Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Izabela Sowa: Nie nazywam siebie pisarką

Grażyna Antoniewicz
Izabela Sowa
Izabela Sowa Przemek Świderski
Nie marzyło się jej, że będzie pisarką. Sama siebie woli nazywać autorką. Na koncie ma 13 powieści. Jej pasją są zwierzęta. Z Izabelą Sową rozmawia Grażyna Antoniewicz.

Marzyło się Pani pisanie?
Nie. Co prawda pisało mi się zawsze lekko, byłam baczną obserwatorką rzeczywistości. Moja mama powtarzała: "Musisz kiedyś napisać książkę, bo masz ostry jęzor i celne riposty, powinnaś to wykorzystać", ale zwykle tak się mówi dzieciom: "Musisz zaśpiewać, bo masz ładny głos" i nic z tego nie wynika, nie wiąże się to później z poważnymi decyzjami. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że było to tak abstrakcyjne i poza sferą moich marzeń, że gdyby ktoś wtedy zadał mi pytanie, czy chciałabyś być pisarką, to równie dobrze mógłby mnie spytać, czy chcę polecieć na Marsa.

A jednak napisała Pani 13 książek, więc udało się zaistnieć w świecie literatury.

Jako autorka, bo do dzisiaj samej siebie nie nazywam pisarką. Używam tego określenia tylko w pismach urzędowych lub kiedy trzeba podpisać jakąś petycję, na przykład w sprawie dręczenia koni czy psów - wtedy podpisuję się jako pisarka.

Kiedy powstała pierwsza książka?

Na studiach doktoranckich, miałam więcej czasu. Pisanie było jakąś próbą radzenia sobie z nie do końca przyjemnymi sytuacjami. Przerabiałam więc na krótkie opowiadania zdarzenia, które mnie zbulwersowały, zirytowały lub zabolały. Myślę, że miało to działanie autoterapeutyczne.

Ale do debiutu droga była jeszcze daleka...

Gdzieś w sieci zamieszczałam te opowiadania, w których troszkę też szydziłam ze swojej - nie wiem - mazgajowatości, niezdecydowania, odkładania pewnych spraw na później. Doktoranci to nie krezusi, którzy mogą się zająć tylko badaniami - większość czasu zajmuje im, niestety, dorabianie do stypendium. Zaobserwowałam, że to, co się dzieje na rynku pracy, nijak się ma do tego, co opisują codzienne gazety. Korciło mnie, żeby opisywać takie zabawne scenki z rozmów o pracy. I nagle zaczęło mi się to układać w jakąś całość, bo tych scenek rozmów o poszukiwaniu pracy, szukaniu mieszkania, życiu w mieście Krakowie powstało tyle, że pomyślałam: "Fajnie by było połączyć je jakąś zabawną postacią". Zastanawiałam się, kto by to miał być. Jeszcze nie nazywałam tego powieścią, bo miałam opór przed pisaniem powieści. Wydawało mi się, że nie umiem, że to za duża forma, za poważna. Dla mnie pisarką była Olga Tokarczuk, albo pisarze, którzy już nie żyją. I co ja wiem o życiu? A przy tym bałam się, że niedźwignę dialogów. Że w tym jestem kiepska. Postanowiłam jednak, że spróbuję.

Pierwszą bohaterką była Malina.

Długo się zastanawiałam nad imieniem - chciałam, żeby nie było modne, a wtedy wchodziła moda na Julie, Zosie. Lubię te imiona, ale pomyślałam, iż nie wiadomo kiedy ktoś mi wyda tę książkę, a nóż widelec za 10 lat, więc wymyśliłam Malinę. To takie apetyczne, polskie imię. Była też chwila jakiejś, nie wiem, strasznej arogancji, próżności (śmiech), bo pomyślałam, że jak kiedyś książka będzie tłumaczona, Amerykanie nie zamienią jej imienia ani na Kate, ani na Betty, tylko pozostanie Malina. Ale żadnego tłumaczenia nie było.

Wysłała Pani tekst do trzech wydawnictw...

Trzy fragmenty powieści i, o dziwo, jedno duże wydawnictwo - Prószyński - odpisało zaraz. Książkę do druku przygotowywał redaktor Jan Koźbiel. Trafiłam na wspaniałego człowieka, który rozumiał moje poczucie humoru, nie poprzerabiał tekstu po swojemu. Książka ukazała się w styczniu 2002 roku.

Jaki są Pani pasje? Podobno podróże.

Nie, ja wcale tak dużo nie podróżuję. Lubię kraje, które jeszcze nie są bogate i zmanierowane, a ludzie pozostali życzliwi. Lubię jeździć tam, gdzie są Słowianie, mamy podobną wrażliwość, kreatywne podejście do świata i pewne zadumanie. Natomiast nie jestem jakąś globtroterką. Moją wielką pasją są zwierzaki. Ta pasja wiąże się z cierpieniem, bo widzę, jak traktowane są inne gatunki - zresztą człowiek sam siebie, niestety, też źle traktuje. Więc to rodzaj szewskiej pasji (śmiech). Uwielbiam też czytać, nawet bardziej niż pisać. Kocham kino - nieefektowne obrazy z życia prostych ludzi, lubię ćwiczyć jogę i pływać w zimnej wodzie. Powoli przymierzam się do zostania morsem, mam już pierwszy sezon za sobą.

Gdzie kąpią się morsy w Krakowie?

Jest taki akwen po żwirowisku, rodzaj zalewu, który przypomina słynne szmaragdowe jeziorko blisko Międzyzdrojów. Tam spotykają się morsy płetwonurkowie, a połowa miasta przychodzi w upały. Para niezrzeszonych morsów namówiła mnie na kąpiel w zimnej wodzie. Najpierw wchodziłam w piance, a w tym roku udało mi się wytrzymać bez pianki, to wspaniałe doświadczenie.

Być może tej zimy przyjadę do Gdańska, aby wykąpać się w morzu. Powiem, że naprawdę jesteście szczęściarzami, bo możecie popływać w Bałtyku. Kiedyś mieszkająca tutaj świetna pisarka - Roksana Jędrzejewska - opowiadała mi, że zdarza jej się pływać w zimnym morzu. To było ze trzy, cztery lata temu. Wtedy wstrząsnęłam się, teraz jestem pasjonatką.

Czy dorastała Pani razem ze zwierzętami?

Wakacje spędzałam u ukochanej babci, która miała domek niedaleko Stalowej Woli, były tam psy i koty. Niestety, do dzisiaj wspominam, że jeden pies, wilczur Bari, był na łańcuchu przy budzie, więc czuję pewien dyskomfort. Oczywiście, spuszczałam go z tego łańcucha, a Bari w podarunku przynosił mi czasem jakąś kurę. U mnie w domu były zaś papużki, rybki i świnki morskie. Namawialiśmy też mamę na psa, powiedziała: "Zgoda, ale musicie obiecać, że będziecie z nim wychodzić na spacery i opiekować się" - sprawa oczywiście wtedy ucichła. Natomiast jak byłam dorosła, rodzice przygarnęli suczkę mojej przyjaciółki, która wyemigrowała za pracą, i okazało się, że są najcudowniejszymi opiekunami. A ja z kolei nigdy się nie spodziewałam, że będę miała koty, a mam teraz aż trzy.

Ale lubi Pani psy...

Uwielbiam! Nawiasem mówiąc, zaglądam na Facebooku do azylu w Sopocie. Wydaje się sensownie zarządzany. Przez rok śledziłam losy smutnego wilczurka Miro, o takich dziwnych uszkach. Nie wiem, dlaczego opisano go jako najbrzydszego psa w schronisku, dla mnie był jednym z najpiękniejszych, i tak sobie myślałam zimą - kurczę, jechać po niego czy nie jechać? Miał takie piękne smutne oczy. Superpsiak. Na szczęście znalazł dom. Zanim ja się zdecydowałam, ktoś go adoptował. Ale czekają inne, równie fantastyczne.

Pani ostatnia książka "Azyl"...

Jest o kimś, kto pomaga naprawdę. Nie czekając na lepszy dla siebie czas. Strasznie mnie irytują wypowiedzi telewizyjnych celebrytów, którzy mówią: "Tak, będę pomagać kiedyś" albo nawet pomagają, ale dla lansu. Zwykle jednak przekonują, że najpierw muszą pomóc sobie, bo człowiek, który ma problemy, nie jest dobrym pomagającym. Ja się z tym nie zgadzam. Celebryci obiecują, że jak już się wymasują, dopieszczą swoje ego, wezmą się za pomoc. Książka jest o tym, że właśnie zapominając o sobie, pomagając innym, paradoksalnie możemy odnaleźć siebie. Przyznam szczerze, fascynuje mnie, dlaczego ludzie w tym morzu bylejakości, nawet nie zła, lenistwa, odwlekania wszystkiego na później, próbują działać. Że jeszcze im się chce pomagać innym.

Właśnie pracuję nad reportażem o silnych kobietach, które się zajmują porzuconymi końmi, psami, kotami. I tworzą dobre azyle, nie czekając, aż zrobi to system. Książka jest niejako hołdem dla bohaterki "Azylu". I kilku innych siłaczek.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki