Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jacek Spychała - Królowie życia tak nie umierają

Irena Łaszyn
Jacek Spychała mawiał, że z patriotyzmem wręcz należy się afiszować.  Tu: z żoną Katarzyną i dziećmi, Marysią i Piotrusiem, podczas ubiegłorocznej Parady Niepodległości w Gdańsku
Jacek Spychała mawiał, że z patriotyzmem wręcz należy się afiszować. Tu: z żoną Katarzyną i dziećmi, Marysią i Piotrusiem, podczas ubiegłorocznej Parady Niepodległości w Gdańsku zbiory prywatne
To była honda varadero, żaden ścigacz. Motocykl turystyczny, zaprojektowany "dla ojców i mężów", jak twierdzą znawcy, mocny i wygodny. Owszem, dość nowy, ale to nie miało znaczenia, bo Jacek nie był wtedy w stanie fascynacji nową zabawką, on zawsze jeździł spokojnie, nie szarżował. Ktoś, kto ciągle jest w drodze, kto - z uwagi na pracę - przemierza Polskę wzdłuż i wszerz, kto ma dwoje malutkich dzieci, traktuje pojazd rozważnie, nie idzie po bandzie.

- Nie cierpiałam motoru, ale jakoś tam przyjmowałam argument, że podróż nim to wcześniejszy powrót do domu, bo można ominąć korki - przyznaje Kasia Spychała, żona Jacka. - On zresztą powtarzał, że nie wybiera się na cmentarz, tylko do Wrocławia czy Warszawy. A żyć będzie 98 lat, umrze w swoje urodziny, 8 sierpnia. Zawsze zakładał dobre zakończenie i z reguły to się sprawdzało.

Ostatni raz widzieli się w środę, 16 czerwca, przed południem. Nawet się nie pożegnali, bo Kasia pędziła z rocznym Piotrusiem do lekarza, a Jacek spieszył się do Malborka, by podpisać umowę dotyczącą corocznej imprezy "Oblężenie Malborka", którą organizował już po raz jedenasty. Stamtąd musiał jechać do Wrocławia, przez Warszawę. Ale koncert zespołu Metallica, o którym donosiły media, miał być tylko przerywnikiem, chodziło głównie o projekt "Pierwsza kostka", poświęcony wydarzeniom sierpniowym. Przed katastrofą smoleńską zajmował się tym wspólnie z Arkadiuszem Rybickim i gdy Aram zginął, uznał, że musi to sam doprowadzić do końca. W stolicy miał się z kimś w tej sprawie spotkać, a we Wrocławiu, następnego dnia, miał kolejną próbę "Masters of Rhythm and Acrobatics Herkules". Spektakularnego widowiska z udziałem grupy Flycube, które reżyserował i do którego napisał scenariusz. Takiego teatru z elementami akrobatyki, pantomimy i efektów specjalnych. W poniedziałek, 20 czerwca, spektakl został zaprezentowany na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni. Jacek zginął 16 czerwca pod Płońskiem.

Zginął, bo tir - gwałtownie i bez kierunkowskazu - zmienił pas, potrącając naczepą motocykl. Kierowca tego tira próbował uciec, zatrzymali go inni kierowcy.

* * *

Katarzyna Spychała jest prawnikiem, w trakcie doktoratu i aplikacji radcowskiej, wykłada na wyższej uczelni. Uporządkowana, wyciszona, z klasą. Żadna nawiedzona baba, co to wierzy w przesądy i znaki losu. Ale tamtego dnia WIEDZIAŁA. Może przez małą Marysię, która - jak opowiadała niania - nie chciała taty wypuścić z domu? Może przez tę smoleńską katastrofę, która dotknęła ich osobiście i od której nie przespała spokojnie ani jednej nocy? Jeszcze ok. 19, gdy Jacek był pod Płońskiem, rozmawiali. Powiedziała, że nienawidzi tych jego wyjazdów. Ale usiłowała zapanować nad emocjami, starała się być spokojna. Gdy po trzech godzinach zadzwonił kolega z Warszawy, z pytaniem, dlaczego Jacka jeszcze nie ma, odpowiedziała, że pewnie utknął gdzieś na trasie i nie słyszy telefonu. Nie była już jednak spokojna.

Pół godziny po północy usłyszała dzwonek domofonu. Wiedziała, że to policja. "Tata nie żyje" - oznajmiła niespełna trzyletniej Marysi. Ale, otwierając drzwi, już siebie rugała: Nie wierz, babo, w gusła, to mogą być przebierańcy. Kazała się tym mocno zmieszanym policjantom najpierw wylegitymować, bo uważa, że trzeba zachowywać się według utrwalonych standardów, bez względu na okoliczności.

Potem wykonała trzy telefony: Do swoich rodziców, do Jacka rodziców i do Małgorzaty Rybickiej, żony Arama, która mieszka naprzeciwko. Stanęła, podobnie jak przyjaciółka, tuż przy oknie, z komórką w dłoni. Tak rozmawiały. Ani jedna, ani druga nie mogła się ruszyć. Małgosia ma niepełnosprawnego syna, Kasia ma dwoje malutkich dzieci.
* * *
Zanim Rybiccy wprowadzili się do tego mieszkania przy ul. Sienkiewicza w Gdańsku Wrzeszczu, lokal zajmował Piotr Dyk z rodziną. To tam, 7 sierpnia 1980 r., podczas spotkania działaczy WZZ Wybrzeża, w którym uczestniczyli m. in Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Anna Walentynowicz, zapadła decyzja o strajku. Parę dni później, na terenie gdańskiej stoczni, Arkadiusz Rybicki, wspólnie z Maciejem Grzywaczewskim (prywatnie - mężem siostry Rybickiego) spisali na dwóch tablicach 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Po 23 latach tablice trafiły na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO "Pamięć Świata".

- Chcieliśmy w 30 rocznicę Sierpnia przypomnieć to spotkanie przy ul. Sienkiewicza - mówi Lech Parell, prezes Stowarzyszenia SUM a zarazem nasz redakcyjny kolega. - Projekt miał tytuł "Pierwsza kostka", w jego realizację zaangażował się i Aram, i Jacek. Ale potem była katastrofa w Smoleńsku, wszystko się pokomplikowało…

- Jacek Spychała, wspólnie z żoną, organizowali uroczystości pogrzebowe Arama - opowiada Maciej Grzywaczewski. - Zajęli się całą logistyką, włożyli w to dużo serca. Potem Jacek postanowił dokończyć ich wspólny projekt.

- Uznał to za punkt honoru - potwierdza Katarzyna Spychała. - A teraz to mój punkt honoru.
Jacek był wielkim patriotą.

Lech Parell pamięta, że poznali się w 2002 roku, gdy powstawało Stowarzyszenie SUM. Chodziło im wtedy o obudzenie aktywności obywatelskiej, szukali pomysłu na obchody 11 Listopada. Takie niesztampowe, z przytupem. I wymyślili Paradę Niepodległości, która gromadzi tysiące osób.

- Chodziliśmy na te parady całą rodziną, ubrani w biało-czerwone stroje, z takimiż czapkami na głowach - opowiada Katarzyna Spychała. - Dzieciom przypinaliśmy plakietkę "organizator" i robiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Mówiliśmy, że będziemy się tak fotografować dwadzieścia lat z rzędu, zrobimy album.

Marysię też uczyli patriotyzmu. Ona od razu rozpoznawała hymn i wiedziała, że kiedy go grają, trzeba wstać. Pouczała w tej kwestii inne dzieci.

- Jacek wywodził się z ruchu rycerskiego, kolekcjonował zbroje, władał mieczem, uwielbiał starocie, ale z drugiej strony windsurfing i bojery - wylicza Lech Parell. - Nawet mnie zaraził tą swoją pasją do bojerów, gdy chwycił mróz, lataliśmy razem po Zatoce Puckiej.
Miał też słabość do pojazdów mechanicznych.
- Gdy się poznaliśmy, jeździł staroświeckim iżem, w takim archaicznym stroju - wspomina Katarzyna. - Potem kupił sobie bardzo starego jaguara, z miłością go wyremontował, wypielęgnował, doprowadził do perfekcji. Woził nim często Marysię, która uwielbiała przejażdżki "jagulalem". Ostatnio sprawił sobie tzw. motor Klossa, z koszem. Chciał zrobić frajdę dzieciom, jeździć z nimi po kaszubskich lasach. Ale nie zdążył ich nigdzie zabrać.

* * *

Kasia nie histeryzuje, nie płacze.

- Wszyscy dokoła szlochają, więc ja muszę się trzymać - tłumaczy. - Mam dzieci i mnóstwo rzeczy do zrobienia. Muszę np. doprowadzić do finału sprawy, które Jacek rozpoczął. Siedzę nad dwoma laptopami jednocześnie, próbuję to ogarnąć.

Zanim urodziły się dzieci, oni przy wszystkich produkcjach artystycznych pracowali razem.

- Dobrze współgraliśmy - uważa Kasia. - Nie zmienia to faktu, że czasem nie mogłam znieść towarzyszącego Jackowi chaosu, pogubionych rachunków, bałaganu w umowach, rozbabranych scenariuszy, które zawsze dostawałam w stanie surowym "tylko do wykończenia", za 15 dwunasta. Chodziłam za Jackiem i poprawiałam, myśląc, że sama bym to lepiej zrobiła. Ale prawda jest taka, że on miał to COŚ. Wystarczyło rzucić hasło i już widział, jak widowisko ma wyglądać, kto w nim wystąpi, jaki będzie zaskakujący finał. Był wizjonerem.

- Górna półka profesjonalizmu - twierdzi Jarosław Struczyński, kasztelan gniewski, porucznik Chorągwi Husarskiej marszałka woj. pomorskiego. - Byliśmy w częstym kontakcie, pracowaliśmy nad widowiskiem typu światło i dźwięk "Wakacje z duchami" na gniewskim zamku. Termin wystawienia wciąż przesuwaliśmy, a teraz impreza odbędzie się bez Jacka. To będzie dla niego epitafium.
Inni dopytują o Misterium Męki Pańskiej, rozgrywające się w Wielki Piątek na ulicach Gdańska, które reżyserował. O Magic Malbork Show, o rekonstrukcje historyczne, o Stowarzyszenie Twórców Widowisk Historycznych, do którego powstania się przyczynił.

O to, jak teraz będzie.
* * *
Kasi najbardziej utkwił w pamięci gigantyczny spektakl historyczny "Venimus, vidiumus, Deus vicit", zrealizowany w 325 rocznicę Wiktorii Wiedeńskiej, odgrywany na krakowskich Błoniach, z udziałem 200 aktorów, 80 koni, z Danielem Olbrychskim, Grażyną Wolszczak, Wiktorem Zborowskim. I widowisko "Znak Gryfa" w Szczecinie, któremu jedynie kibicowała, czyli pierwsza w Polsce rekonstrukcja bitwy morskiej na wodzie, z użyciem galeonów, ze słynną sceną abordażu. To działo się rok temu. Wtedy, gdy miał urodzić się Piotruś.

- Jacek wrócił ze Szczecina 14 czerwca, ok. 16 - wspomina. - Wydałam ekskluzywny obiad, zrobiliśmy sobie zdjęcie jeszcze w trójkę, z Marysią i pojechaliśmy do szpitala. Kiedy maleńki Piotruś zasnął po porodzie na moim brzuchu, do późnego wieczora oglądaliśmy zdjęcia ze "Znaku Gryfa". Te chwile w szpitalu to jedno z moich najsłodszych wspomnień. Cisza, noc, spokój, a my mieliśmy siebie dla siebie plus małe nowe zawiniątko.
Jacek kochał dzieci, ale był takim niedzielnym tatą, ciągle w rozjazdach. Ekscentryk, czasem egocentryk, jak to artysta.

- Ani nasze życie, ani nasze małżeństwo nie było lukrowane - przyznaje Kasia. - Gdybyśmy się nie kochali, nie dalibyśmy rady. Ale najwięcej czerpaliśmy z wiary. To dar, który pomaga w trudnych chwilach. Dzięki niemu i teraz się trzymam, a świętych obcowanie odczuwam niemal materialnie i namacalnie, ono nadaje dalszemu memu życiu sens.

Jacek też był człowiekiem wielkiej wiary. W ostatnim czasie, może pod wpływem wydarzeń w Smoleńsku, a może w jakimś przeczuciu, jeszcze nasilił praktyki religijne i była to dla niego najważniejsza sprawa w życiu. Spowiedź i Eucharystia pierwszopiątkowa miała pierwszeństwo i przed chorobą dziecka, i przed spotkaniem biznesowym.

Marysię wozili na dziecięce msze do pallotynów.

- Nie lubiliśmy tej zgrai wrzeszczących, rozbrykanych dzieci, gramolących się pod ołtarzem i dzwoniących w dzwonki trzeba czy nie trzeba, ale uważaliśmy, że to nasza powinność - tłumaczy Kasia. - Jak jednemu z nas spadała motywacja, to drugie mobilizowało.

Marysię Jacek uwielbiał. Była jedyną osobą na świecie, która mogła mu podrzeć ważne dokumenty, pobrudzić tuż przed wyjściem koszulę, zepsuć komputer. Pomimo że zazwyczaj gwałtownie reagował na tzw. naruszanie przestrzeni osobistej.

Marysia ma dwa lata i dziewięć miesięcy.

- Mój tata umarł i jest w niebie, z aniołkami - oświadcza nieoczekiwanie. - Oni tam razem z Aramem grają w piłkę, bo w niebie wszyscy robią to, co lubią.

Kasia karmi piersią Piotrusia. Rozmawia z Marysią. Odbiera telefony. Setki telefonów. Dzwonią przyjaciele i kontrahenci. Jedni płaczą, inni oferują pomoc, jeszcze inni domagają się konkretnych działań. Jutro impreza światło i dźwięk w Gniewinie, którą Jacek organizował. Niebawem kolejne "Oblężenie Malborka", widowisko na Wałach von Plauena. Spektakl z setkami statystów, końmi i strzelającymi replikami dział, który uważał za najważniejszy ze wszystkich. Twierdził, że promowanie patriotyzmu, poprzez tego rodzaju edukację, stanowi obywatelski obowiązek…

O patriotyzmie mówił też po pogrzebie pary prezydenckiej.

- Wyznał, że gdy szedł w kondukcie od Pałacu Prezydenckiego do warszawskiej katedry to patriotyzm wydawał mu się niemal czymś fizycznym, dotykalnym - wspomina Kasia. - Że oddychało się tam majestatem Rzeczypospolitej. I że opowie o tym wnukom.
Do Warszawy pojechali, by w tych trudnych chwilach być z Martą Kaczyńską, przyjaciółką Kasi ze studiów. Czuli się rozdarci, bo w Gdańsku zostawili Małgosię Rybicką, która wtedy równie mocno potrzebowała wsparcia.
* * *
Jacek był kolorowy, zakręcony, pełen energii. Przyjaciele nazywali go żartobliwie: Pan Jacek, król życia. Teraz mówią, że królowie życia, cieszący się każdą jego chwilą, obdarzeni przez los niekłamanym szczęściem, tak nie umierają.

A jednak. Spoczął na cmentarzu Srebrzysko, obok Arama Rybickiego. Na jego pogrzeb przyszły tłumy. Dostał, pośmiertnie, medal Gloria Artis. Dostał mnóstwo kwiatów. Śpiewała Cappella Gedanensis, wystąpił Polski Chór Kameralny, grał Roman Perucki, była "Pierwsza Brygada". Abp Tadeusz Gocłowski, który dawał mu ślub, uroczystościom przewodniczył. Tak, jakby to Jacek sam reżyserował. Dlatego Kasia poprosiła, żeby wszyscy wychodzili z tego cmentarza z uśmiechem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki