Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grudzień'70: Warto było się narażać

Anna Oller
Wystawa Grudzień 70
Czym może grozić sprzeciw wobec reżimu, po raz pierwszy przekonali się w Grudniu '70. Represji doświadczyli też w stanie wojennym. To opozycyjne doświadczenia Urszuli i Henryka Frankiewiczów.

Przyszłego męża pani Urszula, wówczas, w 1968 roku, referentka w Urzędzie Miejskim w Gdańsku, poznała przez wspólnych kolegów, którzy w niedzielne popołudnie wyciągnęli ją na kawę do kawiarni Morska przy al. Grunwaldzkiej w Gdańsku Wrzeszczu. Pojawił się też ich kumpel, Henryk. Mówił, że wpadł tylko na chwilę. Umówił się bowiem w Cristalu na tańce z dziewczyną. Ale tak się wtedy z nimi zagadał, że zapomniał i o pannie, i o tańcach.

Potem wracali prawie razem. Prawie, bo przodem szła pani Ula, a on kawałek za nią.
- W końcu zebrał się na odwagę, podszedł i powiedział, że chyba idziemy w tym samym kierunku - śmieje się pani Urszula. - Okazało się, że mieszkaliśmy przy tej samej ulicy. Co więcej, Henryk wynajmował pokój u moich znajomych, ale najwidoczniej nie było nam przeznaczone poznać się wcześniej - dodaje.

Ślub wzięli pół roku później, a dokładnie w drugą rocznicę ich pierwszego spotkania, 3 marca 1970, przyszła na świat pierwsza córka, Joanna; zaś po pięciu latach druga, Izabela.

Grudzień 1970
W 1970 r. Henryk Frankiewicz pracował w Gdańskiej Stoczni Remontowej jako wytaczacz. Po rozpoczęciu grudniowego strajku został wybrany na delegata do zakładowej komisji strajkowej.

Pełnił też funkcję łącznika między Remontową a Stocznią Gdańską.
Frankiewiczowie przeżywali wtedy bardzo trudne chwile. Kiedy on nie wrócił jak zwykle do domu, ona szukała go, ale bezskutecznie. Opowieści siostry o tym, jak w drodze do pracy musiała w tramwaju leżeć na podłodze, bo trwały walki uliczne i w powietrzu latały kamienie i unosił się gaz łzawiący, też jej nie uspokoiły.

- Nie wiedziałam, gdzie jest mąż, czy nic mu się nie stało. Córka miała wtedy niecały rok - wspomina pani Ula.
Henryk Frankiewicz na terenie stoczni przebywał przez kilka dni. W końcu, zakamarkami przemknął się do domu.

Gdy po zakończeniu strajku chciał wrócić do pracy, kolega ostrzegł go, że na bramie funkcjonariusze SB wyłapują każdego, kto brał aktywny udział w proteście.
- Mąż musiał się ukrywać. W domu nawet raz była rewizja. Wpadli nagle, było już późno. Mieszkaliśmy wtedy u moich rodziców, mieliśmy maleńki pokoik, dziesięć, może jedenaście metrów kwadratowych, i jak rozłożyłam naszą wersalkę, postawiłam malutki stoliczek i jeszcze rozłożyłam amerykankę dla dziecka, to już nie szło wejść. A mąż był w takiej wnęce koło okna - ruchami rąk pani Urszula próbuje odtworzyć plan sytuacyjny. - Esbek gwałtownie otwiera drzwi, widzi dziecko. Ja się zrywam i mówię: "Jak tak można! Tu dziecko małe śpi! Proszę mi tu nie wchodzić!". I on się wycofał.

Jeszcze dziś w głosie pani Urszuli słychać nutę niedowierzania, kiedy o tym opowiada.
Związkowiec
Dopiero po kilkunastu dniach Henryk Frankiewicz, niezatrzymywany przez nikogo, przekroczył bramę stoczni.

W nowych wyborach do związków zawodowych został wybrany do ich zarządu.
- Walczyliśmy wtedy przede wszystkim o prawa pracownicze - wspomina. - Między innymi chodziło o realizację przepisu z regulaminu stoczni do przyznania brązowego krzyża zasługi każdemu pracownikowi po nienagannym przepracowaniu pięciu lat. Okazało się, że tysiące osób powinno ten brązowy krzyż otrzymać, a komunistyczne władze praktycznie w ogóle się z tego nie wywiązywały. Prowadziłem też zeszyt, w którym zapisywałem sprawy każdego pracownika: ile dostał pieniędzy, kiedy, za co, kiedy naganę. Kiedy kierownictwo występowało z wnioskiem dotyczącym jakiegoś pracownika, czekało na to, co ja zrobię: poprę ich czy nie? Liczyli się z moją opinią, choć było to pewnie dla nich niewygodne.

Inną ważną sprawą, którą Frankiewicz przeforsował wspólnie z kolegami w dyrekcji, ku wielkiemu zdumieniu wielu osób, było skrócenie dnia pracy o pół godziny, tak aby stoczniowcy z ich wydziału mogli zdążyć na autobus. Było to ważne zwłaszcza dla pracowników drugiej zmiany. Kiedyś dyrektorowi puściły nerwy i wypalił: "K…, z wami to naprawdę trudno wytrzymać, chyba mnie powieszą".

Tymczasem od wypadków grudniowych systematycznie zwalniano tych, którzy wówczas okazali swoje poparcie i wspomagali protest. Szukano haków.
- Zostałem oskarżony o nadużycia finansowe, wzięcie pieniędzy za prace, których nie wykonałem - wspomina pan Henryk.

Sprawa trafiła do prokuratora. Frankiewiczowi wytoczono proces, został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu i, oczywiście, wyrzucony z pracy. Jak się okazało, z wilczym biletem. Kierownik wydziału w Stoczni Gdańskiej, który był gotów go przyjąć, otrzymał informację z kadr, że "nie da rady".

- Żona miała znajomą w wydziale zatrudnienia, i od niej dowiedzieliśmy się, które zakłady przyjmują bez skierowania. Tylko dwa takie były. Postanowiłem spróbować. Zgłosiłem się do Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Transportu i Sprzętu Budownictwa Komunalnego. Zatrudnili mnie, ale dostałem najniższe zaszeregowanie grupy w moim zawodzie, więc było ciężko. Po jakimś czasie kadrowy dowiedział się o mojej działalności w opozycji. Poza tym naraziłem się, bo domagałem się wynagradzania wolnych sobót, co w końcu udało się przeforsować, z tym, że zostałem karnie przeniesiony do oddziału w Gdyni Chyloni.
Lato solidarności
O rozpoczęciu strajku w lecie 1980 roku pan Henryk dowiedział się z Radia Wolna Europa.

- Któryś z chłopaków w pracy akurat włączył radio w samochodzie - wspomina. - Szczerze mówiąc, nie chciałem się angażować. Kiedy zobaczyłem, kto wziął się za organizowanie strajku w moim zakładzie i jak całe to kierownictwo robi w konia tych wszystkich chłopaków, nie mogłem wytrzymać. Zaraz dokoptowali mnie do komitetu strajkowego. Przepustki wyrobiliśmy sobie do stoczni, i ja zostałem przedstawicielem WPTSBK i do końca strajku w ciągu dnia tam byłem, a w nocy wracałem do swojego zakładu. To nie było proste, bo bezpieka wyłapywała ludzi, którzy strajkowali w stoczni. Myśmy się więc tak umawiali, że jeden chłopak woził mnie z Chyloni do Gdyni, następny z Gdyni do Sopotu i kolejny z Sopotu do Gdańska. Tak samo wyglądał powrót.
Czasem udawało mu się po drodze wpaść na chwilę do domu, zobaczyć się z żoną, popatrzeć na śpiące dzieci.

Po podpisaniu porozumień został przewodniczącym Solidarności w swoim oddziale. Jeździ na spotkania z innymi delegatami. Na pierwszym, krótko po legalizacji związku, zebrali się w sali budynku przy ulicy Miszewskiego we Wrzeszczu.
- Kiedy przyjechał Wałęsa, to się przestraszył, bo podłoga zaczęła skrzypieć, tylu nas tam wtedy się wcisnęło - śmieje się.

Noc grudniowa
Kiedy w nocy, 13 grudnia 1980 roku Henryk Frankiewicz obudził się około 4 czy 5, słysząc dzwonek przy drzwiach, był pewien, że to rodzina postanowiła im zrobić niespodziankę. Właśnie o tej porze przyjeżdżał pociąg ze Zduńskiej Woli. Niestety, kiedy otworzył, zobaczył nieznanego mężczyznę ubranego po cywilnemu w asyście trzech czy czterech milicjantów. Cywil odczytał nakaz aresztowania, kazał się ubrać i po chwili pan Henryk siedział już w żuku, zaparkowanym nieopodal ich bloku, przy Olsztyńskiej na Przymorzu.

Kiedy ruszyli, z rozmowy funkcjonariuszy wynikało, że jadą do Gdańska Głównego, ale po chwili nastąpiła zmiana planów i pojechali do Pruszcza Gdańskiego, gdzie było zebranych więcej osób. Około godziny 11 kazano im wsiąść do milicyjnej "suki".

- Byliśmy stłoczeni jak sardynki, tak że nie było czym oddychać. I jeszcze ten upał - ogrzewanie rozkręcili chyba maksymalnie. Wszystko zakratowane, tak że trudno było cokolwiek zobaczyć, ale usadowiłem się przy takiej szparce, przez którą odrobinę widziałem. Znam okolice wokół Trójmiasta dość dobrze. Rozpoznałem okolice Wejherowa, potem jeszcze Orle i tyle. Jechaliśmy dalej, w nieznane. Przestraszeni. Myśleliśmy, że wywiozą nas za granicę, do Rosji, na Syberię.
Strzebielinek
Przez dwa tygodnie jego żona nie wiedziała, gdzie jest przetrzymywany.
- To był koszmar! Tyle strasznych myśli przelatywało przez głowę. W końcu na milicji dotarłam do jakiegoś komendanta. Zapytałam, dokąd wywieźli męża. Do dziś pamiętam, co mi odpowiedział: "Niech pani uważa, żeby pani jego grobu nie szukała". Nie byłam dłużna: "Prędzej pana żona będzie pańskiego grobu szukać". Tak mu powiedziałam i wyszłam, bo było jasne, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Po jakimś czasie dowiedziałam się, że trzymają ich w Strzebielinku. Z wizytą było trudno, był przecież stan wojenny. Trzeba było mieć przepustkę na opuszczenie miasta, na wyjazd samochodem, trzeba było mieć stemple na dosłownie wszystko - Urszula Frankiewicz opowiada powoli, jakby szukając właściwych słów.

Raz, podczas jej odwiedzin w "internacie" o mało nie doszło do rękoczynów, kiedy w złości rzuciła się z gołymi rękami na zomowca.

- Pamiętam, zomowiec stwierdził, że mój mąż jest draniem, bandytą, złodziejem, i dlatego tu siedzi. Zaprotestowałam przeciw takiemu traktowaniu i dodałam, że mąż jest bezprawnie przetrzymywany, bo nie ma nakazu aresztowania. On wtedy zaczął mi ubliżać. Pamiętam, jak mu wykrzyczałam: Ty gnoju, jak cię… I w tym momencie mnie brat szybko złapał - opowiada poruszona.

Do Strzebielinka zawsze przywoziła dużo jedzenia i koniecznie jakieś ciasto. Domowe przysmaki wzmacniają fizycznie, ale może jeszcze bardziej krzepią ducha, umacniają nadzieję.

Zomowcy wymyślali różne sposoby, aby uprzykrzyć życie internowanym i ich rodzinom. Kiedy bliscy przyjeżdżali na odwiedziny, nie wpuszczano ich od razu, tłumacząc, że zatrzymani teraz śpiewają, innym razem, że śpią, a oni nie mają prawa im w tym przeszkadzać. Czasem trzeba było czekać dwie godziny, innym razem trzy, zaś widzenie miało czas ograniczony i trwało około godziny, a czasem tylko trzydzieści minut. Oczywiście w asyście funkcjonariusza.

- Pamiętam, jak pierwszy raz przyjechałam z dziećmi, które od razu podbiegły do męża i chciały mu usiąść na kolanach, na co nie chciał się zgodzić pilnujący nas zomowiec. Zaprotestowałam, a kiedy ten upierał się przy swoim, poprosiłam o wezwanie komendanta. A potem to się nie patyczkowałam. Gdy było trzeba, potrafiłam i zakląć. Oni bardziej się liczyli z tymi osobami, które ostro reagowały, niż z tymi cichymi i potulnymi - ocenia Urszula Frankiewicz.
Rozmowa kontrolowana
- W czasach Solidarności i w stanie wojennym byliśmy obserwowani. Ktoś się kręcił przy bloku, to się po prostu czuło. Ale i tak Bogdanowi Borusewiczowi udało się przemknąć do nas, w czasie kiedy mąż był internowany. Przyszedł po materiały, bo przygotowywali księgę o działalności opozycyjnej w latach siedemdziesiątych, a u nas były dokumenty z tamtego czasu - mówi Urszula Frankiewicz.
Córki państwa Frankiewiczów, choć starsza Joanna ma wówczas zaledwie 11 lat, były świadome zagrożenia i wyczulone na wszystko, co się wokół dzieje. Pewnego dnia w czasie stanu wojennego i internowania męża pani Ula wybierała się do swoich rodziców, którzy mieszkali w innej dzielnicy. Było dużo śniegu i zimno, a ona z córkami szła pieszo, bo nie jeździły tramwaje ani autobusy. Nagle zatrzymał się koło nich prywatny samochód. Kierowca zaoferował podwiezienie.

- W chwili, kiedy wsiadłyśmy, córka spojrzała na mnie i dała do zrozumienia, żeby nic nie mówić. Zaufałam jej i nie dałam się wciągnąć w rozmowę, choć kierowca wyraźnie próbował ciągnąć mnie za język. Podejrzewam, że był podstawiony - wspomina pani Urszula.

Często z wizyt u internowanego ojca Joanna przywoziła wepchnięte za cholewki kozaczków jakieś dokumenty, listy czy inne materiały. W ten sposób zostały między innymi przekazane do kościoła św. Brygidy w Gdańsku listy osób przetrzymywanych w Strzebielinku, które sporządzili Ryszard Grabowski, Andrzej Zarębski i Arkadiusz Rybicki.

Matka Polka ze Świetlika
Henryk Frankiewicz wyszedł na wolność 26 listopada 1982 r. Zgłosił się do pracy, ale SB zablokowało mu powrót do przedsiębiorstwa transportowego. Padła propozycja innego zakładu.
- Pomyślałem, jak tacy jesteście cwaniacy, to ja będę jeszcze lepszy. W czasie internowania byłem w szpitalu i okazało się, że mam coś z kręgosłupem. Poszedłem więc teraz do lekarza i powiedziałem prosto z mostu, w czym sprawa jest. To porządny człowiek był. Wysłuchał mnie, zbadał i powiedział, że kwalifikuję się na rentę - wspomina.

Aby podreperować rodzinny budżet, szukał dodatkowego zajęcia. W końcu, jak wielu opozycjonistów, został przyjęty przez Macieja Płażyńskiego do spółdzielni usług wysokościowych Świetlik, na stanowisko magazyniera. W 1986 r. do pracowników spółdzielni dołączyła też pani Urszula. Firma mieściła się wtedy na gdańskim Suchaninie przy ul. Małcużyńskiego.
- Byłam trochę przerażona i onieśmielona, ale wszyscy bardzo serdecznie mnie przyjęli - wspomina. - Zawsze do męża mówiłam, że w tej firmie nigdy nie było ludzi nijakich. Każdy miał w sobie coś interesującego, odrębne zainteresowania czy poglądy. Ale jedna rzecz mi się podobała najbardziej - szacunek dla kobiety.
Chociaż mężczyźni pracowali na znacznie bardziej eksponowanych stanowiskach, zdaniem pani Urszuli, nie wywyższali się z tego powodu. Za to doceniali fakt, że dzięki dziewczynom w biurze mogą nie myśleć o tych wszystkich papierkowych sprawach, które przecież musiały być właściwie załatwione.

Koleżanki nazywały panią Urszulę Matką Polką. Trochę to było żartobliwe, ale kryła się też w tym określeniu nuta podziwu. Rzeczywiście, sprawy rodziny, domu i kuchni były dla niej ważne, i sama przyznaje, że zwłaszcza "cudowała z jedzeniem". Degustacja owoców rozmaitych kulinarnych eksperymentów często odbywała się także w biurze.

- Robiło się domowo i rodzinnie, bo każdy, kto przyszedł coś załatwić, był częstowany.

Wspomnienie
Pani Urszula cieszy się ze spokojnego życia, jakie teraz wiodą z mężem.
- Jesteśmy już 42 lata razem. Teraz najchętniej spędzamy czas na działce na Kaszubach. Bardzo dobrze się tam czujemy, dużo lepiej niż w mieście - wyznaje. - Poza tym lubimy swoje towarzystwo.
Oboje są zgodni co do tego, że warto było się narażać i działać, zmieniać świat.

- Mimo że wokół słychać często narzekania i płacz, warto było, i to nic, że żyje się od wypłaty do wypłaty. Teraz można mówić, co się chce, jeździć, dokąd się chce. Wolność to bezsporna wartość tamtej walki - mówią z przekonaniem.

Ale przyznają, że czasami jest trudno, zwłaszcza że zdrowie coraz częściej szwankuje, a do lekarza specjalisty o 5 rano trzeba się zapisywać, a i to z niepewnym skutkiem.

- Czasami w rozmowach wracamy z mężem do przeszłości. Wspominamy, jak to było, wspominamy ludzi, którzy myśleli podobnie jak my, także walczyli. Zastanawiamy się, co teraz robią. Myślimy o tych, którzy porozjeżdżali się daleko. Nawet w Kazachstanie jest jeden. Ostatni raz spotkaliśmy się prawie wszyscy na zjeździe spółdzielni Świetlik w Sobieszewie, jesienią 2008 roku. Rozmawialiśmy i śmialiśmy się jak kiedyś, tylko dziś każdy z nas to już siwa głowa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki