Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak Klara polubiła Niemca - historia przyjaźni polsko-niemieckiej w Trójmieście

Redakcja
Klara i Alfred Pollakowie nadal zaglądają do narożnego domu przy ul. Lisia Grobla w Gdańsku. Tam, gdzie mieszkali oni i gdzie mieszkał Franz Koch.
Klara i Alfred Pollakowie nadal zaglądają do narożnego domu przy ul. Lisia Grobla w Gdańsku. Tam, gdzie mieszkali oni i gdzie mieszkał Franz Koch. fot. Anna Arent-Mendyk
Gdy on tu zamieszkał, ją z Gdańska wyrzucili. Gdy ona wróciła, wyrzucili jego. O skomplikowanych losach Polki i Niemca, wojnie, pokoju i przyjaźni pisze Irena Łaszyn.

Franz Koch pojawił się w redakcji znienacka. - Guten Tag! - przywitał się, bo on nigdy nie nauczył się polskiego. I zapytał, czy "Dziennik Bałtycki" przedrukuje jego artykuł, opublikowany w "Lössnitzer Heimatblatt", takiej lokalnej gazetce z Saksonii.

- Pan jest dziennikarzem?
- Nie, skąd - odpowiedział. - Zanim uzupełniłem wykształcenie, byłem ślusarzem. Napisałem ten artykuł, żeby pokazać, jak plotą się ludzkie losy. Bo to tekst o Janinie Kanciale, Polce z Gdańska, która była w Lössnitz na robotach przymusowych, a teraz przyjaźni się z Niemcami i czyni dużo dobrego.

Herr Franz nie miał tego artykułu, zostawił go w Berlinie. Zresztą tekst był po niemiecku. Może więc Janina sama o tych sprawach opowie? Podał numer telefonu.

Na koniec pokazał książkę, którą napisał, choć nie jest pisarzem. Książka ma tytuł "Wojenne losy Niemca i Polki".

- To o Janinie?
- Nie, skąd - odpowiedział. - To o mnie i o Klarze, innej Polce. Był czas, że mieszkaliśmy w Gdańsku przy tej samej ulicy, w tym samym domu i w tym samym mieszkaniu. Tyle że niejednocześnie. Poznaliśmy się prawie trzydzieści lat później.

Franz Koch od wielu lat odwiedza Polskę. Szuka śladów przeszłości, spaceruje po gdańskich ulicach, zagaduje ludzi. Tłumaczy, że chodzi o dobrosąsiedzkie stosunki, o polsko-niemieckie pojednanie. Nie ma wątpliwości, że winę za to, co się stało, ponoszą hitlerowskie Niemcy. Za wysiedlenie jego rodziny - też.

- Nie ma pan żalu do losu?
- Nie, skąd. Tylko do nazistowskich władców.
- Gdzie można kupić pana książkę?
- Nie można. Zniknęła z półek.

***

Pani Janina Kanciała jest trochę zła, bo Franz nie zapytał, czy ona chce rozmawiać. Postawił ją przed faktem dokonanym. Tak jak wtedy z tym artykułem. Zrobił z niej bohaterkę, choć ona bohaterką nie jest. Mało to osób było na robotach? Mało osób nie dojadało? Spotkała dobrych Niemców, nikt jej nie zrobił krzywdy. Nacja nie ma nic do rzeczy. Bywają dobrzy Niemcy i bywają źli Polacy. Nie tylko podczas wojny. Nie bardzo więc wie, o czym miałaby mówić.

- Może o Franzu?
- O Franzu niech opowie Klara, to ona nas poznała. Ale najpierw zapytam, czy zechce. Właśnie przyjechała z Hamburga, jest w Gdańsku.
- Klara, którą Niemcy wyrzucili z Gdańska, mieszka w Hamburgu?
- Nic nie powiem bez jej wiedzy.
Parzy kawę, częstuje słodką nektarynką, coś podśpiewuje.
- Mam 88 lat, urodziłam się w Laskowicach Pomorskich - opowiada. - Miałam dobry, ciepły dom. Zawsze spotykałam dobrych ludzi. W Lössnitz przygarnęła mnie rodzina Willego Mehlhorna, pracowałam w fabryce papieru. Nazywali mnie Inge, pozwalali chodzić do katolickiego kościoła. W 1944 roku, przed wejściem Rosjan, wróciłam do Polski, ale już nie do Laskowic, tylko na wieś, bo Niemcy rodziców wysiedlili…

Franz Koch napisał, że była dzielna, odbudowywała Gdańsk. A to nie tak.
- Do Gdańska przyjechałam w roku 1950. Ciężko pracowałam, zajmowałam się domem i chorym mężem, wychowywałam syna. Nie miałam czasu na inne rzeczy. Gdańsk powstawał z ruin bez mego udziału, wciąż piękniał za moim oknem. Zaraz zadzwonię do Klary…
- Skąd pani zna Klarę?
- Z Lisiej Grobli, tam wszystko się zaczęło. Była przyjaciółką mojej siostry, która nadal tam mieszka. W tym narożnym domu, w którym mieszkał też mały Koch. Ten dom wszystkich nas połączył.

***

Grudzień 1939 roku. Franz Koch ma pięć lat, jego siostra Christa - cztery. Jadą z mamą z Berlina do Gdańska, gdzie czeka na nich ojciec i czteropokojowe mieszkanie przy ul. Lisia Grobla 1. Ojciec jest urzędnikiem, skierowanym do nowej pracy przez Reichsnahrstandt, korporację ds. wyżywienia Rzeszy. Franz i Christa nie wiedzą, co to znaczy. Oni nawet nie wiedzą, że trwa wojna.

Czekają na Gwiazdkę, Świętego Mikołaja i prezenty. Mama piecze ciasteczka, jest odświętnie i nastrojowo. Franz dostaje ręcznie robione sanki i strój tyrolski z kapeluszem. W pierwszy dzień Bożego Narodzenia jadą na Stogi, na plażę. Potem idą do restauracji, jedzą pieczoną gęś. W drodze powrotnej kupują cukierki Kanold, piją gorącą czekoladę.

Nie mają pojęcia, że po sąsiedzku mieszkają dzieci, które Święty Mikołaj ominął. Ba! Że te dzieci są zwyczajnie głodne.

- To były najsmutniejsze święta mego dzieciństwa - wspomina Klara Pollak, z domu Borucka. - Bez choinki i prezentów.

Zanim wybuchła wojna, Konstantyn Borucki, ojciec Klary i Marii, miał hurtownię owoców przy Targu Rybnym i godziwe dochody. Ale 1 września do mieszkania przyszli gestapowcy z rewolwerami, zrobili przeszukanie. A 2 września zjawili się funkcjonariusze partii nazistowskiej. Zabrali klucze od sklepu, pieniądze, księgi. Boruccy zostali bez pracy i dochodów.

- Ważne, że przeżyliśmy - mówi pani Klara. - Nasi sąsiedzi, też Polacy, którzy mieli w mieszkaniu biało-czerwoną flagę, trafili do Victoriaschule i Stutthofu. Gdzie trafili sąsiedzi o żydowskich nazwiskach, nie wiem.

Klara, o pięć lat od Franza starsza, przed wojną uczyła się w polskiej szkole przy Wałowej, mieszkała w domu przy ul. Lisia Grobla 3.

***

Maj 1940 roku. Franz łobuzuje, szwęda się po Gdańsku, zbiera szklane kulki, gra w pieniążki na Wałowej. Dopiero rok później pójdzie do szkoły na Osieku, będzie wykrzykiwać na powitanie "Heil Hitler, Herr Lehrer!", pisać rysikiem na łupkowej tabliczce, powoli uczyć zaradności.
Klara musi dorosnąć błyskawicznie. W ich mieszkaniu zjawia się bowiem policjant i oświadcza, że w ciągu godziny trzeba się wynieść. Wolno zabrać tylko podręczny bagaż. A lalki? Co z lalkami, które mają loki, rączki i nóżki z porcelany, wyglądają jak dzieci? Płacze tak rozpaczliwie, że nie można jej uspokoić.

W dużej sali Stoczni Gdańskiej gromadzą się zdezorientowani ludzie. Za długimi stołami siedzą panowie w ciemnożółtych koszulach, każą oddawać biżuterię i pieniądze. Ale Boruccy już niczego nie mają, nawet jedzenia. Niemcy zrobili z nich żebraków, choć pan Konstantyn walczył jako żołnierz cesarza Wilhelma i cztery lata spędził w rosyjskiej niewoli.

Są wysiedleńcami, jadą pociągiem do Lublina. Mieszkają tam do 1945 roku. Gdy dowiadują się, że Gdańsk został wyzwolony, postanawiają wracać. Widzą ruiny i zgliszcza, padłe zwierzęta i stosy śmieci. Ich mieszkanie jest tak zniszczone, że nie nadaje się do zamieszkania. Zajmują więc inne, przy Lisiej Grobli 1. Nie ma w nim wody, prądu, gazu, szyb. Panuje smród nie do opisania, po kątach piętrzą się odchody. Ktoś mówi, że do niedawna stacjonowała tam rosyjska jednostka łączności.
Nic nie wiedzą o Kochach.

Patrzą, jak nowa władza wypędza z miasta Niemców. Walczą ze szczurami, chorobami i czarnym rynkiem. Próbują się dopasować.

Ze spalonego zakładu wyciągają spalony cukier. Nadaje się tylko na piernik. Mama się cieszy, zbliża się Boże Narodzenie.

***

Rok 1942. W pobliżu stoczni powstaje obóz jeniecki dla żołnierzy alianckich. Franz, w towarzystwie kolegów, chętnie tam zagląda. Jeńcy robią dla niemieckich "lorbasów" samolociki, oni przekazują mydło i papierosy od Frau Gertrudy Koch.

Potem pojawiają się inni jeńcy. Rosyjscy. Są wychudzeni i obdarci. Bardzo głodni. Esesmani biją ich kolbami, do krwi. Frau Koch nie może na to patrzeć. Pod osłoną nocy, na drodze ich przemarszu, zostawia coś do jedzenia. Ktoś donosi, w mieszkaniu zjawia się esesman, grozi. Frau Koch decyduje się skorzystać z oferty skierowanej do nich w ramach akcji Kinder- Landverschickung, czyli wysyłki dzieci na wieś. W marcu 1943 r. jadą do Stobny koło Nowego Dworu Gdańskiego. Takich jak oni jest tam więcej. Wieś wydaje się w miarę bezpieczna. Do czasu.

W sierpniu 1944 r. nad Stobną przelatują setki samolotów. To brytyjskie bombowce, które za chwilę będą bombardować Królewiec. Wieczorem widzą, jak w oddali czerwienieje niebo. Mają wrażenie, że niebo się pali.

Wiedzą, że to koniec. Już nikt nie wierzy w niemieckie zwycięstwo. Niemieccy gospodarze pakują dobytek na wozy, ruszają w stronę Nowego Dworu i Gdańska. Wszyscy boją się Rosjan. Kochowie - też. Ale oni wybierają inną drogę: przez Stegnę i Świbno. Pchają przez zaśnieżone pola rower, który stanowi ich jedyny majątek. Usiłują dostać się do kolejki wąskotorowej, która dowiezie ich do Mikoszewa. Widzą kolumnę uciekinierów i nadjeżdżające z naprzeciwka pojazdy Wehrmachtu, tratujące wszystko po drodze. Widzą piekło.

Prom, którym przekraczają Wisłę, ostrzeliwują Rosjanie. Ale docierają na drugi brzeg, docierają na Lisią Groblę. W piwnicy jest schron przeciwlotniczy. W Gdańsku - coraz więcej uciekinierów. Dozorczyni informuje, że ma dla nich miejsca na statku "Wilhelm Gustloff". Ale Frau Koch nie chce płynąć.

Siedzą w schronie, gdy w dom uderza pocisk, rozwala ścianę z oknem ich dziecięcego pokoju. A 31 marca pojawiają się Rosjanie. Zajmują narożne mieszkanie Kochów, urządzają w nim punkt dowodzenia.

***

Domy na Wałowej zaczynają płonąć. Mieszkańcy kryją się po piwnicach. Wpadają czerwonoarmiści. Domagają się kosztowności i kobiet. Zrywają suknię z Frau Koch. Ale dzieci uwieszają się na matce i tak krzyczą, że wchodzi oficer z punktu dowodzenia. Wyciąga pistolet, wyprowadza żołnierzy.
Postanawiają z piwnicy uciec. Jest ich siedemnaścioro, wyglądają jak upiory. Wychodzą na zewnątrz. Widzą, jak płonie miasto. Jak palą się kościoły i domy przy ul. Długiej. Jak pali się niebo.

Przedostają się na Hindenburg-Allee, czyli dzisiejszą al. Zwycięstwa. To, co widzą, doprowadza ich niemal do obłędu. Ponad 60 lat później, na kartach swojej książki, Franz Koch odnotuje: "Przed nami, długim podwójnym szeregiem wisieli na drzewach alei niemieccy żołnierze. Biedne te istoty kołysały się tam i z powrotem na wietrze, wywołanym przez olbrzymi pożar. (…) Uciekinierzy, których o to zapytaliśmy, powiedzieli nam, że niemieckich żołnierzy powiesiło SS, bo nie chcieli dalej walczyć". Franz pamięta, że wszyscy mieli na sobie tabliczki z napisami "Ich bin zu feige, fur Deutschland zu kampfen", co oznacza "Jestem zbyt tchórzliwy, by walczyć za Niemcy".

Znowu przedostają się na Lisią Groblę. Do swojego mieszkania nie mogą wrócić, idą więc pod trójkę. Nie wiedzą, że dawno temu mieszkała tam pewna dziewczynka, miała na imię Klara.

Franz "lorbuje" w dobrej sprawie. Żeby nie umarli z głodu, musi zdobyć pożywienie. Włamuje się do wypalonych magazynów żywnościowych i pojazdów Wehrmachtu. Ze spichlerzy wydobywa nadpalone zboże, ze zrujnowanego hotelu - kawałki zeschniętego chleba. Niesie te skarby do domu i stara się nie patrzeć na pływające w Motławie trupy.

W czerwcu zapada decyzja o wysiedleniu. Wracają do Niemiec.

W Berlinie meldują się w sektorze rosyjskim, we Friedrichshagen, gdzie mieszkali przed wojną.

***

Lato 1973 roku. Herr Franz z kolegą rusza trabantem do Gdańska. Kierują się w stronę Lisiej Grobli. Franz widzi, że narożny dom jest nietknięty, choć kamienic przy Wałowej, które niegdyś oglądał z okien, już nie ma. Puka do drzwi. - Guten Tag! - mówi, bo on przecież nie zna polskiego. - Guten Tag! - słyszy w odpowiedzi, bo Marta Borucka zna oba języki. Piją herbatę i wspominają wojnę. Niebawem pojawia się Klara z mężem, Alfredem Pollakiem, inżynierem z pobliskiej stoczni.
Herr Franz ogląda mieszkanie, które teraz ma tylko dwa pokoje, bo jest kryzys i trzeba się ścieśniać.
Pan Alfred przynosi odnalezioną w piwnicy Biblię, którą Gertruda Koch dostała w dniu ślubu.
- Zaprzyjaźniliśmy się - mówi Klara Pollak. - Polubiłam tego Niemca.

Następnego lata Franz Koch przywozi do Gdańska matkę. Frau Gertruda płacze już od progu, a potem jeszcze raz, gdy Alfred Pollak wręcza jej Biblię. To piękna pamiątka, choć jej małżeństwo nie było szczęśliwe. Z mężem rozstała się w 1940 roku.

Pollakowie jadą do Niemiec, do Kochów. Ciągnie ich też do własnej rodziny. W Hamburgu, od 1957 roku, mieszka siostra Klary. Namawia Pollaków, by do niej dołączyli. Hamburg jest w tych drugich Niemczech, nieprawomyślnych. Alfred pochodzi ze Śląska, może ubiegać się o niemieckie obywatelstwo.

- Wyjechaliśmy po śmierci mamy, razem z synem - opowiada pani Klara. - Tu już nikogo nie mieliśmy.

Urządzają się na Zachodzie, ale wciąż tęsknią za Polską.

***

Rok 1990. Już wszystko wolno. Pollakowie kupują w Gdańsku małe mieszkanie. Remontują je, urządzają. Żeby nie wycierać hotelowych kątów, gdy tu przyjeżdżają.

- Gdańsk zawsze będzie naszym miastem, choć to w Hamburgu zapuściliśmy korzenie - tłumaczy pani Klara. - Tam mamy lekarzy, przyjaciół, rodzinę. Tu - groby rodziców, znajome ulice i bazylikę Mariacką za oknem.

- Zamierzają Państwo wrócić?
- Raczej nie. Mąż musi mieć dobrą opiekę lekarską. Ma kłopot z poruszaniem i kłopot z pamięcią. Pewnie chce pani wiedzieć, gdzie spoczniemy. Ale tego nie wiem. Spoczniemy tam, gdzie umrzemy. Żeby nie trzeba było wozić.

Rok 2010. Gra ratuszowy carillon. Zaraz wpadnie na obiad Franz Koch ze swoją Rosemarie. Oni zatrzymali się u Janiny, starej przyjaciółki, która jest dobrym człowiekiem i ma większe mieszkanie.
Klara Pollak bierze "Lössnitzer Heimatblatt", tę niemiecką gazetę, w której Koch opisał losy Janki. Usiłuje tłumaczyć, ale zdania są tak długie i zawiłe, że chwilami traci wątek. "Dużo radości i szczęścia jest w Janiny oczach, gdy słyszy o Lössnitz, tej miejscowości w Niemczech..." - czyta. A potem zaczyna artykuł streszczać. Jest tam o wojennych przygodach, o przyjeździe nad Motławę "celem odbudowania Gdańska", o dzisiejszych przyjaźniach i o Rosemarie. Bo Rosemarie See pochodzi spod Lössnitz, tam uczyła się ogrodnictwa, a potem jeździła z Franzem do córki. Gdy poznali Janinę i jej historię, natychmiast pognali do tamtejszego archiwum, by wydobyć stare dokumenty. Sprawdźcie, co z Willym Mehlhornem, nakazała Janina. Pracownik z archiwum bardzo się starał, ale nie miał dla nich dobrych wieści. Okazało się bowiem, że Willy Mehlhorn już nie żyje. Nie żyje też jego syn, a po fabryce, w której pracowała Janka, nie ma śladu. Są jednak dobre wspomnienia, a to oznacza, że polsko-niemieckie porozumienie jest możliwe.

- Patrzcie, jaki świat mały - uśmiecha się pani Klara. - Jak zgrabnie to Franz ujął.

Gdy przychodzą Franz i Rosemarie, Klara wyciąga zastawę i układa serwetki. Na obiad podaje zupę ze świeżych pomidorów, ryż, duszone udka z kurczaka i mizerię.

Znowu słychać carillon. Franz Koch mówi, że te dzwony i odbudowany Gdańsk za oknem są częścią jego serca. Zanim wróci do Berlina, raz jeszcze zajrzy na Lisią Groblę. Za kilka dni to samo zrobi Klara Pollak. Nie zapuka do dawnego mieszkania. Wystarczy, że wejdzie na klatkę. W zupełności wystarczy.

Gdańsk, rok 1938. Klara Borucka (dziś Pollak) z siostrą Marią.

Hamburg, rok 2004. Klarę Pollak odwiedził Franz Koch z Rosemarie See.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki