Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grzegorz Dzikowski: Sukcesy to owoce ciężkiej pracy. Ale nic na siłę

Krzysztof Michalski
Przemyslaw Swiderski
Przy przedstawianiu sylwetki Grzegorza Dzikowskiego od razu pojawia się pytanie, czy tę postać trzeba w ogóle przedstawiać?

Kibicom żużla na pewno nie. Bo Dzikowskiego wymienimy jednym tchem obok Zbigniewa Podleckiego, Zenona Plecha czy Mirosława Berlińskiego wśród największych legend gdańskiego Wybrzeża. Wystarczy przejść się tunelem nieopodal stadionu przy ulicy Zawodników i spojrzeć na piękne murale. W ponad 50-letniej historii sekcji żużlowej klubu ledwie kilku żużlowców zasłużyło sobie na to, by uwiecznić ich na tej tunelowej ścianie. Najwięksi z największych. A wśród nich Grzegorz Dzikowski, który teraz jako trener stara się przywrócić Wybrzeże na salony „czarnego sportu”.

Urodził się 28 stycznia 1959 roku i, jak sam wspomina, od dziecka był zakochany w żużlu. - Zaczęło się, gdy miałem zaledwie dwa albo trzy lata. Ojciec zabierał mnie na mecze, które wówczas były rozgrywane na stadionie Polonii Gdańsk przy ul. Marynarki Polskiej. A wiadomo, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci - wspomina. Żużel musiał jednak konkurować z kilkoma innymi sportami. - Trenowałem tenis stołowy, w szkole grałem w piłkę ręczną, nożną czy koszykówkę. To robili wszyscy młodzi chłopacy. Ale ten żużel wciąż gdzieś tam we mnie siedział. Z kolegami robiliśmy wyścigi rowerowe, przerabiając rowery na wzór motocyklów żużlowych: skracaliśmy kierownicę, ulepszaliśmy siodełka i ścigaliśmy się w kółko.

To wtedy postanowił sobie, że musi kiedyś spróbować sił w sportach motorowych, najlepiej w żużlu. Niestety, nie było to postanowienie z gatunku tych łatwych do spełnienia. Żużel to nie futbol, gdzie wystarczy piłka i kawałek wolnego placu, tutaj potrzeba sprzętu. I to sprzętu drogiego, na który rodzice przyszłej legendy Wybrzeża nie mogli sobie pozwolić. Miłość do speedwaya musiała więc trochę poczekać, a na pierwszym planie przez pewien czas znajdowała się piłka ręczna, którą Dzikowski trenował od 14 roku życia w AZS Gdańsk. Co by się stało, gdyby pozostał przy szczypiorniaku? - Myślę, że też bym daleko zaszedł. Miałem predyspozycje do tego sportu: wzrost, gibkość, szybkość, koordynację wzrokowo-ruchową. Grałem na skrzydle zarówno prawym, jak i lewym. Może w ręcznej osiągnąłbym nawet większe sukcesy? - zastanawia się. - Miałem dylemat, trener namawiał mnie, żebym został przy ręcznej. Ja jednak podjąłem inną decyzję i tego nie żałuję.

Żużel w końcu więc wygrał. Ale oprócz słabości do piłki ręcznej młody sportowiec musiał jeszcze pokonać opór rodziców. Niepełnoletni wówczas Grzegorz nie mógł sam zapisać się do klubu, potrzebował na to zgody od matki lub ojca. Ci co prawda obiecywali, że pozwolą mu na treningi, ale na obiecywaniu się kończyło. - A ja coraz bardziej się w ten żużel angażowałem. Chodziłem na wszystkie mecze, siedziałem w warsztacie na Elbląskiej. W końcu przekonałem mamę, żeby nie hamowała mi drogi, bo jak skończę 18 lat to i tak sam się zapiszę. Takim oto małym szantażem rozpocząłem swoją przygodę z żużlem - śmieje się.

Początki do łatwych nie należały. Były momenty zwątpienia, pojawiała się chęć rzucenia tego sportu i zajęcia się czymś innym. Jednak w końcu miłość do motoryzacji przeważyła i popularny „Dziki” zabrał się za treningi. Zdobycie licencji trochę mu zajęło, bo do klubu zapisał się w roku 1975, a uprawnienia zdobył dopiero trzy lata później. - No, talentem to ja nie byłem. Z grupy 30-40 chłopaków, którzy przewinęli się wtedy przez szkółkę, szybko zostałem sam. Zawsze byłem gdzieś tam na dalszym planie, ale wiedziałem, że ciężka praca zaowocuje. Musiałem zrezygnować z ręcznej czy wielu innych rzeczy. Moi starsi koledzy z podwórka w weekendy jeździli na biwaki, a ja machałem im ręką i jechałem na trening do klubu. Dzięki temu osiągnąłem to, co osiągnąłem - tłumaczy.

Wejście do drużyny Wybrzeża również nie było łatwe. Młody zawodnik miał sporo wypadków i problemów z techniką jazdy. - Miałem kłopoty z pokonaniem łuku przy krawężniku. Jechałem ja, ale prowadził mnie motocykl. Na szczęście spotkałem na swojej drodze Andrzeja Marynowskiego, który nauczył mnie techniki i przekazał wszystko tak, że w lot zrozumiałem. Wtedy jechałem już tam, gdzie chciałem ja, a nie motocykl. To Andrzejowi najwięcej zawdzięczam. Gdyby nie on, być może skończyłbym z żużlem, zanim tak naprawdę zacząłem - mówi Dzikowski. A kto jeszcze był kluczową postacią w jego karierze? - Nie sposób nie wspomnieć o pierwszych trenerach: Bogdanie Berlińskim i Henryku Żyto. No i oczywiście Zenek Plech, który trafił do nas z Gorzowa, gdy ja wchodziłem do drużyny. Był moim wzorem i również sporo mi doradzał.

Po tych ciężkich początkach potem poszło niemal jak z płatka. W latach 80. Dzikowski stał się jednym z liderów drużyny Wybrzeża, z którym w 1985 roku zdobył wicemistrzostwo Polski po pamiętnym finale z Falubazem Zielona Góra, w którym gdańszczanie przegrali jednym punktem. Czy brak mistrzowskiego tytułu boli obecnego trenera Wybrzeża?

- Zawsze marzyłem o mistrzostwie Polski, ale nie udało się, trudno. Nikt w długiej historii Wybrzeża nie zdobył złota. Może to niespełnione marzenie uda mi się zrealizować w roli trenera? Może ten kierunek, który obraliśmy z prezesem Tadeuszem Zdunkiem pozwoli nam to w ciągu kilku lat osiągnąć? - zastanawia się.

Odnosił sukcesy także w innych zawodach. Jako rezerwowy dotarł do finału Indywidualnych Mistrzostw Świata w Bradford (gdzie jednak nie startował), sześć lat jeździł w reprezentacji, zdobywał medale w mistrzostwach Polski par klubowych. - Najbardziej ucieszył mnie tytuł mistrza Polski par klubowych zdobyty w 1985 roku z Zenkiem Plechem. Rok wcześniej w Toruniu zajęliśmy trzecie miejsce i obiecaliśmy sobie, że następnym razem wygramy. I udało się! A Zenek był przecież moim idolem. Zawsze mi mówił: trzymaj gaz, jedź, zostaw mi trochę miejsca przy krawężniku, żebym mógł wsadzić koło i niczym się nie przejmuj. No to tak zrobiłem i zdobyliśmy mistrza - wspomina ze śmiechem.

Karierę skończył dość wcześnie, w 1991 roku, w wieku 32 lat. Uznał, że więcej już nie osiągnie, a bycie szarym zawodnikiem niezbyt mu się uśmiechało. Przy żużlu jednak pozostał w roli trenera. Trzykrotnie prowadził Wybrzeże: w latach 1995-97, 2002-07 i od sezonu 2015 do teraz. Tę ośmioletnią lukę między 2007 a 2015 rokiem wypełnił pracując w Szachtarze Czerwonograd, Włókniarzu Częstochowa, KMŻ Lublin i Ostrovii Ostrów Wlkp. - Ten okres pozwolił mi nabrać doświadczenia i nieco inaczej spojrzeć na żużel. Gdy przychodziłem do Szachtara działacze powiedzieli mi: Grzegorz, prosimy tylko, żebyś nie przegrywał zbyt wysoko. Tymczasem zdobyliśmy mistrzostwo Ukrainy i zajęliśmy czwarte miejsce startując równolegle w lidze rosyjskiej - opisuje. Teraz to doświadczenie i możliwość spojrzenia na speed-way z innej perspektywy chce wykorzystać do odniesienia sukcesów w Gdańsku. - Potrzeba na to jednak trochę czasu. Przyszedłem w bardzo ciężkim okresie, ale udało nam się odnieść sukces i awansować do I ligi. Teraz każdy żąda dalszych sukcesów, ale my nie robimy nic na siłę. Chcemy ustabilizować pozycję klubu. Minimum na zbudowanie silnej drużyny to trzy lata. My mamy teraz drugi rok i zobaczymy, jak się to wszystko potoczy - kończy Grzegorz Dzikowski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki