18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak kardynał Bergoglio prosił polską zakonnicę o opiekę nad chorą dziewczynką

Edyta Litwiniuk
Siostra Lucyna mówi, że nigdy nie żałowała, że poszła do zakonu, a misjonarstwo to "powołanie w powołaniu"
Siostra Lucyna mówi, że nigdy nie żałowała, że poszła do zakonu, a misjonarstwo to "powołanie w powołaniu" Archiwum prowatne
Siostra Maria Lucyna Okuń w Argentynie jest już niemal 20 lat. Pracuje tam w ośrodku dla skrzywdzonych dzieci. O tym, jak po telefonie kardynała Bergoglia, obecnie papieża Franciszka, pomogła narodzić się na nowo pewnej dziewczynce - opowiedziała Edycie Litwiniuk

Siostra Lucyna Okuń pochodzi z Leśniewa, w gminie Puck. Wychowała się wśród pięciu braci i pięciu sióstr.
- Już jako 16-17-letnia dziewczyna modliłam się o powołanie - wspomina.

Decyzję o wstąpieniu do zakonu sióstr zmartwychwstanek podjęła w 1978 roku, krótko po śmierci jednego z braci. Dużo się wtedy modliła, chodziła do kościoła prawie codziennie.

W poznańskim zgromadzeniu pełniła funkcję kierowcy - woziła siostry po ich domach w całym kraju. Kiedyś, po rekolekcjach, kiedy wiozła siostry, wyznała im, że czuje się gotowa, żeby podjąć wyzwanie misji.

- To był owoc rekolekcji - wspomina. - Nie bałam się niczego, wszędzie mogłam iść, choćby i do tej Argentyny. Inne siostry przestrzegały mnie, żeby tak nie mówić, bo jeszcze mnie faktycznie do Argentyny wyślą, ale powiedziałam wtedy, że nie płakałabym, gdyby tak się stało.

W latach 60. biskupi argentyńscy prosili Episkopat Polski o wysłanie do mieszkających na terenie tego kraju Polaków księży i sióstr zakonnych.
- Siostry z naszego zgromadzenia pojechały tam w 1961 roku - opowiada siostra Lucyna. - W Argentynie dla Polonii stworzono dwa domy. Potem siostry utworzyły dla polskich dzieci szkółkę sobotnią - dzieci przychodziły tam uczyć się języka polskiego. Z racji tego, że emigracji Polaków było tam coraz mniej, siostry stworzyły przedszkole, ale już dla wszystkich dzieci.

Siostra Lucyna do Buenos Aires poleciała w 1993 roku.

Miasto śmieci, przemocy i biedy

W Buenos Aires najbardziej jej się rzuciły w oczy dwie rzeczy: niezwykła serdeczność ludzi oraz... wszechobecność śmieci.
- Kiedy w pierwszą niedzielę po przyjeździe jechałam autobusem do centrum Buenos Aires, bo mieszkałam na obrzeżach stolicy, nie mogłam się nadziwić, jak brudna jest Argentyna - opowiada siostra Lucyna. - Śmieci są praktycznie wszędzie. Wieczorami ludzie wynoszą worki z odpadkami i kładą je na chodniku przed domem. Potem rozwiewa to wiatr, roznoszą psy. Zresztą sami mieszkańcy Buenos Aires mają taki zwyczaj, że to, co mają w rękach, rzucają na ziemię. Nikt na to nie zwraca uwagi. Tak jakby śmieci Argentyńczykom nie przeszkadzały.

Buenos Aires po hiszpańsku znaczy Pomyślne Wiatry. Stolica Argentyny to największe miasto tego kraju i jedno z największych w Ameryce Południowej. Według szacunków, mieszka tam blisko 3 mln ludzi, spośród nich od 300 do 800 tys. w slumsach, nazywanych tam villas miserias. Trafiają tam ludzie, którzy do wielkiego miasta udają się z prowincji za pracą albo za lepszym życiem.

- Jeśli ktoś zobaczy argentyńskie slumsy, nigdy już nie zapomni tego widoku - opowiada zakonnica. - Ludzie zajmują tereny wokół dużych miast, te ich osiedla się rozrastają. Na dziko stawiane są prowizoryczne budynki: z kartonów, blachy, z tego, co się uda zdobyć albo ukraść. Bez prądu, podłóg, kanalizacji, czasem bez dachu... Gdy braknie miejsca wokół, villas pnie się do góry.

Prowizoryczne osiedla wokół stolicy pełne są dzieci, które najczęściej nie chodzą do szkoły, bo nie ma takiego obowiązku. Jest bardzo wysoki analfabetyzm. Powszechne jest żebractwo.

- W praktyce wygląda to tak, że nawet jadąc zaledwie kilka przystanków metrem czy pociągiem, co chwilę jest się zaczepianym przez jakieś dziecko, które czegoś chce, o coś prosi, coś sprzedaje. Żebrzą nawet zupełnie maleńkie dzieci - opowiada siostra Lucyna.
Najbardziej jednak przeraża przemoc.

- Ludzie, gdy wracają z pracy do domu, nim otworzą drzwi, sprawdzają, czy nikogo obok nich nie ma. Tak jest w ciągu dnia. W nocy lepiej w ogóle nie wychodzić. - W ubiegłym roku w centrum miasta jeden taki podszedł do turysty z Francji i wbił mu nóż, a potem zabrał kamerę. Francuz wykrwawił się na śmierć. Kradzieże są na porządku dziennym. Panują bezrobocie, bieda, dużo jest narkomanów.

Hogar znaczy ognisko

Kiedy siostra Lucyna przyjechała do Argentyny, przedszkole prowadzone przez zmartwychwstanki jeszcze funkcjonowało. Ale było coraz mniej pieniędzy, coraz trudniej było je utrzymać. Po kilku latach siostry były zmuszone je zamknąć. Wtedy zaczęły budować dom dla skrzywdzonych dzieci.

- Taki dom nazywa się hogar (siostra wymawia: ogar), co znaczy: ognisko. To może nie całkiem sierociniec, bo często trafiają tu dzieci odebrane rodzicom, którzy je krzywdzą, więc formalnie nie są sierotami.

Do hogaru prowadzonego przez siostry zmartwychwstanki trafiają dzieci, które są odbierane rodzicom czy opiekunom na podstawie wyroków sądowych, czasem na podstawie donosów. Bardzo często są wręcz porwane ze szkoły, bo stamtąd, paradoksalnie, łatwiej jest je wydostać niż z rodzinnego domu.

Dom istnieje już od 12 lat. Siostra Lucyna jest w nim od kilku lat wicedyrektorem. Obecnie w ośrodku pracują dwie zakonnice zmartwychwstanki, trzecia siostra jest już w zaawansowanym wieku, jest dializowana i sama wymaga pomocy. W sumie mają 20 podopiecznych. Same dziewczynki.

Ośrodek, który prowadzą zmartwychwstanki, mieści się na obrzeżach kapitolu - jak siostra nazywa Buenos Aires. Utrzymywany jest z pieniędzy od państwa. Dostają je co drugi miesiąc, i to nie na wszystkie dzieci. Najczęściej na utrzymanie połowy z nich.

- Pomagają nam znajomi, także nauczyciele ze szkoły, do której chodzą nasze podopieczne. Co jakiś czas nauczyciele robią składki. Kupują warzywa, żywność i przywożą do ośrodka. Jest też adwokat, która prawie co niedzielę przychodzi z podwieczorkiem, zamawia pizzę dla dzieciaków. Pomagają rodziny, anonimowe osoby. Jeżeli zabraknie, to zawsze pokładamy nadzieję w naszym zgromadzeniu, do którego należymy. Ale dzięki dobroczyńcom nigdy nie było jeszcze tak, żebyśmy wyszły na zero - mówi.

Przekleństwa na porządku dziennym

Siostra Lucyna do dziś pamięta, jak pierwszy raz przyszła do hogaru, kiedy jeszcze tam nie pracowała. Przez jakiś czas była bowiem zatrudniona w katolickiej szkole w centrum stolicy. To było na samym początku, kiedy ośrodek dopiero powstał i trafiły tam pierwsze dziewczynki.

- Wcześniej siostry prowadziły przedszkole i po skończeniu zajęć dzieci szły do domu - opowiada siostra Lucyna. - Kiedy otworzyły sierociniec, wymusiło to na nich pracę 24 godziny na dobę.

Zakonnica przyznaje, że w trakcie tej pierwszej wizyty stała z otwartą buzią i patrzyła, jak dziewczynki odnoszą się do sióstr.
- Słowa wulgarne, te najgorsze, były na porządku dziennym - wspomina. - Dziewczynki były bardzo agresywne. Pamiętam, jak któraś z nich chwyciła jedną z sióstr za krzyż na piersi i, z nożem w ręku, prowadziła ją przez salę. Dziewczynki były bardzo brutalne, bo taki wzór miały w domu, na ulicy, gdzie się wychowały. Nie znały innych zachowań.

Tak wyglądały pierwsze kroki zakonnic, które zdecydowały się na prowadzenie hogaru.
- Trzeba było mnóstwa pracy nad podopiecznymi, żeby się udało - mówi siostra Lucyna.- Niektóre dziewczynki musiały opuścić sierociniec, bo były niebezpieczne dla pozostałych. Teraz jest już inaczej. Te pierwsze dziewczynki, już dobrze uformowane, hamują te, które przychodzą jako nowe. Uspokajają ich zachowanie, mówią, co można, czego nie.

Mimo to siostry i tak muszą czuwać. Dziewczęta mają różne pomysły, zawsze może im przyjść coś nierozsądnego do głowy. Zdarza się, że uciekają... Mają to wielkie pragnienie wolności, robienia tego, co przyjdzie do głowy, bez ograniczeń.

Siostra Lucyna pamięta, jak jedna z dziewczynek z wielką złością zapytała ją, czemu jest w tym "przeklętym hogarze". Ona by chciała wolności, żeby wrócić do domu.

- Mówię jej, że to przecież nie moja wina, że tu trafiła. Mówię: pomyśl, czyja to wina. I ona odpowiada: mojego taty. I po chwili powiedziała: nienawidzę mojego taty.

Losy dziewczynek z hogaru są różne. Czasem trafiają do którejś z zaprzyjaźnionych rodzin. Są przyjmowane "na mieszkanie". Bardzo dużo dziewczynek zostaje adoptowanych, chętni zgłaszają się przez sąd, czekają w kolejce. Siostra Lucyna podziwia ludzi, którzy postanawiają przygarnąć cudze dzieci, zwłaszcza dzieci z taką przeszłością. Zdarza się, że wychowanki hogaru wracają do rodziny, ale bywa, że idą na ulicę.

- Choć dziewczynki powinny być u nas do pełnoletności, to te, które idą na studia, staramy się przetrzymać dłużej - opowiada siostra. - Zakonnice szukają sposobu na uzyskanie dla takich dziewcząt stypendium na studia, szukają dla nich domów poza ośrodkiem.

Czasem dziewczęta wracają do domów. Często jednak dziewczęta nie chcą tam wracać. Wiedzą, co je czeka. Jeśli matka czy siostry trafiły na ulicę, dla nich też nie ma innej przyszłości. Bieda pochłania je z powrotem, obezwładnia, umacnia w przekonaniu, że nie ma lepszej przyszłości.

Jak papież będzie krzyczał?

Dzielnice biedy odwiedzał też kardynał Bergoglio, kiedy był prymasem Argentyny. Odprawiał tam msze, spotykał się z ludźmi.
- U nas jest taki zwyczaj, że po mszy ksiądz wychodzi przed kościół. Wita się z wiernymi, rozmawia. Jest zwyczaj całowania w policzek. Bergoglio zawsze zapytał o zdrowie, porozmawiał i zawsze prosił o modlitwę. Módl się za mnie - mówił - opowiada siostra Lucyna i wyjaśnia, że zgromadzenie zmartwychwstanek podlega pod Rzym, ale kiedy pracowała w szkole katolickiej w Buenos Aires, to podlegała właśnie prymasowi Bergogliemu.

- Bergoglio jest w Argentynie bardzo dobrze kojarzony - mówi zakonnica. - Dobrze tam o nim mówią. Wspominają, że ma kontakt z ludźmi. To bardzo skromny człowiek. Pamiętam, że oglądałam jakieś dokument w telewizji i wypowiadał się w nim szewc, że przyjeżdżał do niego Bergoglio z butami do naprawy, ale nigdy nie chciał nowych. Dopóki mógł, to chodził w tych starych.

Siostra Lucyna wspomina, jak z drugą zakonnicą ze zgromadzenia, siostrą Karoliną, czekały na wybór papieża.
- Kiedy usłyszałyśmy z siostrą Karoliną nazwisko Bergoglio, to zaniemówiłyśmy - opowiada i śmieje się, że co chwilę im tego dnia to oglądanie przerywały różne telefony z redakcji z Polski. - Trzy dni dzień i noc te telefony dzwoniły.

Zakonnica wspomina, że w Argentynie poruszenie po wyborze papieża było duże.
- Zaskoczenie wyborem było ogromne. Nikt się nie spodziewał. Po pierwsze, ze względu na wiek, bo on ma już 76 lat, nie ma też jednego płuca. To jak on będzie krzyczał, zastanawiali się ludzie - opowiada.

Wspomina, że żadnej fety nie było na ulicach Buenos Aires, ale cały kraj wiąże wielkie nadzieje z nowym papieżem.
- Ludzie mają nadzieję na zmiany. Teraz cały świat patrzy na Argentynę. Kiedy Bergoglio został papieżem, jedną z pierwszych delegacji była delegacja z Argentyny. Gdy był prymasem, kilkanaście razy prosił naszą prezydentową o rozmowę, nie przyjęła go nigdy. Teraz musiała być, jako głowa państwa. Musiała się ukorzyć. On dużo mówił o biednych, o tym, w jakich warunkach żyją. Dlatego ludzie mają nadzieję, że coś się w tym kraju zmieni.

Prymas Bergoglio zadzwonił

Siostry z polskiego hogaru w Buenos Aires bezpośrednią styczność z papieżem miały raz.
- To było kilka lat temu. Wzięłyśmy wtedy do siebie jedną z dwóch dziewczynek zabranych babci, która jedną z nich przywiązywała do krzesła i zmuszała do prostytucji. Druga trafiła do szpitala - wspomina siostra Lucyna. - Telefon odebrała siostra Karolina. Dzwonił prymas Argentyny Bergoglio z prośbą o przyjęcie tej drugiej dziewczynki. Zadzwonił osobiście, ale tak skromnie mówił i prosił. Przekonywał, że jak trzeba będzie ją gdzieś zawieźć, będą potrzebne jakieś lekarstwa, pomoc finansowa, to on jest do dyspozycji. Ciężko nam było zdecydować się na przyjęcie tej dziewczynki ze szpitala, bo jesteśmy tylko dwie. Zwłaszcza że myślałyśmy, że jest ona w złym stanie psychicznym. Ale siostra Karolina wpadła na taki pomysł, że będziemy brały ją ze szpitala na weekendy. Potem okazało się, że nie jest aż tak chora i zabrałyśmy ją na stałe.

Siostry do dziś nie wiedzą, skąd Bergoglio dowiedział się o losie dziewczynek.
- Ta dziewczynka jest już duża, ma 17 lat. Ona jest tak wdzięczna - nam za to, że ją wzięłyśmy, i kardynałowi Bergogliemu za opiekę - że obchodzi swoje "drugie" urodziny. Mówi, że tego dnia, kiedy ją przyjęłyśmy, narodziła się na nowo.

***

Siostra Lucyna mówi, że zawsze marzyła o tym, by na starość wrócić do Polski. Teraz przyjeżdża tu raz na trzy lata na odpoczynek.
- Nie wiem, czy jeszcze kiedyś tu wrócę, to Pan Bóg wybiera nam drogę - kończy.

[email protected]

Codziennie rano najświeższe informacje z Gdyni prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki