Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdyby żył, John Lennon w piątek 9 października świętowałby 80. urodziny

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Gdyby żył, John Lennon w piątek 9 października świętowałby 80. urodziny. Niestety, owo „gdyby żył”, przy okazji Lennonowskich jubileuszy, musimy dodawać już od 40 lat.

Owa tragiczna śmierć, zabójstwo człowieka, który całe dorosłe życie głosił przesłanie miłości i pokoju, to prawdopodobnie największy, acz niejedyny paradoks związany z tą niezwykłą postacią. Chuligan, kpiarz, skandalista, przyjaciel, romantyczny kochanek, artysta, aktywista, pijak i narkoman, ojciec i gospoś domowy, a może nawet kandydat na świeckiego świętego - tyle odmiennych twarzy Johna Lennona zapisało się w dziejach pop-kultury.

Dziecko wojny

Urodził się w 1940 roku, który dla mieszkańców Wielkiej Brytanii faktycznie był pierwszym rokiem II wojny światowej. To zresztą charakterystyczne, że wśród pionierów angielskiego rocka praktycznie nie ma osób urodzonych w latach 30. Wszyscy oni to roczniki wojenne, co w różnorodny sposób rzutowało na losy ich rodziców, a przez to i ich samych. Obsesją Rogera Watersa z Pink Floyd była śmierć ojca na froncie. Eric Clapton też nigdy nie spotkał swojego ojca, byłego żołnierza sił kanadyjskich stacjonujących w Wielkiej Brytanii, który po przelotnym romansie z przyszłą matką przyszłego gitarzysty, powrócił do ojczyzny i przepadł. W przypadku Lennona służba ojca we flocie Jego Królewskiej Mości być może też w jakimś stopniu przyczyniła się do rozpadu małżeństwa rodziców.
Dorastanie w powojennych realiach to osobny rozdział. Wielka Brytania wyszła z wojny zwycięska, ale osłabiona, zniszczona i zwyczajnie biedna. Szczególnie odczuli to przedstawiciele klasy ludowej.

Oglądanie każdego pensa z obu stron to także powszechne doświadczenie z dzieciństwa niemal wszystkich późniejszych gwiazd pop music.

Podobnie jak brak perspektyw awansu społecznego. Szczytem marzeń była posada wykwalifikowanego pracownika fizycznego, byle z dala od fabrycznej maszyny. Tu przyznać trzeba, że brytyjski system edukacyjny stworzył jednak furtkę dla tych, którym nie szła nauka przedmiotów ścisłych ani zawodowych - klasy o profilu artystycznym. To była droga, jaką obrał młody John, podobnie jak wielu jego rówieśników, którzy później stanowili trzon angielskiej sceny rockowej.
I wreszcie jeszcze jeden powojenny „spadek” tego pokolenia - trwała fascynacja amerykańską pop-kulturą, co było pokłosiem stacjonowania na wyspach US Army.

Wespół w zespół

Zaimportowany zza oceanu w późnych latach 50. rock’n’roll, w wersji wyspiarskiej miał jedną ciekawą modyfikację. O ile w USA panował kult gwiazdorów indywidualnych: Elvis Presley, Roy Orbison, Bill Haley, Buddy Holly, Chuck Berry, Jerry Lee Lewis, Little Richard, tak w UK szybko zapanowała moda na zespoły. Być może wiązało się to z silnie klasowym charakterem tamtejszego społeczeństwa.

Mit grupy kolegów z podwórka, którzy wyposażeni jedynie w gitary i wzmacniacze, rzucają wyzwanie całemu światu - okazał się na tyle nośny i uniwersalny, że po kilku latach to zespoły znad Tamizy i Mersey okupowały czołówki amerykańskich list przebojów.

Beatlesi byli idealnym wcieleniem tej idei „braterstwa”. Mieli za sobą coś w rodzaju frontowego doświadczenia kilkumiesięcznych występów w spelunkach Hamburga, gdzie byli skazani wyłącznie na siebie. Lennon i McCartney tworzyli piosenki wspólnie. Cała czwórka nosiła podobne stroje i fryzury. Na scenie i podczas konferencji prasowych stwarzali wrażenie, że doskonale się czują ze sobą, a jednocześnie w jakiś sposób uzupełniają się nawzajem.
Ten mit umiejętnie podtrzymały dwa filmy fabularne z ich udziałem. W jednej ze scen „Help” widzimy na przykład jak rano muzycy po kolei wychodzą z drzwi sąsiadujących ze sobą budynków, a po chwili okazuje się, że za ich frontowymi ścianami kryje się jedno wielkie wnętrze, w którym John, Paul, George i Ringo zamieszkują wspólnie.

Faktycznie jednak to Lennon miał najsilniejszą osobowość i nadawał ton całej ekipie. To jego cięty język i ironiczne, chwilami nonsensowne poczucie humoru, stało się firmową specjalnością i znakiem rozpoznawczym zespołu poza sceną.

Choć The Beatles nie mieli w repertuarze takich buntowniczych kawałków jak The Who, The Kinks czy The Animals, ich lider potrafił wbijać szpilę establishmentowi choćby taką zapowiedzią piosenki na koncercie: „Publiczność z tańszych sektorów prosimy o klaskanie do rytmu, a ci siedzący na miejscach droższych mogą po prostu potrząsać swoją biżuterią”.
Ten jego niewyparzony język wywołał pierwszy poważny kryzys wokół zespołu.

Wyindywidualizowany z rozentuzjazmowanego tłumu

Rzucona w jednym z wywiadów w 1966 r. uwaga, że Beatlesi są popularniejsi od Jezusa, w Anglii przeszła bez echa. Lennon, mówiąc to, chciał ponoć skrytykować współczesną cywilizację, w której gwiazdy pop-kultury odgrywają ważniejszą rolę niż symbole religijne. Jednak jego słowa, wyrwane z kontekstu i opublikowane po kilku tygodniach w amerykańskiej prasie, wywołały skandal.

Uwielbiani powszechnie Beatlesi z dnia na dzień stali się (szczególnie na konserwatywnym Południu) wrogami publicznymi. Palono ich płyty, grożono śmiercią.

Był to jeden (choć niejedyny) z powodów, które zdecydowały o decyzji o zaprzestaniu koncertowania przez zespół, której inicjatorem był John.
Miało to wielorakie konsekwencje. Po pierwsze zakończyło zjawisko zwane beatlemanią - masowe szaleństwo na punkcie Wielkiej Czwórki: tłumy (głównie dziewcząt) ścigające zespół ilekroć pojawiał się publicznie, oczekujące na lotniskach, pod hotelami, a przede wszystkim zagłuszające piskiem ich występy do tego stopnia, że muzycy nie słyszeli się nawzajem na scenie.
Po drugie pozwoliło zespołowi skupić się na pracy nagraniowej.

Ich kompozycje stawały się coraz bardziej złożone, aranżowane w coraz bogatszy i bardziej wyrafinowany sposób, także z wykorzystywaniem studyjnych trików, jak nakładanie ścieżek czy puszczanie taśmy od tyłu.

A ponieważ cały muzyczny świat zapatrzony, czy raczej zasłuchany był w to, co proponowali Beatlesi, tym samym Lennon i spółka doprowadzili do rockowej rewolucji, zastępując chwytliwe przeboje utworami konceptualnymi, czerpiącymi śmiało z innych tradycji muzycznych, uzupełnionymi o niebanalne teksty, czasem poetyckie, czasem otwarcie publicystyczne.
Po trzecie wreszcie oddaliło członków grupy od siebie. Coraz mniej czasu spędzali wspólnie. Lennon i McCartney, choć nadal podpisywali piosenki oboma nazwiskami, tworzyli je osobno. Na własna rękę szukali nowych inspiracji, poznawali nowych ludzi...

Druga połowa zamiast trzech ćwierci

Kiedy John spotkał Yoko, był mężem Cynthii, swojej szkolnej sympatii, którą poślubił cichcem w 1963, gdy okazało się, że spodziewa się ona dziecka. Pani Lennonowa zamknięta w domu z synem musiała zdawać sobie sprawę z licznych przygód miłosnych męża, którymi zresztą zdarzało mu się chwalić publicznie, jak choćby w piosence „Norwegian Wood”. Panienki przychodziły, odchodziły, a żona trwała. Ale z Yoko miało być inaczej. Starsza od Johna o siedem lat, dwukrotna mężatka, artystka awangardowa z uznanym dorobkiem. Podobno, kiedy się poznali, nie wiedziała nawet z kim ma do czynienia, bo nie interesowała ją scena pop.

Światek rocka lat 60. był zdecydowanie maczystowski. Rewolucję seksualną rozumiano w ten sposób, że dziewczyny nie robią specjalnych ceregieli „w tych sprawach”.

Oczekiwano od nich luzu, urody i nadążania za modą. Pod tym względem Yoko nie mogła ani nie chciała rywalizować z długonogimi groupies swingującego Londynu. Dla Johna stała się przede wszystkim partnerką w procesie twórczym i autorytetem. A - wedle zwolenników psychoanalizy - także po trosze matką, którą wcześnie stracił, i której nadal bardzo mu brakowało. Krótko mówiąc, Yoko była całym jego światem.

Czy Beatlesi rozpadli się z jej powodu? Wydaje się, że zauroczenie nową partnerką tylko przyspieszyło proces, który i tak był nieuchronny.

Niemniej John zrobił wiele, by stało się to w sposób spektakularny, nie zdając sobie sprawy, jakie to wywoła skutki.
Kiedy do opinii publicznej przedostała się wiadomość, że „jakaś Japonka” jest dla idola całej Anglii, narodowego skarbu, ważniejsza od najważniejszego zespołu świata - tę ich miłość uznano za skandaliczną. Para padła ofiarą hejtu, także o podłożu rasistowskim. To zraziło Lennona do rodaków tak bardzo, że przez resztę życia pozostał wygnańcem.

Englishman in New York

John i Yoko przeprowadzili się do USA pod koniec sierpnia 1971 roku. Zasadniczym powodem przenosin była decyzja sądu, który przyznał Yoko prawo do opieki na córką z poprzedniego małżeństwa, ale tylko pod warunkiem, że będzie ją wychowywała na terenie Stanów Zjednoczonych (eks-mąż Yoko był Amerykaninem i mała Kyoko miała amerykańskie obywatelstwo). Dla Johna był to jednocześnie wygodny pretekst, by pożegnać się z ojczyzną. Lata 70. w Wielkiej Brytanii to dekada społecznego chaosu, zaostrzenia konfliktu w Ulsterze i gospodarczego kryzysu. A Londyn stracił pozycję artystycznego pępka świata, do jakiej mógł pretendować ledwie kilka lat wcześniej. Teraz nikt już nie miał wątpliwości, że to miano należy się Nowemu Jorkowi.
Rzecz jednak w tym, że w USA w nie mniejszym stopniu niż muzyka Lennona zajęła polityka.

Jako pacyfista związał się z lewicowymi radykałami spod znaku młodzieżowej międzynarodówki Yippies, a tym samym trafił w orbitę zainteresowania CIA i jej ówczesnego szefa, niesławnej pamięci Edgara Hoovera.

Szczególnie, że eks-Beatles zapowiedział aktywne włączenie się w mającą się niebawem rozpocząć kampanię wyborczą, w której o reelekcję ubiegał się znienawidzony przez liberałów Richard Nixon.
- Nóż leżący na stole nie jest groźny. Ale kiedy weźmie go ktoś, kto chce ci poderżnąć gardło, masz problem. Dla nas Lennon był nożem w rękach radykałów - tłumaczył później jeden z ówczesnych współpracowników prezydenta.

Agenci bezustannie inwigilowali Johna i Yoko, najczęściej zresztą w sposób zupełnie jawny. Rozpoczęto też batalię o jego wydalenie z USA.

Trwała ona cztery lata, dłużej niż przerwana po wykryciu afery Watergate kadencja Nixona. W 1976 John Lennon dostał Zieloną Kartę, dająca mu prawo pobytu na terytorium Stanów Zjednoczonych. Wykorzystał je do samego końca...

Co jest nie tak z pokojem, miłością i zrozumieniem?

Uważa się powszechnie, że epoka hipisów skończyła się bezpowrotnie wraz z odejściem dekady lat 60. Nie dla Johna. Owszem, zdawał sobie sprawę, że tamta energia wygasła, ale to nie unieważniało jej ideałów: pokoju i miłości.

- Rewolucja dzieci kwiatów nie zwyciężyła? I co z tego? Zaczynamy od nowa - powiedział do słuchaczy na swoim pierwszym koncercie po rozpadzie Beatlesów, na Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor w grudniu 1971.

Polityczne, czy może raczej społeczno-ideowe zaangażowanie Johna po raz pierwszy dało o sobie znać w sposób otwarty w piosence „Revolution” nagranej przez Beatlesów w 1968. Jednak dopiero w solowej twórczości dał temu pełny wyraz. Jednocześnie jego muzyka stała się prostsza, pozbawiona beatlesowskich upiększaczy. „Give Peace a Chance”, „Gimme Some Truth”, „Happy Xmas (War Is Over)”, „Power to the People”, „Woman is the Nigger of the World” czy „Imagine” - to najbardziej wymowne z przykładów. Ale kluczem do „nowego” Johna jest chyba utwór „God” z albumu „Plastic Ono Band” z 1970. Wylicza tam bóstwa i idoli, w których nie wierzy (z The Beatles włącznie), by w końcu wyznać: „wierzę w siebie, i w Yoko”.

To nie wyraz zadufania, to wezwanie do słuchaczy: bierzcie przykład ze mnie, odrzućcie autorytety, zaufajcie swoim intuicjom, idźcie swoją własną drogą.

Lennon nie zawsze był na tej drodze konsekwentny. Zaliczył hedonistyczno-utracjuszowski „stracony weekend” kiedy przez półtora roku (sic!) łajdaczył się w Kalifornii z innymi zapijaczonymi artystami pomniejszego kalibru.
Był to też okres separacji z Yoko. Kiedy do siebie powrócili, i w dodatku doczekali się upragnionego dziecka, na pięć lat odciął się od życia artystycznego i publicznego. Zadbał o pokój i miłość w najbliższym otoczeniu - zajmując się wychowaniem syna i prowadzeniem domu.

A gdyby...

W galerii rock’n’rollowych śmierci tamta z grudnia, sprzed 40 lat wydaje się najbardziej niesprawiedliwa. Artysta, który zaprzągł swój talent i popularność w propagowanie idei porozumienia, braterstwa i wolności - zostaje zastrzelony przez fana-hejtera przed domem, na oczach żony, akurat wtedy, gdy po długiej przerwie, powrócił do nagrywania piosenek.

Trudno nie postawić sobie pytania: a co gdyby John żył i dziś świętowałby 80. urodziny?

Jaką muzykę podarowałby nam przez te „puste” 40 lat? To jednak czysto akademickie rozważania. Cieszmy się tym, co nam pozostawił. Jest tam dość piękna, bólu, magii, zadumy, wściekłości, łobuzerskiej kpiny - do tego, by się zachwycać jego płytami przez kolejne dekady.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki