Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdy kołysało, malował słońce. Morskie opowieści Kazimierza Ciemnego

Irena Łaszyn
Kazimierz Ciemny namalował ponad sto obrazów, większość - na morzu
Kazimierz Ciemny namalował ponad sto obrazów, większość - na morzu Tomasz Bołt
Z Kazimierzem Ciemnym z Gdańska, który pływał na kilkudziesięciu statkach, okrążył ziemski glob kilka razy, gonił uciekające gwiazdy, malował obrazy, grał na organkach, a w przeddzień osiemdziesiątych urodzin postanowił napisać książkę, spotkała się - Irena Łaszyn.

Pracownię ma w piwnicy. Tam trzyma sztalugi, farby, blejtramy i proporczyki ze statków, których już nie ma. Schodzimy po krętych schodach gdańskiej kamienicy, zaglądamy w ciemne zakamarki, wypatrujemy skarbów. Największe, to bumerang z Australii, instrument muzyczny z Jamajki, własnoręcznie namalowany autoportret i hebel po ojcu, który był bednarzem. Leży sobie, w towarzystwie nie do końca ubranych pań, wiszących na ścianach.

- Ta była ze mną prawie na wszystkich rejsach - Kazimierz Ciemny dokonuje prezentacji. - Tyle świata ze mną objechała, tyle sztormów przeżyła, że nie mogę jej teraz wyrzucić. Żona pięć razy ze mną płynęła, więc też ją poznała. Nie jest zazdrosna.

Nad czym pracuje? A, chyba jakiś pejzaż morski machnie albo martwą naturę. Kolejną do kolekcji, bo przecież całe mieszkanie zawieszone obrazami. Wszystkie sam namalował.

Na honorowym miejscu - słoneczniki w wazonie, ála Van Gogh. Wyczarował je gdzieś na Pacyfiku, bo tam były najdłuższe rejsy. Pływał jako motorzysta, więc malował przeważnie w czasie wolnym, w kajucie. Kołysanie mu nie przeszkadzało. Zaczynało bujać, to brał pędzel i malował wzburzone morze. Albo fale w słońcu. Tak dla kontrastu.

Pierwszy obraz powstał na… podartym prześcieradle, przy pomocy farb pokładowych, bo tylko takie materiały zdobył na statku. Płynął wtedy na Żeromskim i jeszcze nie wiedział, że zostanie malarzem. Sztalug nie miał, ale przymocował płótno pinezkami do deski, z grubsza zagruntował i w ten sposób, gdzieś na Atlantyku, stworzył zamek w Niedzicy.

Ludziom się te jego obrazy podobały. Dostał nawet trzecią nagrodę w konkursie zorganizowanym przez Stowarzyszenie Działaczy Kultury Morskiej w Gdyni. Ten wyróżniony obraz syn powiesił potem w swojej kancelarii adwokackiej.

Zaczął na Batorym

Uczył się w Szkole Jungów Państwowego Centrum Wychowania Morskiego. Bardzo chciał pływać. Marzenie się ziściło.
Pierwszy był m/s Batory. Wszedł na jego pokład w sierpniu 1950 roku, został mess boyem, za 24 centy dziennie. Zdaje sobie sprawę, że mess boy to najniższe stanowisko na statku pasażerskim, taki "przynieś, podaj, pozamiataj", ale Batory nie był przecież byle jakim statkiem. To transatlantyk! Przed wojną wielce luksusowy, nazywany ambasadorem kultury polskiej, po wojnie - już trochę mniej wytworny, ale siedemnastoletniemu chłopakowi spod Torunia wydawał się szczytem luksusu. Tylko karaluchy w żaden sposób do tego pływającego salonu nie pasowały.

- Pamiętam, podaję zupę i widzę, jak wpada do niej karakan - wspomina Kazimierz Ciemny. - No to ja, żeby odwrócić uwagę przyszłego konsumenta, wykrzykuję: Patrz, patrz i pokazuję na bulaj. Gość się odwraca, a ja - myk, karalucha szybkim ruchem z talerza, nikt niczego nie zauważył.

Ale generalnie, na transatlantyku, było sympatycznie. Ileż młody Kazik nasłuchał się tam historii! W dodatku, po raz pierwszy podczas tego rejsu ujrzał Nowy Jork, z jego drapaczami chmur i amerykańskim blichtrem. Już wiedział, że będzie pływać, bo w siermiężnym PRL, był to jedyny sposób na posmakowanie świata. A zostać w USA nie chciał, choć miał taką możliwość. Mama by tego nie przeżyła.

Z Batorego zszedł rok później, ale nadal jego losy śledził. I gdy po 20 latach, wbrew protestom miłośników morza, statek został sprzedany na złom stoczni Yau Wing Metal w Hongkongu, Kazimierz Ciemny bardzo się zasmucił. Właśnie w Hongkongu widział go po raz ostatni. Stary był, pokiereszowany, skazany na śmierć. A przecież odbył 222 rejsy liniowe, przewiózł 270 tysięcy pasażerów, w tym - nielegalnie - agenta Kominternu, Gerharta Eislera, aresztowanego w USA.

- To było podczas mego rejsu - podkreśla pan Kazimierz. - Traktowano nas potem jak bohaterów.

Jak u Hitchcocka

Pływał na kilkudziesięciu statkach, aż do emerytury. Gdyby zliczyć wszystkie mile, to wyszłoby, że świat okrążył kilka razy.
Różne w tym czasie przeżył przygody. Na przykład, m/s Żeromski, na którym pływał, wpadł na skały. Dziurę miał taką, że ciężarówka by się zmieściła. Mączka rybna, którą wiózł, rozpłynęła się po całym Oceanie Spokojnym, a zwabione tym smakołykiem ptaki zaczęły nadlatywać z różnych stron, rozbijając się o pokład.

- Statek poszedł do remontu w stoczni w Peru - wspomina pan Kazimierz. - Ledwie tam dotarliśmy, rozpętało się kolejne piekło. Zaczęło się trzęsienie ziemi. Gdy po tych wszystkich przejściach wreszcie dotarłem do Polski, po dwóch dniach złamałem nogę. A w Gdańsku rozpoczęły się grudniowe strajki, bo był to rok 1970. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem lufę czołgu, skierowaną akurat w nasze mieszkanie.

Żonę poznał w roku 1951, w pociągu, którym wracał z tego swego Kowalewa Pomorskiego do Gdyni, na s/s Śląsk. Barbara mieszkała wtedy w Warszawie i jechała nad morze do koleżanki. Pobrali się kilka lat później, kupili mieszkanie w centrum Gdańska.

W 1981 roku mogli razem wybrać się w półroczny rejs dookoła świata. Podrzucili więc dzieci do dziadków i wyruszyli. To było na m/s Gen. Kleeberg.

- Tyle się działo, że nie miałam czasu tęsknić - wspomina pani Barbara. - A morze pokochałam, zwłaszcza rozkołysane.

Słodka podróż

Pan Kazimierz jest romantykiem. Lubi obserwować chmury i gwiazdy. Ale na Oceanie Indyjskim, gdy płynął na Duwecie, patrzył w niebo z konkretnego powodu. To był rodzaj nawigacji. Wyszukiwał jakąś najjaśniejszą gwiazdę, "umieszczał" ją pomiędzy masztem a olinowaniem i pilnował, by pozostawała wciąż w tym samym miejscu, zgrana z kursem statku.

W dzienniku z tamtych czasów zauważa filozoficznie: "Gdy statek odchodzi od kursu, ja to zaraz widzę, bo mi gwiazda ucieka, szukam, odnajduję, statek ponownie na właściwym kursie. Ale i tak nie trwa to zbyt długo, bo ziemia się obraca".

M/s Duwet powstał w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni, dla armatora z Indonezji. Kazimierz Ciemny, wówczas starszy marynarz, był wśród szczęśliwców, którzy odprowadzali go w roku 1960 do Dżakarty.

- Pani wie, co to znaczyło w czasach towarzysza Gomułki? - pyta. - To była podróż do innego świata! Potem kilka razy do Indonezji wracałem, ale najbardziej mnie zachwyciła za pierwszym razem.

A przecież, gdy wypływał z Gdyni, nie wiedział, co go czeka. "Ciekawe, czy podróż będzie taka słodka jak ładunek cukru, który zabieramy" - zanotował 9 września 1960 roku.

Zeszyt jest pożółkły, nadszarpnięty zębem czasu. Ale postanowił te wspomnienia z mórz, oceanów i egzotycznych wysp odtworzyć. Zapełnił już, ręcznie, kilka brulionów. Wszystko tam jest: Skąd, dokąd, kto, co, dlaczego. Są przygody, impresje i kawał historii.

- Może mi to ktoś opublikuje? - pyta z nadzieją. - Kiedyś byliśmy morską potęgą, Polskie Linie Oceaniczne miały 186 statków. A potem wszystko się rozsypało.

Urodził się 7 lipca 1933 roku, w niedzielę kończy 80 lat. Najwyższa pora, by wydać książkę, zostawić po sobie jakiś ślad.

Wyjmuje organki, wygrywa "Tango milonga". Tak, jak to kiedyś robił na statku, ku uciesze innych wilków morskich. Czy ktoś dzisiaj zabiera na morze organki?

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki