Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gra o tron sezon 8. Czy ktokolwiek będzie w stanie zasiąść na Żelaznym Tronie? [ZDJĘCIA] [ZWIASTUN]

Arlena Sokalska
Arlena Sokalska
Gra o Tron sezon 8
Gra o Tron sezon 8 Materiały prasowe/HBO
HBO już na kilka tygodni przed premierą ostatniej serii zasugerowało, że w bitwie z Nocnym Królem zginie wielu ważnych bohaterów. Takie rzeczy są możliwe tylko w „Grze o tron”

Najpopularniejszy, najdroższy, ale przede wszystkim - co niekoniecznie musi iść w parze - najlepszy serial XXI wieku. Serial, który wstrząsnął widzami, serial, który nigdy, przez wszystkie siedem sezonów, nie spuścił z tonu. Serial, który sprawił, że o produkcjach telewizyjnych, z natury nieco podrzędnych wobec wielkich filmów kinowych, zaczęto rozprawiać bardzo serio. Serial, który zmienił nie tylko popkulturę, ale także platformy oferujące produkcje filmowe. Wreszcie serial, który zyskiwał popularność z każdą kolejną serią, co wcale nie jest takie oczywiste. „Gra o tron” zakończy się jeszcze przed końcem maja.

Jeszcze przed startem 8. sezonu, który będzie miał premierę 15 kwietnia, wszystkich fanów tej superprodukcji - tak, w przypadku tego serialu śmiało można używać nomenklatury zarezerwowanej dotychczas dla wielkich hollywoodzkich filmów - rozgrzały do nieprzytomności trailery. Zwłaszcza ten ostatni, pokazujący zasypane śniegiem atrybuty wszystkich najważniejszych postaci „Gry o tron”, sugerujący, że żaden z nich nie przeżył potyczki z Innymi.

Dlaczego akurat ten serial, bazujący na książkach R.R. Martina, będący czymś w rodzaju sagi fantasy, rozpalił tak wielkie emocje i stał się światowym fenomenem?

Teorii na ten temat nie brakuje - od tych najprostszych, sugerujących, że nie ma to jak świetna promocja - a z taką przecież mamy do czynienia, po te bardziej skomplikowane, socjologiczno-społeczne, mówiące, że cała europejska kultura oparta jest na średniowiecznych legendach arturiańskich, a przecież z nich czerpał inspirację już R.R. Martin w swoich książkach, sprawnie grając choćby takim tabu jak kazirodztwo czy królobójstwo.

Ale przede wszystkim Martin w swoich książkach z serii „Pieśń lodu i ognia”, będących pierwowzorem „Gry o tron”, po mistrzowsku wykorzystywał słynną triadę, która najbardziej angażuje ludzkie emocje w większości kultur: seks, pieniądze i śmierć. Dodajmy do tego walkę o władzę i mamy koktajl doskonały, coś w rodzaju powieściowego i serialowego umami. Ale to nie wszystko.

Wszyscy muszą umrzeć

Nawet najdroższa i najlepiej obsadzona produkcja serialowa czy filmowa okazuje się wydmuszką, gdy brak jej dobrego scenariusza. Widzowie przekonali się o tym dość boleśnie choćby w przypadku pierwszego polskiego serialu na platformie Netflix - „1984”. Choć sam zamysł był może i ciekawy, to beznadziejny scenariusz i drewniane dialogi sprawiły, że serialu właściwie nie dało się oglądać. Odwrotnie niż choćby serial HBO „Ślepnąc od świateł”, oparty na niezłej książce Jakuba Żulczyka. Oczywiście, oparcie scenariusza na poczytnych książkach nie gwarantuje sukcesu, ale w przypadku „Gry o tron” wszystko zagrało. Powieści R.R. Martina mogą się spodobać nawet czytelnikom, którzy nie przepadają za sagami fantasy - to po prostu bardzo dobre powieści, opowiadające historię walki o władzę, którą symbolizuje Żelazny Tron.

Knucie, intrygi dworskie są w nich lepiej przedstawione niż te w pierwszych sezonach „House of Cards”, serialu stricte politycznym. I choć walka o władzę w Westeros ubrana jest w kostium fantasy, a cały świat przedstawiony przypomina raczej średniowiecze z elementami magii, to „Grę o tron” śmiało mogą oglądać politycy, by uczyć się, jak się władzę zdobywa, a przede wszystkim, jak ją utrzymać. Porażki Daenerys Targaryen pokazują chociażby, do czego prowadzi populizm, a wątek Wielkiego Wróbla, z Królewskiej Przystani, kapłana Wiary Siedmiu, pokazuje, jak kończy władza, gdy zanadto wiąże się z religią.

Ale też dzięki powieściom R.R. Martina w „Grze o tron” mamy takie perełki, jak chociażby dialogi Varysa z Tyrionem czy lady Olenny Tyrell z najważniejszymi postaciami Królewskiej Przystani.
Ogólnie „Grę o tron” śmiało można nazwać serialem politycznym, choć wraz z kolejnymi sezonami tego kunsztu intrygi politycznej jest coraz mniej. Po pierwsze ze scenarzystami przestał współpracować R.R. Martin, który w pierwszych sezonach osobiście pisał jeden odcinek w każdym sezonie - jak choćby ten, w którym umiera znienawidzony król Joffrey Baratheon. A był to odcinek tak pełen emocji, że widzowie krzyczeli z radości, że pozbyto się w końcu tak strasznej postaci, by chwilę potem zastygnąć nieruchomo ze zdziwienia.

Gorzej, że wraz z końcem piątej serii skończyły się książki R.R. Martina. Ten pisze swoje powieści niespiesznie i wciąż nie wiadomo, kiedy ukończy sagę. Pisarz zdradził wiele autorom scenariusza, ale zwłaszcza w siódmym sezonie trochę brakowało skrzących się dowcipem i inteligencją dialogów, a scenariusz i logika w niektórych odcinkach mocno szwankowały. Cóż z tego, skoro przez pięć pierwszych sezonów widzowie byli tak „wkręceni” w tę historię, a machina emocji była tak rozpędzona, że fani przymykali na to oko albo wręcz pewnych rzeczy nie chcieli zauważyć. Niewykluczone też, że serial skończy się inaczej niż powieść - o ile ta w końcu się ukaże. R.R. Martin jest przewrotny nie tylko w swoich powieściach, ale też jako realny człowiek, pisarz. Jak stwierdził - z właściwą sobie dezynwolturą - serial to teraz dla niego ciekawy poligon doświadczalny - sprawdza, które rozwiązania fabularne trzymają się kupy, a co się kompletnie nie sprawdza. Inna z teorii mówi, że Martin już swoje książki napisał, ale celowo wstrzymuje się z ich publikacją do końca serialu, bo taką podpisał umowę z HBO. Niezależnie od tego, jaki będzie los powieści, Martin nauczył scenarzystów jednego: wszyscy muszą umrzeć. Valar Morghulis, czyli po valyriańsku „wszyscy muszą umrzeć” to nie tylko hasło Ludzi Bez Twarzy, ale też motto pisarza. Kiedy serial startował z pierwszą serią, na plakatach promujących serię pojawiła się twarz Neda Starka, granego przez Seana Beana. Żaden z widzów, którzy nie znali powieści, nie spodziewał się, że pożegnamy go wraz z końcem pierwszej serii. „Jak to, przecież główny bohater nie może zginąć, na pewno to odkręcą” - pisali i rozpaczali widzowie, oglądając ostatni odcinek pierwszej serii. Owszem, u R.R. Martina może.

Odcinek „Krwawe gody”, gdzie giną wszyscy pozytywni bohaterowie, stał się wręcz zjawiskiem społecznym, a psychologowie badali, jakie skutki wywarł na widzach. Bo w „Grze o tron” - inaczej niż w większości popularnych superprodukcji, giną nie tylko ci źli bohaterowie. Wprost przeciwnie - ci dobrzy - jak choćby Shireen, córka w sumie dość szlachetnego Stannisa, ginie na stosie, podpalona za zgodą kochającego ją ojca. Zresztą sam Stannis niedługo potem też dokona żywota. Ginie nawet najlepszy z najlepszych, czyli Jon Snow, ale akurat on dostanie drugie życie. Czy w książkach również? Nie wiadomo, bo tego zdarzenia w powieściach jeszcze nie było. Z tego powodu tajemnica śmierci i odrodzenia dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego Lorda Dowódcy Nocnej Straży, zasztyletowanego przez swoich współtowarzyszy, była najbardziej skrywanym sekretem w dziejach współczesnej kinematografii. Co oczywiście tylko jeszcze bardziej nakręciło promocję szóstej serii serialu.

Ta maksyma „wszyscy muszą umrzeć” nakręca i teraz wielkie spekulacje, zwłaszcza po tym, jak HBO ujawniło ostatni teaser sugerujący, że wszyscy najważniejsi bohaterowie nie żyją. Bo tak naprawdę wszyscy widzowie zdają sobie sprawę, że w świecie „Gry o tron” wszystko jest możliwe.

Zrodzona z burzy, wyciosana z drewna

Ale o sukcesie „Gry o tron” przesądził nie tylko pokrętny scenariusz, w którym trup ściele się gęsto. Tym, co niewątpliwie przyczyniło się do sukcesu serialu, byli aktorzy. Zaczęło się oczywiście od wspomnianego wcześniej Seana Beana. To on był twarzą pierwszej serii, największą gwiazdą w obsadzie. Cóż, z Beanem widzowie pożegnali się już dawno, ale serial wykreował nowe gwiazdy. Kit Harington, odtwórca roli Jona Snowa, niewątpliwie dzięki serialowi stał się gwiazdą. Podobnie jak Emilia Clarke, grająca Daenerys Targaryen. Przy czym - zaznaczmy to od razu - w kategoriach aktorskich nie są to największe gwiazdy tego serialu. O ile Harington w pierwszych seriach zdołał przekonać widzów do swego bohatera, o tyle po rezurekcji stał się po prostu sztywniakiem. Nie wzbudza też specjalnych emocji jego uczuciowy związek z Daenerys. O ile jego zakazany romans z Ygritte w początkowych seriach wzbudzał wielkie emocje (coś było na rzeczy, bo Harington i odtwórczyni roli Ygritte, Rose Leslie są dziś małżeństwem), o tyle romans z Matką Smoków był w siódmej serii lekko żenujący. Może dlatego, że Emilia Clarke wybitną aktorką nie jest, co potwierdziła zresztą w roli Kiry w „Solo”, filmie w uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Clarke w roli Daenerys od początku jest bardziej pompatyczna niż interesująca, mimo iż jej postać sama w sobie jest ciekawa, bo przechodzi długą drogę od głupiutkiej dziewczyny do wielkiej władczyni, Zrodzonej z Burzy, Matki Smoków.
Znacznie lepiej przemianę bohaterki - od niezbyt lotnej panienki, zainteresowanej tylko sukniami, do rozważnej lady Winterfell - pokazuje na ekranie Sophie Turner, grająca Sansę Stark. W pierwszych seriach Turner nie miała specjalnie nic do grania, ot, ładnie wyglądała na ekranie. Wraz z kolejnymi seriami młoda Starkówna staje się wytrawnym graczem politycznym, a i sporo cierpień i upokorzeń doświadcza.

Znacznie lepiej jednak przemianę gra Nikolaj Coster-Waldau, odtwórca roli Jamiego Lannistera. Początkowo to królobójca, rycerz, który zachowuje się nie po rycersku, na dodatek mężczyzna będący w kazirodczym związku ze swoją siostrą. Poznajemy go jako pięknisia, który spycha z okna wysokiej wieży dziecko - Brana Starka. Potem ulega głębokiej przemianie. Traci rękę, w zamian dostaje złotą dłoń, co na zawsze deklasuje go wśród pełnoprawnych rycerzy. W ostatniej serii możemy być pewni, że Jamie zjawi się w Winterfell, by bronić go przed najazdem Nocnego Króla i Innych. Możemy też być prawie pewni, że odpokutuje swoje czyny jakimś bohaterskim czynem. Jest wiele teorii fanowskich mówiących, że to właśnie on zabije Cersei, swą siostrę bliźniaczkę, z którą łączył go przez wiele lat namiętny romans.

Niezależnie od tego, jak skończy się życie Jamiego, Coster-Waldau sprawił, że wielu widzów od początkowej niechęci przeszło w zdecydowanie inną strefę uczuć wobec tej postaci - stał się jedną z ulubionych. Jest w tym jakaś zasługa Martina, bo w książkach początkowo Jamie pokazywany był tylko w narracji innych - w pewnym momencie czytelnicy mogli poznać Westeros widziane oczyma Lannistera. Ale w serialu Coster-Waldau zrobił naprawdę dobrą robotę.

Podobnie zresztą jak jego filmowa siostra-bliźniaczka, Lena Headey w roli Cersei Lannister. Cersei jest od początku do końca czarną bohaterką tej opowieści. Czarną, a jednocześnie fascynującą. Większość zła w Królewskiej Przystani w jakiś sposób wiąże się właśnie z nią. A jednocześnie Headey kradnie każdą sekundę na ekranie, zwłaszcza po upokarzającym przemarszu przez stolicę swego królestwa. Ale upokorzona Cersei jest jeszcze bardziej interesująca - z jednej strony jest matką, która utraciła wszystkie swoje dzieci, z drugiej królową, która poprzysięgła zemstę. Zgodnie z przepowiednią ma ją zabić młodszy brat. Kandydatów jest dwóch - Jamie Lannister, o kilka minut młodszy bliźniak, bądź Tyrion. Nazywany w serialu krasnalem lub karłem niskorosły aktor Peter Dinklage jest znakomity - w zasadzie od pierwszych scen pierwszego sezonu - po ostatnie sezonu siódmego.

Ale tych znakomitych kreacji jest więcej, również, a może właśnie przede wszystkim w rolach drugoplanowych. Charles Dance jako Tywin Lannister, Aidan Gillen w roli Petyra „Littlefingera” Baelisha, Diana Rigg w roli lady Olenny, Jonathan Pryce obsadzony jako Wielki Wróbel tworzą wyraziste postaci obdarzone własnym charakterem.

Najlepsze przed nami
To, czym „Gra o tron” absolutnie pobiła jednak produkcje telewizyjne, był rozmach. To właśnie w tym serialu widzowie mogli zobaczyć najlepsze smoki w historii kina. Tak, kina, nie telewizji - bo „Gra o tron” od pewnego momentu zaczęła grać w wyższej lidze. Cóż z tego, że pieniędzy nie starczyło już na CGI wilkorów Starków, ginęły więc one właściwie bez powodu. Ale smoki były znakomite. Podobnie jak starcia. Bitwa o Hardhome czy bitwa bękartów były spektakularne. Ale to nic wobec tego, co widzów czeka w 8. sezonie: bitwa z Innymi o Winterfell będzie najdłuższą w historii kina, ma ona przebić 40-minutową sekwencję w drugiej części „Władcy Pierścieni” . Trzeci odcinek nakręci Miguel Sapochnik, który reżyserował również bitwę bękartów. Wedle zapowiedzi ma to być bezprecedensowy i najbardziej niesamowity odcinek, w którym, jak sugeruje HBO, zginie wielu głównych bohaterów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Gra o tron sezon 8. Czy ktokolwiek będzie w stanie zasiąść na Żelaznym Tronie? [ZDJĘCIA] [ZWIASTUN] - Portal i.pl

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki