Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia Zuli Janowicz - Czaińskiej: Na zsyłkę w jedwabnych pończochach

Barbara Szczepuła
Zula i Dawud na balu tatarskim w Warszawie
Zula i Dawud na balu tatarskim w Warszawie Archwium prywatne
Na obchody siedemnastego września Anserjanna Adkins przyjechała do Szymbarku na Kaszubach z Atlanty, a jej siostra Dżyhan Budzińska - z Londynu. O ich dzielnej matce Zuli, zesłanej na Syberię z malutkimi córeczkami, opowiada Barbara Szczepuła

Zula poznała majora Dawuda Janowicza-Czaińskiego na balu tatarskim w Słonimiu. Kilkudziesięciotysięczny Słonim w powiecie nowogródzkim był miastem, w którym przemieszały się religie i języki, w jego pięciu świątyniach modlili się katolicy, grekokatolicy, Żydzi, Tatarzy i prawosławni.

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

Nikomu to nie przeszkadzało. Dawud, tak jak Zula, był Tatarem. Dosłużył się stopnia oficerskiego, walcząc o polską niepodległość u boku marszałka Piłsudskiego w Pierwszej Brygadzie Legionów i współtworząc pułk Jazdy Tatarskiej. Był znacznie starszy od czarnookiej Zuli, ale miłość spadła na nich już w pierwszym walcu jak grom z jasnego nieba. Zula wcześnie straciła rodziców i jakby czekała właśnie na Dawuda, który w jakimś sensie zastąpił jej ojca.

- Gdy tylko stanął przede mną major w galowym mundurze 3. Pułku Strzelców Konnych z Wołkowyska, przebiegł mnie dreszcz - opowiadała po latach córkom, siedząc przy kominku w zamglonym Londynie. Wracała myślami do Grodna, Słonimia, Wołkowyska, potem do syberyjskich posiołków, których nazw nie ma na żadnych mapach, a wreszcie do Uzbekistanu, Persji i Libanu...

Ale na razie jesteśmy w Słonimiu, na balu tatarskim, Zula ma na sobie śliczną białą sukienkę, na włosach atłasową haftowaną czapeczkę tak zwaną krymkę i wiruje z Dawudem w takt walca, wzbudzając powszechny zachwyt.

To się musiało skończyć ślubem.

Wkrótce przyszły na świat córeczki - Anserjanna zwana Asią i Dżyhan, którą mama nazywa Dżeni, bo zachwyciła się śpiewaną przez Fogga piosenką "Maleńka Jenny".

- Los uśmiechnął się do sieroty - wzdychała radośnie, patrząc na małe istotki, które tuliły się do jej kolan, gdy służąca szykowała podwieczorek. Zula należała teraz do elity Słonima, tytułowano ją panią majorową, spływał na nią szacunek, jakim cieszył się mąż. Bale, rauty, przyjęcia, nawet do Warszawy jeździli razem na spotkania Tatarów. Ale los nie był tak łaskawy, jak się młodej kobiecie wydawało. Wybucha wojna, męża aresztują Sowieci (podobno ktoś doniósł, że był majorem kawalerii), zostaje sama.

Ósmego lutego 1940 roku była straszna zamieć, Zula wyjrzała przez okno i odskoczyła przestraszona: na gałęzi tuż przy szybie siedziała sowa. To zły znak. Jeszcze tego samego dnia wezwano ją do NKWD. Dwa dni później, spakowawszy w pośpiechu walizy, jechała na wschód z córkami i grupą sąsiadów oraz rodzinami leśniczych z okolicy. Śpiewali "Pod Twoją obronę".

- Byłam jak nieprzytomna - wspominała później. - Dopiero w pociągu zauważyłam, że na nogach mam jedwabne pończochy i zamszowe pantofelki.

***

W posiołku w wołogodzkiej obłastii Asia i Dżeni stale chorują. Jeśli przetrwają pierwszą wiosnę, będą żyły, prorokują mieszkające tu Rosjanki. Przeżyły tę wiosnę dzięki jedwabnym pończochom i eleganckiej bieliźnie, które Zula sprzedawała lekarce.

Świeciło słońce, córki wydobrzały, dostała działkę w pobliżu baraku, obsadziła kartoflami, cieszyła się, że może jakoś życie się ułoży, ale wtedy przeniesiono ją do innego posiołka. Rzucono w las. W lesie były brunatne niedźwiedzie i wilki, a w baraku roiły się pluskwy. Została lesorobem. Cięła drewno ręczną piłą. Rano z Dżeni i Asią szła osiem kilometrów do pracy. Jadły chleb (osiemset gramów) i popijały wodą, czasem udało się zdobyć kartofle, dwa na cały dzień dla niej i dziewczynek. Podczas przerwy obiadowej zbierała grzyby i gotowała je z mąką nad ogniskiem. Raz znalazła leśne maliny i dziewczynki zjadły je z kluseczkami, bo akurat miała trochę żytniej mąki, to był ich najlepszy posiłek podczas tych głodnych lat. Coś jak deser, który podawano w cukierni w Słonimiu.

Stała się silna, jak niedźwiedzica walczyła o swoje małe, była młoda, nawet w kufajce i walonkach (kupiła je ze specjalną zniżką dla lesorobów) wyglądała ładnie, znała dobrze rosyjski, potrafiła wykłócać się i prosić, krzyczeć i płakać, wszystko dla córek, muszą przeżyć, muszą, powtarzała sobie idąc z piłą do lasu. - Po co mąż najmował człowieka do cięcia drewna na zimę - myślała, bo stać ją było jeszcze na ironię - przecież mogłam to robić sama. "Człowiek sowiecki pokonuje przyrodę, zmienia bieg rzek" - głosiły hasła, zesłaniec pokonuje siebie, wydobywa nie wiadomo skąd nadludzkie siły, by przeżyć, ale przede wszystkim, by przeżyły dzieci.

Sukienki, bluzki, żakieciki, koszulki i oczywiście biżuterię Zula zamieniała na kartofle.

- Żona majora urządza u siebie zebrania, buntuje ludzi, mówi, że nie warto pracować, bo niebawem nadejdą Niemcy i wszystkich wyzwolą - donosi jeden z Polaków. Zula całą noc płacze nasłuchując, czy nie nadjeżdża ciężarówka z enkawu- dzistami. Co stanie się z dziećmi? Boże, ratuj! Złym znakiem było i to, że Dawud, który śnił się jej stale (to były wspaniałe sny, znowu byli razem, nie musiała się o nic martwić, znowu w jego ramionach tańczyła walca) od kilku nocy już się nie pojawiał, o Boże, co to znaczy? Coś mu się stało? Nie żyje? Pewnie jest w jakimś innym posiołku, pocieszała się, gdzieś daleko ścina drzewa, albo pracuje w kopalni i tęskni za nimi tak, jak one za nim.

Gdy ledwie żywa wyszła rano przed barak zobaczyła afisz: Do wszystkich Polaków! Jesteście wolni! Amnestia!

Cud. Bez wątpienia cud. Ludzie skakali z radości, rzucali się sobie w ramiona, ale też zaczęli szukać donosiciela, by go "rozszarpać na kawałki", bo ktoś powiedział, że za każdy donos otrzymywał po pięć rubli. Ale on już rozpłynął się w lesie, wiedział, że mu nie darują, szybko jednak o nim zapomnieli, już pakowali się do wyjazdu, już wolność śniła im się po nocach, już odjeżdżały pierwsze transporty…

Ostatnią cenną rzecz - zegar, który stał na biurku męża - Zula zamieniła na dwie kury i dwa bochenki chleba. To był prowiant na drogę do Uzbekistanu, gdzie powstawało Wojsko Polskie.

***

Podczas postojów kobiety wyskakiwały z wagonów, by dla płaczących z głodu dzieci zdobyć coś do jedzenia, zaczepiały napotkanych ludzi, wciskały im co tam jeszcze miały, sukienki, koszule nocne, obrączki i kupowały kawałek chleba, czasem mleko. Nikt nie wiedział, kiedy pociąg ruszy, więc zdarzało się, że odjeżdżał, nim kobieta zdążyła wrócić. Szalała z rozpaczy na jakiejś nędznej stacyjce, a przerażone dzieci w wagonie wołały: mamo, mamo i w końcu lądowały w sierocińcu, wyglądając ciągle matki, która na kolejnych stacjach wywieszała kartki "Kazio, Zosia i Józio, ktokolwiek widział lub słyszał…" .
Wybuchła epidemia odry, dzieci umierały z wycieńczenia i braku leków. Konwojenci wyrzucali je z pędzącego pociągu w śnieg, nie zwracając uwagi na rozpacz i krzyki matek. I tak jechał przez ZSRR ten pociąg do wolności, znacząc swój ślad dziecięcymi zwłokami.

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano


***

Dojechały do miasta w Uzbekistanie nazywającego się Kagan. Dziewczynki wylądowały w szpitalu, a Zula siedziała w komórce stróżki na szpitalnym podwórku, by być jak najbliżej córek. - Około północy w sylwestra 1943 roku - opowiadała potem córkom - stróżka powiedziała, że nie mogę dłużej zostać, bo to wbrew przepisom. Straci przeze mnie pracę. Poradziła, bym poszła na dworzec i udawała, że czekam na pociąg…

Wkrótce pojawił się człowiek z miotłą, który zapytał, czy ma bilet. Nie miała. Podpowiedział jej, że ewakuowani nocują w teatrze.

Na podłodze w dużej sali ludzie spali pokotem. Jakiś chłopak czołgał się od jednego śpiącego do drugiego, przecinał żyletką kieszenie i wyciągał pieniądze. Gdy się obudziła, nie miała na nogach butów. Owinęła nogi chustkami i poszła do szpitala. Ktoś z pracowników dał jej stare męskie chodaki, musiała obwiązać je sznurkiem, żeby nie spadły. Są dobrzy ludzie na świecie - pomyślała.

***

Następny przystanek to Kermine. Tam formuje się siódma dywizja piechoty. Jest stołówka, ale tylko dla wojskowych i ich rodzin. Jak udowodnić, że ma męża oficera? Setki, jeśli nie tysiące głodnych Polaków włóczą się po mieście w poszukiwaniu jedzenia, każdy chętnie zjadłby trochę żołnierskiej zupy… Na szczęście jakiś rotmistrz potwierdził, że znał majora Janowicza-Czaińskiego, choć podejrzewała, że nigdy go nie widział, a powiedział to tylko z dobrego serca. Stale biega na dworzec z nadzieją, że z któregoś pociągu wysiądzie Dawud, wypytuje oficerów, niektórzy przypominali go sobie, czasem ktoś powiedział, że go widział, ale szczegółów nie pamięta, nic konkretnego, może to nie był on, proszę nie tracić ducha, pani majorowo, tyle osób się odnajduje, patrzyli z sympatią na młodą kobietę, a ona każdego słowa czepiała się rozpaczliwie…
Później, siedząc w fotelu w Londynie opowiadała to wszystko córkom, które były za małe, by pamiętać tamte straszne czasy - ale do Londynu droga jeszcze daleka.

W Krasnowodzku wsiadają na statek. Wielkanoc obchodzą już w Persji.

- Poszłam na targ sprzedać swój jedwabny szlafrok, ten różowy, który tak podobał się tatusiowi i pas skórzany taty. Podeszło do mnie dwu ułanów, powiedzieli, że na perskim rynku grasują oszuści, szczególnie łatwo jest oszukać kobietę, a oni mają pewne doświadczenie, więc chętnie mi pomogą, a pieniądze odniosą do namiotu, więc dałam im te rzeczy, miałam zaufanie do munduru… Tyle ich widziałam. Mój Boże, polscy ułani tak podle się zachowali, nie chciało mi się wierzyć.

***

Obóz pod Teheranem to świnka, szkarlatyna, koklusz u dziewczynek. I żółtaczka u mamy.

Ostatni transport z ZSRR przybył w sierpniu. Zula, jeszcze ledwie trzymając się na nogach po żółtaczce, rusza szukać męża. Zagląda do każdego namiotu, wypytuje: może pan widział mojego męża, majora Dawuda Janowicz-Czaińskiego, może pan go gdzieś spotkał, proszę sobie przypomnieć, bardzo proszę, oto jego zdjęcie, niewysoki, czarny…

Z Persji trzeba było wyjeżdżać, zdecydowała się na Liban. Praca w pralni w Bejrucie dawała zarobek wystarczający na przeżycie, dzieci chodziły do francuskiej szkoły. - Bejrut już dobrze pamiętam - mówi pani Asia. - Przeżyłam szok, bo syryjski lotnik oświadczył się mamie o moją rękę! Miałam wtedy czternaście lat, zabrał mnie do Damaszku i tam jego ciotki, siostry i kuzynki uczyły mnie, jak powinna się zachowywać prawdziwa muzułmanka. Wystraszyłam się okropnie, bo już jako dziewczynka czułam się niezależna i to podporządkowanie mężczyźnie, całkowita uległość, wydały mi się nie do przyjęcia, o zasłanianiu twarzy już nawet nie wspomnę. Sąsiadka, która mieszkała obok nas w Bejrucie, została wydana za mąż mając dziewięć lat! Gdy tylko dojrzała, rodziła dzieci jedno po drugim, jako dwudziestolatka miała ich już pięcioro. To był ten muzułmański model rodziny. Nie i nie, nie będę tak żyć!

***

W 1950 roku Zula Janowicz-Czaińska z córkami przypłynęła do Wielkiej Brytanii. Lekarz z Kuwejtu, który zakochał się w Asi w Bejrucie, przyjechał tu za nimi.

- Musisz poczekać, bo zapisałam się na uniwersytet. Nie chciał czekać, więc znalazłam sobie Anglika - śmieje się pani Asia Adkins. - Od lat mieszkamy w Ameryce. Dopóki żyła mamusia, a zmarła w ubiegłym roku mając dziewięćdziesiąt dziewięć lat, codziennie do niej telefonowałam. Nie była zresztą sama, obok mieszkała Dżeni ze swoją rodziną. Mamusia wyszła za mąż po raz drugi za pułkownika Józefa Drotlewa. Miała słabość do oficerów i żartowała, że jeśli wyjdzie po raz trzeci za mąż, to na pewno za generała. Pochowałyśmy ją w Polsce, tak jak chciała, na cmentarzu tatarskim w Warszawie. Obok jest symboliczny grób ojca, bo nigdy nie udało nam się ustalić jego losów.

***

Kończy się uroczystości Światowego Dnia Sybiraka w Szymbarku.

- Piękne i wzruszające - mówią ze łzami w oczach obie panie, które przyjechały tu po raz pierwszy. Jeszcze tylko bigos… Nie, bigosu nie zamawiają - nie jedzą wieprzowiny. Asia, bo jest wegetarianką, Dżeni ze względu na tradycję.

- W 1965 roku lekarz powiedział mi: rak nerki - zwierza się pani Asia. - Dawał najwyżej rok życia. Wtedy się ochrzciłam, bo chciałam umrzeć jako katoliczka. Cały czas miałam w uszach to, co usłyszałam od pewnego księdza spotkanego w szpitalu, gdzieś na tej długiej drodze ze Związku Sowieckiego do wolności. Gdy podszedł do mojego łóżka powiedziałam: - Jestem muzułmanką, nie musi ksiądz ze mną rozmawiać. A on uśmiechnął się do mnie ciepło: - Pan Jezus kocha także ciebie.

- To zdanie zmieniło całe moje życie - dodaje. - Mam za co dziękować Bogu i dziękuję mu każdego dnia.

Barbara Szczepuła
[email protected]

Korzystałam z książki Zuli Janowicz-Czaińskiej Drotlew "Przez lasy Syberii do Wielkiej Brytanii".

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki