Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grunwald? Dziękuję, nie

Dariusz Szreter
Sobota, 17 lipca 2010

Jeden z największych przebojów mojego dzieciństwa leciał tak:
Gdy byłem chłopcem, chciałem być żołnierzem,
Miałem szablę i z gazety hełm
i kilku ołowianych żołnierzyków,
co w moich bitwach przelewali krew.

Towarzyszył temu "teledysk", na którym siedmiu muzyków (w tym pięciu gitarzystów), ubranych nad wyraz wysmakowanie, jak na okres późnego Gomułki, maszerowało po jakimś kawałku murów obronnych, bodaj warszawskiej starówki. Dużo później usłyszałem plotkę, że akurat ta ekipa była dla polskiego big-bitu odpowiednikiem dzisiejszej tęczowej reprezentacji Niemiec Joachima Loewa. Ale nie o tym miało być.

Z pierwszą zwrotką cytowanej piosenki w zasadzie mogłem się utożsamić, poza faktem, że w tym czasie żołnierzyki produkowano już z plastyku. Kosztowały po cztery złote sztuka i w Gdyni kupowało się je na Świętojańskiej w "małym" lub "dużym" zabawkowym (odpowiednio numery 74 i 82). A koledzy, których ojcowie pływali mieli nawet żołnierzyki "gumowe", z niełamliwego tworzywa sztucznego.

Z pierwszego pobytu na Zachodzie, w połowie lat 70., też sobie takie przywiozłem i do tego pistolet parabellum na wodę. Piękna to było parabelka, niemal identyczna, jak ta, którą nosił w kaburze Hans Kloss, a do tego miała wymienne magazynki na wodę, które umieszczało się, a jakże, w kolbie. Było to bodaj między piątą a szóstą klasą. Z tymże nowym nabytkiem pojawiłem się na podwórku. Udało mi się namówić jeszcze jednego kolegę, niejakiego Schabka, do zabawy. Zaczęliśmy kryć się i ostrzeliwać nawzajem między blokami naszego osiedla. W pewnym momencie zobaczyliśmy z daleka kolegę z klasy, który wracał z treningu. Spojrzeliśmy ze Schabkiem po sobie i schowaliśmy broń głęboko pod kurtki. Czuliśmy, że to, co swobodnie przechodziło jeszcze dwa lata, nawet rok wcześniej, teraz trąciło już jednak obciachem.

Była jeszcze jedna próba zabawy w wojnę. U babci, z Markiem, młodszym o dwa lata synem sąsiadów. W babcinym ogrodzie stoczyliśmy wcześniej ramię w ramię niejedną batalię kładąc trupem zastępy wyimaginowanych wrogów: Niemców, Japończyków, Indian albo kowbojów, bandytów lub policjantów, a nawet Arabów, kiedy jako angielski korpus kolonialny tłumiliśmy powstanie Mahdiego w Sudanie. Tym razem mieliśmy być Indianami. Kiedy skończyliśmy robić łuki z rosnącej w kącie ogrodu leszczyny, nagle poczułem, że ni jak nie mogę w sobie odnaleźć chęci do zabawy.

- A może po prostu postrzelamy do celu? - zaproponowałem.
- No coś ty? Mój wujek w Garczynie ma sportowy łuk i tarczę. Mogę sobie tam strzelać ile chcę. A teraz chcę się bawić w wojnę. Kryj się, kawaleria z lewej!
Wzruszyłem ramionami, wstałem i odszedłem. Zrozumiałem, że właśnie nieodwołalnie skończyło się moje dzieciństwo.

Potem już nigdy nie chciałem być żołnierzem, ani prawdziwym, ani udawanym. Ba, włożyłem niemało wysiłku w to, by skutecznie uniknąć jakichkolwiek kontaktów z Ludowym Wojskiem Polskim. Przyznaję, że widoczny w ostatniej dekadzie wysyp różnego rodzaju "rekonstrukcji historycznych", jak i liczba osób, które poświęcają niemało czasu i pieniędzy, by się umundurować, wyekwipować, wyszkolić, dotrzeć na miejsce i odtworzyć jakiś bój - były dla mnie pewnym zaskoczeniem. Ale cóż w końcu mamy wolność i pluralizm. To fajne, że jedni wykorzystują to tak, a inni - siak. Co do mnie, to jestem zadowolony, że trafiło mi się na tym świecie miejsce i czas, kiedy konflikty załatwia się negocjacjami, traktatami, ewentualnie głosowaniem, słowem za pośrednictwem kompromisów, a nie naparzając się maczugami, siekąc mieczami, strzelając z kałachów czy posyłając na siebie rakiety bliższego i dalszego zasięgu. Nie łudzę się przy tym, że ludzkość zmądrzała. Tyle, że środki unicestwiania przeciwnika stworzono już tak potężne, że przynajmniej tu w Europie największe nawet jastrzębie zrozumiały, że wojna zakończy się porażką obustronną albo i wszechstronną.

Nie musząc samemu występować w roli mięsa armatniego, nie czuję też potrzeby wcielania się przodków, którzy byli do tego zmuszani. Nie chce mi się też patrzeć na zabawy tych, którzy to lubią. Wolę już konwencjonalne zmagania narodowych jedenastek z użyciem piłki, nawet tak nieobliczalnej jak Jabulani. Ale, że piękno tkwi w różnorodności, staram się rozumieć tych, którzy mają inaczej.
Dwa tygodnie gościłem z rodziną u naszego znajomego w holenderskim Winschoten. Trwał jeszcze mundial. W dniu półfinałowego meczu Holandia-Urugwaj, ubrani w pomarańczowe trykoty, zasiedliśmy z dziećmi w salonie przed ogromną plazmą ściskając kciuki za reprezentację Oranje. Tymczasem pan domu dyskretnie udał się do swojego pokoju, by na ekranie małego telewizorka śledzić kolejny odcinek swojego ulubionego angielskiego serialu detektywistycznego, a na rezultat zmagań swoich rodaków miał, jak to ujęła moja córka, "kompletnie wylane".

Ja, z podobnego powodu dziś, zamiast pchać się na pola Grunwaldu, siedzę przed komputerem i stukam w klawisze. Nie "o take Europe" walczyli chyba wtedy z Urlichem Władysław i Witold. A mnie ona pasuje. Więc na rezultat ich zmagań, szczególnie po 600 latach, mam wylane.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki