnowładców. Łupili wówczas na zlecenie. Później, pozostając bez zleceń, rozpoczęli rabunek na własną rękę. Siali postrach na Bałtyku. W praktyce sparaliżowali handel morski. W tej sytuacji Hanza zwróciła się do zakonu krzyżackiego z prośbą o pomoc. Fakt ten przywołuje w jednej ze swoich publikacji o zatopionym mieście dyrektor Kuklik.

- Jeśli Krzyżacy wybrali Hel na miejsce zgrupowania wojska, to musiał tu być duży port - przekonuje. - Choć nie aż tak duży, by pomieścić około 1500 rycerzy i knechtów, zaokrętowanych na 84 żaglowcach. Pewnie stały na redzie, choć dokumenty wspominają o postoju w helskim porcie. Wielu rzeczy nie będziemy wiedzieć, dopóki nie zejdziemy pod wodę.
Kuklik się śmieje. - Jak chce pan o tym pisać, to pozostaje panu wyobraźnia i licentia poetica.

Rudy Klaus i kłótliwe baby

Piraci straszą w Helu do dziś. Dwie najbardziej oblegane knajpy nazywają się Kapitan Morgan i Admirał Nelson. Natomiast wizerunków postaci z opaską na oku i hakiem zamiast ręki jest tu zatrzęsienie.

Przywódcą Braci Witalijskich był niejaki Klaus Störtebecker, zwany malowniczo Tęgopojem. Był rudy i brodaty. Nie wyglądał jak pirat z helskiego straganu. Pod koniec XIV wieku nie noszono kapeluszy i żabotów, tym bardziej pistoletów z zamkami skałkowymi. Klaus zapewne chodził w kapalinie na głowie, w kolczej zbroi, z mieczem u pasa i toporem w dłoni. Jego pirackie atrybuty nie różniły go znacząco od "zwykłego" średniowiecznego rycerza - rozbójnika.
Z nielicznych zachowanych dokumentów wynika, że Hel był stanicą piratów. Stąd świetnie widać wypełnione towarem jednostki wypływające z Gdańska. Tu się można zaczaić. Jest czas na ucieczkę - z każdej strony widać przybywające żaglowce ewentualnej ekspedycji karnej. Skoro miejsce upatrzyli sobie piraci, to cóż mieli robić mieszczanie? Starali się zarobić. A piraci - jak to piraci - na lądzie szukali karczmy i zamtuza.

Porządek w Helu musiał być - przynajmniej na papierze, a w zasadzie na pergaminie. Do dziś zachował się tak zwany wilkierz, zbiór praw i obowiązków, które nadawali rajcy. Jest on datowany na pierwszą połowę XV wieku. Zapisy wilkierza dają dziś wyobrażenie o dniu codziennym średniowiecznego miasta. Wówczas włodarze miasta zakazywali trzymania świń i kaczek, wyrzucania uciętych głów rybich na ulicę. Za zabójstwo wyznaczona została kara pieniężna i wygnanie albo kara "gardła".

Zabronione było korzystanie z usług kobiet sprzedajnych pod karą jednej marki. Kobieta w takiej sytuacji ryzykowała całym majątkiem. Żadna żona nie mogła mieć kamrata, zwłaszcza, jeśli jej mąż szyper akurat był poza domem. Dziewice nie powinny spoufalać się z mężczyznami, chyba że w celu matrymonialnym. Wdowy miały mieć opiekunów. Gdy dwie złe kobiety się kłóciły, musiały zapłacić grzywnę w wysokości dziesięciu marek albo obnosić wokół rynku przywiązany do szyi kamień.

Wychodzi na to, że chłop dziesięć razy szedł do zamtuza, żeby w sumie zapłacić karę taką, jaką płaciły dwie kłócące się baby. Tęgopój podczas pobytu w Helu zapewne niewiele sobie robił z tych postanowień. Część stałych mieszkańców prawdopodobnie też korzystała z okazji.

Kara w Zielone Świątki

Powiadają Kaszubi, że to właśnie łajdaczenie się było przyczyną kary, jaka spadła na miasto. Koniec nastąpił około roku 1560. Dokładnie w drugi dzień Zielonych Świątków. Mieszkańcy zamiast uczestniczyć w nabożeństwie, śpiewali z piratami frywolne piosenki. I wtedy morze wystąpiło z brzegów i pochłonęło ludzi z ich dobytkiem.
Jest jeszcze inna wersja wydarzeń. Mieszczanom wygodniej było przenieść się w głąb lądu niż wciąż walczyć z napierającym żywiołem. Poza tym uciążliwe prawa zapisane w wilkierzu nie obowiązywały za murami miasta. Siedlisko rozpusty zapewne mieściło się gdzieś tuż obok, gdzie każda kobieta mogła mieć kamrata, a każda dziewica mogła spoufalać się do woli. Systematycznie rozbierano stare budowle, aby pozyskać budulec. Ludzie osiedlali się w nowym miejscu - w dzisiejszym Helu, zwanym wówczas Nowym Helem. Z czasem teren Starego zajmowało morze.

Żeby zobaczyć pod taflą wody nieistniejące miasto, trzeba nie lada odwagi. Świtaniem śmiałkowie wchodzą do łodzi i kierują je na wody, pod którymi wciąż śpiewają zatopieni mieszkańcy. I biada tym, którzy spoglądając w toń dojrzą piękne i rozwiązłe helanki. Z wody wysuną się silne dłonie ich ojców, mężów, kamratów i wciągną łódź. Zdarzy się tak, o ile wcześniej śmiałkowie uzyskają pozwolenie na wpłynięcie do portu wojskowego.

Nawet Gdańsk nie miał takiego zegara

Oprócz wilkierza o potędze średniowiecznego miasta świadczy akt potwierdzenia praw miejskich z roku 1376. Na podstawie dostępnych dokumentów można zaprojektować średniowieczny Hel: kościół, dziewięć winiarni, karczmy i łaźnie, szpital Bożego Ciała, ciemnicę i ratusz, port i kamienice.

Architekt Brunon Wandtke stworzył coś, co nazywa rekompozycją układu urbanistycznego średniowiecznego miasta. Jest to sporych rozmiarów kolorowa plansza. Wandtke pracował nad nią dwa lata. Środkiem miasta wiodła ulica Szeroka. Przy porcie musiał znajdować się warsztat szkutniczy. Zabudowania zgromadzone były wokół rynku miejskiego, funkcjonował też drugi plac - targ rybny. Od strony lądu miasto obwarowane było murem.

Mirosław Kuklik w swojej pracowni na puckim Rynku pokazuje stare mapy, na których obok "Hela", widnieje punkt oznaczony jako "Alte Hela".

- O dużym znaczeniu XV-wiecznego Helu świadczy fakt, że na wieży ratuszowej zainstalowany był zegar mechaniczny. W tym czasie nawet Gdańsk jeszcze nie miał takiego zegara - mówi Kuklik.

- Skąd mieszczanie mieli na to pieniądze?
- Podstawowym towarem sprzedawanym przez helan były śledzie. Kiedy w okolicy stacjonowały okręty, załogi żywiły się głównie solonymi śledziami. Wymowny jest też fakt, że znajdowało się tu aż dziewięć winiarni.

Zadanie na lata

W latach 70. odkryto w Pucku słowiański port z X-XIII wieku. Zachowały się fragmenty drewnianej palisady, umocnień brzegowych i zatopione łodzie. Była to wówczas archeologiczna sensacja. Tymczasem w Helu, pod wodą, najprawdopodobniej znajdują się fundamenty dużego średniowiecznego miasta. Najprawdopodobniej, bo jeszcze nikt tego nie sprawdził.

- Wierzę, że tam jest to miasto. Świadczą o tym relacje i podania ludowe, a ja nie ignoruję takich świadectw.

Iwona Pomian stwierdza, że rzeczywiście trzeba tą sprawą się zająć. Ocenia, że potrzebne są dwa miesiące badań terenowych, z czego dwa tygodnie z wykorzystaniem statku. Koszt wynajęcia takiej jednostki, za pomocą której można "zajrzeć" pod piasek, to mniej więcej cztery i pół tysiąca euro za dzień.

- Zanim jednak do tego by doszło, należy zrobić kwerendę archiwalną. To znaczy przebadać wszystkie dostępne opracowania, dokumenty, mapy. Ustalić najbardziej prawdopodobne miejsce. Potem wypłynąć i za pomocą badania sejsmoakustycznego określić, gdzie w dnie leżą pozostałości miasta. Wtedy można myśleć o odkopywaniu jego fragmentów - tłumaczy pani archeolog. Same wykopaliska mogłyby trwać latami.

Turystyczna gratka?

- Można pomyśleć o zabezpieczeniu terenu specjalnymi ścianami, wypompowaniu wody i usunięciu piasku z fundamentów. Wówczas ukazałyby się resztki zabudowań. Tylko czy byłyby atrakcją?
Mirosław Kuklik sam sobie zadaje to pytanie i zaraz odpowiada.

- W Gdańsku wiele jest takich widoków, na przykład pod halą targową. Te tutaj byłyby podobne, stosy cegieł, fragmenty murków, tyle że w wodzie. Można by też stworzyć ścieżki podwodne. Wówczas turyści, wyposażeni w sprzęt do nurkowania, schodziliby pod wodę. Tylko, że stworzenie takiej podwodnej ekspozycji to ciągła walka z piaskiem, który trzeba by usuwać co roku od nowa.
Archeologowie z Centralnego Muzeum Morskiego przywołują przykłady, jak można wykorzystać podobne znaleziska. W Karlskronie, kiedy budowano muzeum morskie, natrafiono na wrak leżący w dnie. Dziś schodzi się do przeszklonego tunelu i ogląda zatopiony statek. Na Jamajce, w pozostałościach pirackiego miasta Port Royal wykupuje się możliwość uczestniczenia w badaniach archeologicznych.
- Wydaje się, że najbardziej prawdopodobne jest zorganizowane na takim stanowisku czegoś na kształt archeologicznej szkółki, takich "wakacji z archeologią", na przykład dla młodzieży, która pod okiem profesjonalistów uczestniczyłaby w warsztatach - mówi Iwona Pomian.

W tonie głosu Mirosława Kuklika wyczuwalny jest sceptycyzm wobec planu zorganizowania takiej ekspozycji.

- Wszystko można zorganizować. Pytanie tylko, czy będzie to opłacalne - stwierdza dyrektor. - Ale najpierw musimy zostać wpuszczeni na teren portu wojskowego, żeby w ogóle wiedzieć, o czym mówimy.

Autor korzystał z publikacji Mirosława Kuklika w "Helskiej Blizie" z lat 2000/2001 oraz z powieści "Bracia Witalijscy" Sławomira Siereckiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki