Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdańszczanie patrzyli na mur berliński

Tomasz Słomczyński
To była historyczna noc z 9 na 10 listopada 1989 roku, kiedy pękł mur oddzielający wschodnią i zachodnią część Niemiec. Widziano to i komentowano w Gdańsku.

9 listopada 1989 roku, godz. 18.53. W Berlinie trwa konferencja prasowa członka Biura Politycznego Komitetu Centralnego Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności, Güntera Schabowskie-go. W pewnym momencie, odpowiadając na pytanie włoskiego dziennikarza, niespodziewanie wypowiada słowa, które odmienią dotychczasowy kształt Europy : "Zdecydowaliśmy wprowadzić dzisiaj rozporządzenie, które pozwoli każdemu obywatelowi NRD na przekroczenie granicy i wyjazd z NRD przez przejścia graniczne. Rozporządzenie natychmiastowo wchodzi w życie".

Telewizja transmituje konferencję na żywo. Już chwilę później pierwsi chętni do przekroczenia granicy stawili się po wschodniej stronie muru berlińskiego. Jeszcze przed północą rozpoczynają się masowe przekroczenia granicy.

W ciągu następnych dni światowe agencje pokazywały zdjęcia, na których rozentuzjazmowani berlińczycy kruszą pomalowane, różnokolorowe fragmenty betonu, piją szampana, cieszą się, tańczą, śpiewają. Niemcy z zachodniej strony muru wpadają w objęcia rodakom zza wschodniej strony. Skandują: wolność, zwycięstwo, zjednoczenie. Wjeżdża ciężki sprzęt. Mur przestaje istnieć.

Koniec dramatycznej republiki

Pan Karol Żabiński, gdańszczanin niemieckiego pochodzenia, przed dwudziestu laty pracował jako pilot wycieczek. Pod koniec lat 80. często jeździł za zachodnią granicę. Wtedy jednak nie było go w miejscu, gdzie akurat działa się historia.
- Zazdroszczę tym, którzy mogli uczestniczyć w tych wydarzeniach. Dla Niemców to było naprawdę ważne, mam wielu znajomych, którzy próbowali uciekać ze wschodnich Niemiec.

On sam, jak mówi, do końca nie wierzył w to, że Niemcy znów będą jednym państwem.

- W ogóle nie zakładałem, że odpuszczą - mówi o przywódcach bloku wschodniego. - Myślałem, że żadna zmiana stref wpływów nie jest możliwa. Kiedy jednak patrzyłem na to, co się dzieje na ulicach Berlina, czułem wielką radość i euforię. Dla mnie jednak jest jasne, że to nie politycy obalili mur, lecz nasz Papież. On wcześniej widział to, co ma nastąpić. Tu, w Polsce, otwierał drogę, którą poszli również i Niemcy.

W poniedziałek 13 listopada 1989 roku "Dziennik Bałtycki" donosił: "Według danych zachodnioniemieckiego ministerstwa spraw wewnętrznych, od chwili otwarcia granic NRD, w czwartek w godzinach wieczornych, 40 407 mieszkańców NRD przybyło do Republiki Federalnej, nie licząc Berlina Zachodniego. 2545 pozostało w RFN, 37 862 oświadczyło, że przybyło jedynie w celu odwiedzenia krewnych i przyjaciół".

W samym Berlinie prowadzenie takich statystyk nie było możliwe. Piknik w mieście trwał przez cały piątek, sobotę i niedzielę. Kolejka trabantów i wartburgów do przekroczenia granicy sięgała 50 km. Chętni czekali po 12 godzin, jednak - jak donosili korespondenci - nikt się tym nie przejmował. Po stronie zachodniej, na niektórych przejściach, oprócz kwiatów i szampana czekała na przybyszy ze wschodnich Niemiec paczka kawy i tabliczka czekolady, ufundowana przez zachodnioniemieckich przedsiębiorców.
Karol Żabiński uważa, że to był po prostu początek powrotu do normalności, usunięcia granicy, której nigdy nie powinno być. Jak mówi, pozostały granice mentalne.
- Do dziś w sezonie pracuję jako pilot wycieczek i przewodnik po Gdańsku. Mam więc stały kontakt z gośćmi z Niemiec. Często z nimi rozmawiam, pytam, co czują. Okazuje się, że po krótkotrwałym okresie euforii, nastąpiło otrzeźwienie i wzrost wzajemnej niechęci między rodakami ze wschodu i zachodu. Różnica mentalna jeszcze przez jakiś czas będzie wyczuwalna. Nie da się ot tak po prostu przekreślić tylu lat izolacji. Do tego potrzebna jest zmiana pokolenia. Często też spotykam się z nostalgią za DDR, który nazywaliśmy Deutsche Dramatische Republik - śmieje się pan Karol.

Wielkoniemieckie trąby

W Polsce już sama myśl o możliwym zjednoczeniu Niemiec budziła obawy. Jak pisał Andrzej Kruza w "Dzienniku Bałtyckim" z dnia 9 listopada 1989 roku: "Nad Ren powrócił «duch odwetu» pobrzmiewający w histerycznych tonach wypowiedzi i oświadczeń różnych «ziomków» i w ogóle niezadowolonych z istniejącego w Europie stanu rzeczy". Publicysta zwraca uwagę, że w ostatnich latach [czyli między 1981 a 1989 rokiem - przyp. aut.]: "W rewizjonistycznych sabatach uczestniczyli z powrotem wysocy przedstawiciele rządu bońskiego".

9 listopada kanclerz RFN Helmut Kohl wraz z 70-osobową delegacją przebywa w Warszawie. Spotkanie z rządem Polski ma służyć "ruszeniu z miejsca procesu normalizacji" w stosunkach polsko-niemieckich. Andrzej Kruza nie przewiduje jednak, że podczas wizyty nastąpi cud. "To, co ma szansę nastąpić, to wspólny wybór drogi prowadzącej w przyszłość". Przyznaje, że "daleka jeszcze i trudna to będzie droga". Dziś każdy może ocenić, na ile były to słowa przewidujące przyszłość. Jasne jest, że ich autor nie mógł wiedzieć, że w dniu publikacji tego tekstu, późnym wieczorem, mur berliński zaczął kruszeć.

Ale i wśród samych Niemców nie brakowało sceptyków wobec idei zjednoczenia Niemiec. Jednym z nich był Günter Grass.

- Obawiał się, że mogą zagrzmieć "trąby wielkoniemieckie" - mówi Paweł Huelle, który na wielu debatach rozmawiał z Grassem o jego stosunku do zjednoczenia Niemiec. - Był autorem pomysłu, który dziś może wydawać się dziwaczny, mianowicie: funkcjonowania dwóch niemieckich, oczywiście demokratycznych, państw. Musimy pamiętać, że jeszcze w XIX wieku państwo niemieckie było podzielone, nie było jednych, wielkich, silnych Niemiec. Po upadku muru Grass krytykował zwolenników zjednoczenia politycznego Niemiec. Bał się neonazizmu. Wyrażał obawy dotyczące między innymi Polski - czy nasza gospodarka poradzi sobie w konfrontacji z potężnymi Niemcami. Między innymi dlatego Grass zawsze był wielkim orędownikiem wejścia Polski do Unii Europejskiej. Wielokrotnie powtarzał, że konstrukcja Europy będzie niekompletna bez silnej Polski w Unii. Na szczęście czarne scenariusze Grassa nie sprawdziły się, obawy okazały się płonne - ruchy neonazistowskie w nowych, zjednoczonych Niemczech nigdy nie znalazły szerokiego oddźwięku, natomiast gospodarka ich wschodniego sąsiada - Polski, ma się nieźle.

Ojciec wierzył, ale nie doczekał

Obaw o rzekome "wielkoniemieckie trąby" nie podzielał nigdy mieszkający w Gdańsku Niemiec Roland Hau, który jest negocjatorem i określa się mianem "Szerpa umów". Wówczas miał 19 lat. Rok wcześniej zmarł jego ojciec, który zawsze powtarzał, że Niemcy się zjednoczą. On nie wierzył, że może nastąpić to aż tak szybko.

- Już od dłuższego czasu we wschodnich Niemczech były wyczuwalne niepokoje społeczne. Jednak wówczas nie wyobrażałem sobie innego świata. Nikt, również w Polsce, nie mógł wiedzieć na pewno, że zmiany będą trwałe. Wtedy jeszcze mogło się wszystko wydarzyć. W Berlinie sami policjanci nie wiedzieli, jak się zachować. 9 listopada pod murem berlińskim ponoć nawet padły strzały.

Roland Hau wspomina, że wówczas, po śmierci ojca, nie było im łatwo.
- Nie wiedziałem, co z tego może być. Nie wiedziałem, czy przypadkiem znowu nie pojawią się na moich drzwiach obraźliwe antyniemieckie hasła, wydrapywane swastyki, wcześniej się przecież pojawiały. Kiedy zobaczyłem w TV dźwig, ciężki sprzęt, bardzo się zdziwiłem. Nie mogłem wtedy zostawić rodziny, ale ogromnie żałowałem, że mnie tam nie ma.

Hau też zauważa, że po obalonym murze pozostała granica mentalna.
- Do dziś, kiedy przejeżdżam w miejscu, gdzie kiedyś była granica, wspominam zasieki, psychozę i czuję się niepewnie. Nigdy nie jestem spokojny w tym miejscu. Mam nadzieję, że moje dzieci już nie będą czuły tego strachu, pozbędą się tego bagażu, który moje pokolenie wciąż musi dźwigać.

Ikona przemian

Każdy przełom potrzebuje swojej własnej ikony - tak jak wielka rewolucja francuska wizerunku szturmu na Bastylię, jak zakończenie II wojny światowej sceny mocowania flagi na Bramie Brandenburskiej. Upadek muru berlińskiego dział się na oczach telewidzów na całym świecie. Był na tyle spektakularny, że stał się symbolem zmian w Europie Środkowej i Wschodniej.

Aleksander Hall był w tym czasie ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Przebywał w Rzymie, gdzie 12 listopada miał zostać kanonizowany Albert Chmielowski.
- Upadku muru nie zapamiętałem jako wstrząsającego, szczególnie zaskakującego wydarzenia. Wpisywało się ono w ciąg innych, bardzo ważnych wydarzeń, począwszy od Okrągłego Stołu, przez wybory 1989 roku w Polsce, w końcu powołanie rządu Mazowieckiego. Zaskoczenie nie było tak wielkie również ze względu na politykę Gorbaczowa, która była przecież tak odmienna od rządów jego poprzedników.

Dla Aleksandra Halla inne wydarzenia w ówczesnych Niemczech miały bardziej doniosłe znaczenie.
- Na przykład zasięg demonstracji przeciw władzy w NRD, odejście Honeckera. To świadczyło, że wschodnie Niemcy się chwieją. Chociaż, rzecz jasna, upadek muru był bardzo spektakularny.

Na sugestię, że upadek muru stał się ikoną przemian 1989 roku w Europie, Aleksander Hall odpowiada, że takie porównanie może być krzywdzące.
- Nie porównywałbym ludzi uczestniczących w tych wydarzeniach do żołnierzy pozujących do zdjęcia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki