Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdyński lekarz zatrudniający Koreańczyków z Północy: "Nie jestem agentem Kima"

Dorota Abramowicz
Jarosław Krasicki w 2007 roku odwiedził KRLD jako przedstawiciel Towarzystwa Polsko-Koreańskiego. Oglądał to, co chciano mu pokazać...
Jarosław Krasicki w 2007 roku odwiedził KRLD jako przedstawiciel Towarzystwa Polsko-Koreańskiego. Oglądał to, co chciano mu pokazać... Archiwum prywatne
Według jednych to gdyński przyczółek reżimu Kim Dzong Una. Według innych - zwykła przychodnia, zatrudniająca w charakterze konsultantów północnokoreańskich specjalistów od masażu i akupunktury. O różnych odcieniach przyjaźni polsko-koreańskiej pisze Dorota Abramowicz

Kilka widoczków z Azji, ręcznie haftowana makatka z uroczymi pieskami. W sali, w której rozmawiam z Jarosławem Krasickim, członkiem zarządu Towarzystwa Polsko-Koreańskiego, nie ma ani jednego zdjęcia Ukochanego Wodza Narodu, Kim Dzong Una.

- Dlaczego wspiera pan północnokoreański reżim? - pytam prezesa spółki Doktor Krasicki. - Niedawno "Gazeta Wyborcza" nazwała pana i innych członków Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Koreańskiej "małymi agentami Kima". Zatrudnia pan Koreańczyków w przychodni...

- Reżimu nie wspieram i nie jestem żadnym agentem - wzrusza ramionami Jarosław Krasicki. - Naród koreański, tak jak kiedyś polski, nie jest uciemiężany z własnej woli. Członkowie TPK to w większości grupa starszych panów, po osiemdziesiątce, która nie ma żadnego znaczenia politycznego. Zresztą od trzech lat nie byłem na żadnym spotkaniu towarzystwa. Nie mam na to czasu. Nie widzę też powodu, dla którego nie miałbym zatrudniać obywateli KRLD. Specjaliści z Korei pomagają pacjentom, a do ich pracy nie dokładam.

Od końca lat 90. przez gdyńską przychodnię przewinęło się kilkunastu koreańskich konsultantów Kliniki Masażu i Akupunktury Akademii Korio w Pjongjangu. Wszyscy u siebie w kraju - po siedmiu latach studiów - zdobyli dyplom lekarza medycyny tradycyjnej. Niektórzy z nich przed wyjazdem do Polski pracowali jako wykładowcy.

Koszmar doniesień

Międzynarodowe organizacje broniące praw człowieka zarzucają rządowi z Pjongjangu, że jest najbardziej totalitarnym reżimem na świecie. Uciekinierzy z Północy opowiadają o dramatach tych, którzy narazili się władzom. O ludziach umierających z głodu, zbiorowych egzekucjach, torturach, zmuszaniu do niewolniczej pracy ponad siły, gwałtach w obozach i przymusowych aborcjach.

W raporcie, opracowanym przez Helsińską Fundację Praw Człowieka, można przeczytać relacje osób osadzonych w obozach, które opowiadają o zakopywaniu więźniów żywcem i zabijaniu za posiadanie w kieszeniach kilku kryształków soli. W wydanej w 2011 roku książce Barbary Demick "Światu nie mamy czego zazdrościć" lekarka, której udało się uciec z kraju, wspomina o dzieciach, które chorowały wskutek diety składającej się z trawy i kory.

Władze Pjongjangu odpowiadają, że to nieprawda, i zarzucają uciekinierom świadome oczernianie ojczyzny. Jednak niezależne potwierdzenie lub zaprzeczenie relacjom jest niemożliwe.

Przed miesiącem Organizacja Narodów Zjednoczonych powołała komisję, która ma zbadać przypadki doniesień o łamaniu praw człowieka w Korei Północnej. Problem w tym, że komisja ma niewielkie szanse wjechać na teren badanego państwa. Oprze się więc tylko na zeznaniach uciekinierów i na zdjęciach satelitarnych. Raport ma być gotowy w marcu 2014 roku.

Jednak nawet najszlachetniejsze intencje różnych komisji nie przekładają się na politykę. Sankcje Rady Bezpieczeństwa ONZ (zamrażające konta wysokich funkcjonariuszy, ograniczające ich podróże i import dóbr luksusowych) nie zmieniają faktu, że mogą to być jedynie sygnały ostrzegawcze dla władz północnokoreańskich. I nic ponadto.

- Korea Północna jest istniejącym państwem, członkiem ONZ - tłumaczy dr Marceli Burdelski z Centrum Studiów Azji Wschodniej Uniwersytetu Gdańskiego. - Utrzymuje stosunki dyplomatyczne z wieloma krajami, w tym także z Polską. Naszym celem jest pokój, bezpieczeństwo, wycofanie się KRLD z programu nuklearnego, poprawa praw człowieka. Można w tym celu stosować różne środki, w tym dyplomatyczne, zdając sobie równocześnie sprawę z realnych uwarunkowań.

Doktor z 38 równoleżnika

Jarosław Krasicki nie jest lekarzem. Za to często odwołuje się do osiągnięć medycznych ojca.
- Ojciec był najlepszym w Polsce specjalistą od akupunktury, wraz z profesorem Zbigniewem Garnuszewskim wprowadzał w latach 70. tę metodę w Polsce - twierdzi prezes gdyńskiej przychodni. - Wszystkiego nauczył się podczas pobytu w Korei, gdzie przebywał jako lekarz misji wojskowej w strefie zdemilitaryzowanej na 38 równoleżniku.

Antoni Krasicki, były lekarz Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku Oliwie, internista i fizjoterapeuta, nadal przyjmuje chorych, a przed jego gabinetem ustawiają się kolejki pacjentów.

- W latach 70. wielu naszych lekarzy uczestniczyło w wojskowych misjach ONZ - wspomina. - Zgłosiłem się, mogłem jechać na Wzgórza Golan lub do Wietnamu. Wybrałem Koreę. Dlaczego tam? A pani by nie chciała jechać do kraju, którego nie miałaby szansy w innych okolicznościach poznać?

Pierwszy raz wyjechał na misję w 1973 roku. Uczył się języka, poznawał tamtejszą medycynę tradycyjną. Kiedy po kilku latach wrócił jeszcze raz na 38 równoleżnik, postanowił połączyć pracę ze studiami. Okazało się, że umowa z lat 50. XX w. (obowiązująca zresztą do dziś) pozwala obywatelom polskim i koreańskim korzystać - w ramach wymiany naukowej - z 300 godzin rocznie wykładów i ćwiczeń w "zaprzyjaźnionym kraju".

- Na konsultacje umawiali się ze mną szanowani wykładowcy - opowiada lekarz. - Doświadczenia tam nabyte pozwoliły mi po powrocie do kraju na założenie Polskiego Towarzystwa Akupunktury. Uważam, że osiągnięcia medyczne Wschodu i Zachodu należy traktować komplementarnie.

Kontakty z Koreańczykami? Na pewno były kontrolowane. Wspomina, jak pewnego dnia wszedł do sklepu i odezwał się po koreańsku do stojącej za ladą dziewczyny. Nie odpowiedziała. Jeszcze raz się przywitał - i nic. Jakby nie istniał. Dopiero gdy do sklepu wkroczył za nim jego "opiekun" i oznajmił, że ten oto mężczyzna "to dobry człowiek", dziewczyna zaczęła rozmawiać z obcokrajowcem.

- Jest tam tak źle, jak raportują organizacje broniące praw człowieka?
- Jest gorzej - odpowiada doktor.
- I nikt się nie buntuje?
- Oni rozumieją, że bunt nie ma sensu. System działa tak, że matka boi się własnego dziecka.

Doktor opowiada, jak pewnego razu wybrał się na wycieczkę z grupą rodaków. Towarzyszył im tłumacz, którego Polacy w kółko podpytywali o warunki życia w Korei Północnej, zaczepiali, prowokowali. Tłumacz uprzejmie milczał. Dopiero gdy trafili na plażę, tłumacz wszedł za doktorem do wody i kilkadziesiąt metrów od brzegu rzucił czystą polszczyzną wiązkę wyrafinowanych przekleństw. - Czy oni, k...a, nie rozumieją, że tu wszystko jest na podsłuchu? - pytał z rozpaczą w głosie. I później doktor poprosił kolegów, by nie niszczyli życia tłumaczowi.

Pod koniec lat 90. z doktorem Krasickim skontaktował się jeden z profesorów z Akademii Korio w Pjongjangu. Wtedy to, za zgodą władz koreańskich i polskich, przyjechała do Gdyni pierwsza grupa "konsultantów". Nie można ich nazywać lekarzami, bo wykonywanie zawodu lekarza w Polsce wymaga spełnienia wielu dodatkowych warunków.

Wszystko legalne

Jarosław Krasicki był w Korei dwa razy. Pierwszy raz, jako 18-latek, spędzał wakacje z ojcem. Pamięta okazałe wille w strefie zdemilitaryzowanej, w której mieszkali uczestnicy misji ONZ. Limuzynę z flagami Polski i ONZ, którą jeździli z ojcem.

Drugi raz pojechał w 2007 roku, wraz z profesorem Andrzejem Gawdzikiem z Uniwersytetu Opolskiego. Oglądali tylko to, co chciano im pokazać. Na lotnisku musieli zostawić telefony komórkowe, które odebrali przy opuszczaniu kraju. Zaproszono ich jako przedstawicieli Towarzystwa Polsko-Koreańskiego. Dlaczego się do towarzystwa zapisał? Ze względów pragmatycznych.

- Pracowali u nas Koreańczycy, więc trzeba było wysyłać do ambasady listy gratulacyjne, bo oni się z tego rozliczają - opowiada prezes przychodni. - Byłem też zaproszony, jako pracodawca, na raut do ambasady. Na rautach bywali również inni dyplomaci z całego świata, więc nie czułem się jak osoba szczególnie "spiskująca" z rządem w Pjongjangu.

Ambasadorem KRLD w Warszawie jest Kim Pyong Il, przyrodni brat byłego przywódcy, Kim Dzong Ila, stryj obecnego, Kim Dzong Una. Podczas rautu Jarosław Krasicki otrzymał propozycję wejścia do zarządu TPK. Uczestniczył w spotkaniach w ambasadzie, podczas których - raz w roku - informowano go o "sytuacji geopolitycznej i gospodarczej" w KRLD. Po wielkiej powodzi, która nawiedziła Koreę Północną, dał kilkaset złotych na pomoc dla poszkodowanych. Mówi, że ideologia go nie interesuje. Robi biznes, zatrudnia obywateli innego kraju, więc musi utrzymywać kontakty. Nie czuje się wykorzystany przez reżim.

Czy jest sprawdzany przez polski kontrwywiad?
- Nic o tym nie wiem - mówi. - Wszystko jest legalne, łącznie z działalnością Towarzystwa Polsko-Koreańskiego. Pojawiają się oczywiście kontrole Straży Granicznej, która bada legalność pobytu moich pracowników. Nigdy nie było zastrzeżeń.

Po tym, jak na początku maja "Gazeta Wyborcza", w artykule "Mali agenci Kima", opisała działalność Towarzystwa Polsko-Koreańskiego, jeden z członków zarządu, Jacek Poniewierski, dyrektor Biura Strategii PKP PLK SA, który sześć razy zwiedzał KRLD na koszt tamtejszych władz i dostał od nich order, stracił stanowisko. - Obnoszenie się z przyjaźnią z liderami Korei Północnej jest niestosowne w spółkach Skarbu Państwa - uzasadnił dymisję w rozmowie z dziennikarzem "Gazety" dyrektor PKP, Jakub Karnowski.
- Jacek nie ma pracy? - dziwi się Jarosław Krasicki. - Nic o tym nie wiedziałem.

W Korei jest lepiej

Na około 70 osób pracujących w przychodni Doktor Krasicki obecnie zaledwie jedna nie jest polskim obywatelem.
Kim Jong Nam przyjmuje w gabinecie na piętrze przychodni. Na stole leży telefon komórkowy, pełniący funkcję magnetofonu. Kobiecy głos śpiewa rzewną pieśń po koreańsku.

- To o pięknie naszej ziemi - wyjaśnia Kim Jong Nam łamaną polszczyzną. W Korei jest lekarzem, ma 30-letni staż pracy. Jest też wykładowcą w akademii w Pjongjangu. W Polsce leczy akupunkturą. Przyjechał już drugi raz, jest tu niecałe trzy lata. Wraz z nim do Polski trafiło jeszcze trzech północnokoreańskich specjalistów medycznych. Dwóch leczy w Świebodzinie, jeden w Pucku.

- Mieszkam w Gdyni, w wynajętym mieszkaniu - odpowiada na pytania. - Nie sam, z żoną. Żona nie mówi po polsku, ja się uczę. Dwie córki zostały w Korei. Kontakty z sąsiadami? Nie utrzymujemy.

Od dr. Antoniego Krasickiego słyszę, że każdemu z Koreańczyków towarzyszy żona. To tak na wszelki wypadek, by miejscowe kobiety nie kusiły do pozostania. Z tego samego powodu w ojczyźnie pozostają, jako zakładnicy, dzieci.
Czy podoba się panu w Polsce? - pytam Kim Jong Nama.
- Średnio - mówi krótko. - W Korei jest lepiej.

15 dolarów

Specjaliści od akupunktury i masażu z Gdyni nie są jedynymi Koreańczykami pracującymi legalnie w Polsce. Przed siedmioma laty głośno było o zatrudnionych w gdańskiej stoczni spawaczach, harujących kilkanaście godzin na dobę. W efekcie do Ministerstwa Pracy o podjęcie działań wyjaśniających wystąpiła organizacja Human Rights Watch. Koreańczyków zatrudniono także przy budowie statków w Szczecinie. Media podawały, że większość zarobionych przez nich pieniędzy trafia do nadzorujących pracowników przedstawicieli władz.

W Gdyni Dąbrowie mieści się siedziba Koreańsko-Polskiego Towarzystwa Żeglugowego Chopol, jedynej spółki z polskim kapitałem działającej na terenie Korei Północnej. - W spółce po 50 procent udziałów mają rządy RP i KRLD - tłumaczy dr Burdelski. - Na jedynym statku Chopolu pływają wyłącznie północni Koreańczycy.

Jak ujawniła w 2006 roku "Rzeczpospolita", jednostka Chopolu była w 1997 roku podejrzewana o przemyt broni dla Tamilskich Tygrysów, a w 2003 roku na jej pokładzie Australijczycy ujawnili dużą ilość narkotyków. Miesięcznik "Nasze Morze" w 2010 roku odpytał w sprawie Chopolu przedstawicieli różnych opcji politycznych. Wszyscy jednym głosem zapewniali, że współpracę gospodarczą Polski z Koreą Północną należy poszerzać, sugerując, że może się to przyczynić do erozji tamtejszego systemu politycznego. Analitycy dodają dziś, że tworzenie takich "przyczółków" gospodarczych może się przydać w przyszłości.

Konsultanci od medycyny wschodniej, zatrudnieni w przychodni Doktor Krasicki, zarabiają tyle, ile polscy pracownicy. Część ich pensji przeznaczona jest na utrzymanie (w tym na wynajęcie mieszkania), reszta trafia jednak do wysyłających ich do Polski szpitali. Jak mówią, przeznaczana jest na zakup sprzętu medycznego i leków.

- Sytuacja jest, jaka jest, my tego nie zmienimy - twierdzi dr Marceli Burdelski. - Tam, gdzie nie czekają na pracę Polacy, wojewoda może wydać zgodę na zatrudnienie osoby z zagranicy. A oddawanie pieniędzy? Warto przypomnieć sytuację Polaków, którzy przed 1990 rokiem wysyłani byli do Iraku i Libii na kontrakty. Podczas gdy inni obcokrajowcy zarabiali średnio 3 tys. dolarów, rodacy otrzymywali 300, a resztę brał nasz rząd. Zresztą te skromne dolary po wymianie oznaczały niezłą kwotę.
Średnia płaca w Korei Północnej wynosi dziś równowartość około 15 dolarów.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki