Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Franciszek Potulski: Byłem, jestem i będę czerwony

Redakcja
Po ostatnim kongresie PZPR, tam, gdzie padło hasło: sztandar wyprowadzić, były trzy możliwości. Pierwsza - przefarbować się, druga - przeczekać i trzecia - wyostrzyć... Wybrałem trzecią
Po ostatnim kongresie PZPR, tam, gdzie padło hasło: sztandar wyprowadzić, były trzy możliwości. Pierwsza - przefarbować się, druga - przeczekać i trzecia - wyostrzyć... Wybrałem trzecią Arkadiusz Lawryniec
Z Franciszkiem Potulskim, byłym posłem SLD - rozmawia Ryszarda Wojciechowska

Przyjemne jest życie emeryta?
A jak się pani wydaje? Dla mnie taki stan, że wstaję i nie mam co robić, jest nie do przyjęcia. Poczucie, że już się nic nie wydarzy, jest mocno frustrujące. Ludzie uciekają więc w działki albo umierają.

Pan w co ucieka?

Ja nadal mam matematykę. Teraz uczę w Grudziądzkiej Szkole Wyższej. Można więc powiedzieć, że zatoczyłem koło, bo zaczynałem jako asystent matematyki na Politechnice Gdańskiej. Mam też jeszcze góry. Za dwa lata chcę wyprawić 70 urodziny na Rysach.

Na samym szczycie?
Oczywiście.

Nie chcę być złośliwa, ale kto się tam wdrapie?
Kto będzie chciał i kto da radę. Zapraszam. Niech pani nie zapomina o moich dawnych uczniach, z którymi przez lata się wspinałem.

Bez polityki da się żyć? Bo to już parę lat.... Rozstawać się pewnie było trudno.

My rzeczywiście nie potrafimy odchodzić. Przypominam sobie z ostatnich wyborów samorządowych człowieka, który był wójtem przez 20 lat. Został nim jako 32-latek. I teraz przegrał. To dopiero dramat. Bo co on ma robić? Jeżeli niczego nie potrafi, jak tylko być wójtem.

A Pan umiał odejść?

Miałem wtedy 63 lata. I dwa lata do emerytury. Powrót na stołek dyrektora szkoły nie wchodził w grę, bo tam już od ponad 10 lat dyrektorem był ktoś inny. Trudno byłoby się znowu przestawić na poprawianie zeszytów, skoro człowiek robił coś innego. Ale naprawdę bolało gdzie indziej.

Gdzie?
Bolała świadomość, że wiedza, którą mam o oświacie i jej finansowaniu, nagle nikomu do niczego nie jest potrzebna. Ani szefowi partii, do której należę, ani szefowi Związku Nauczycielstwa Polskiego, w którym jestem działaczem od lat. Właściwie nikomu.
Zostały jednak wspomnienia. Przez rok był Pan wiceministrem edukacji. Wystarczy, żeby posmakować władzy?
Myślę, że bycie dyrektorem szkoły, w której znajduje się 1500 uczniów, również pozwala się poczuć kimś ważnym.

Wiceminister nie jest ważny?

Powiem pani tak - będąc posłem, byłem ważniejszy niż potem będąc wiceministrem. Jako przewodniczący sejmowej Komisji Edukacji dużo mogłem. Miałem większe pobory niż w ministerstwie. I prawdę powiedziawszy za nic nie odpowiadałem. Ale jako wiceminister sporo się nauczyłem.

Czemu więc Pan przyjął tekę sekretarza stanu w rządzie Leszka Millera?

Właściwie dla... życiorysów moich dzieci. Żonie powiedziałem: słuchaj, to może być rok, dwa, ale dzieci będą miały w biografii, że ojciec był ministrem.

Odchodził Pan z poczuciem klęski?
Raczej nie. Mam do dziś w ministerstwie sporo znajomych. Czasami mnie zaskakują. Pamiętają, że był taki minister, który do nich do pokoju przychodził, a nie wzywał do siebie. Ale jasne, że odejście z MEN było przeżyciem. Nie dlatego, że trzeba się pożegnać z tytułem czy stołkiem. Tylko z powodu stylu pożegnania. Kiedy Leszek Miller abdykował i ja razem z nim odchodziłem, premier Marek Belka mógł chociaż powiedzieć: - Dziękuję, mam inną koncepcję i cześć. Ale czegoś takiego nie było. W naszym kraju nie ma zwyczaju dziękować.

Może nie zawsze jest za co.
Tu nie chodzi tylko o premiera Belkę. Gdyby pani - odpukać - powiedziano już tu nie pracujesz, to podejrzewam, że na biurko trafiłoby pismo i tyle. Tak u nas wyglądają rozstania z pracownikami. A pytanie szefa w stylu - co będziesz robić? Zapomnij. Nic z tych rzeczy. Mnie cieszy po tych dwunastu latach romansu z polityką jedno. To, że nie wzbudzam, mam nadzieję, negatywnych reakcji. Wszyscy wiedzą, że jestem z SLD, czyli czerwony, że matematyk i że się znam na finansach oświatowych. Nie zostawiłem po sobie jakiegoś skandalu.
Jest taki dowcip, że zdymisjonowany już minister siada do swojego auta, jak zwykle na tylne siedzenie i czeka aż go ktoś zawiezie. Ale samochód nie rusza...
Chce pani zapytać, czy mi auta rządowego brakuje? Nie. Ministerstwo Edukacji znajduje się blisko hotelu sejmowego, w którym mieszkałem. Więc robiłem sobie zawsze mały spacerek. Zwłaszcza że po drodze był park. A jak już jechałem rządowym autem, to siadałem obok kierowcy. Nie znoszę siedzieć z tyłu.

To jaki atrybut władzy się w Panu zakorzenił?

Najważniejsza jest świadomość, że człowiek ma wpływ na wiele spraw. Za wszystko, co wydarzyło się w tamtym czasie dobrego i złego w oświacie, jestem w jakiś sposób odpowiedzialny. Powiem pani jedno, że w 2005 roku oświata nie była przedmiotem sporów i awantur politycznych. Potem już za Giertycha była i teraz za rządów minister Katarzyny Hall też będzie.

Których działaczy SLD Pan najlepiej poznał?
Takich prywatnych kontaktów, ot tak, żeby bywać w ich domu, raczej nie miałem. Ale mam takich polityków, których cenię. Mądrym facetem, chociaż z mojego punktu widzenia, zbyt zarozumiałym, jest Włodzimierz Cimoszewicz. Bardzo sobie ceniłem Józefa Oleksego. Znam go jeszcze z połowy lat 70., z czasów Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Ale raczej z nim nie biesiadowałem.

Bo z nim niebezpiecznie biesiadować. Ma długi język.
To naprawdę niegłupi facet, podobnie jak Leszek Miller. Chociaż, mimo politycznego nosa, Miller zlekceważył aferę Rywina. Jemu się wydawało, że skoro on nie ma z tym nic wspólnego, to nic złego nie można mu zrobić. No i się przeliczył.

Jednak Pan się chyba do polityki nie nadaje. Biesiadować nie lubi, wypić też nie. Z plotkowaniem słabo.
Ale za to moje dzieci nie muszą się wstydzić, że ojciec był w polityce. Znam swoje miejsce. Może to wynika z kompleksów, ale nigdy nie pomyślałem o sobie, że mógłbym być premierem. Zawsze siadałem w przedostatnim rzędzie w Sejmie, wtedy, kiedy byłem posłem i jako wiceminister też. Nigdy nie miałem parcia, jak to wy mówicie, na pierwsze rzędy.

Mieszkał Pan w hotelu poselskim przez 12 lat. Musiał Pan co nieco widzieć.
Nie bardzo. Ale mam swoją rodzinną anegdotę z czasów Anastazji Potockiej. Pamięta pani taką?
Oczywiście, to ta fałszywa hrabianka, która uwiodła tylu polityków, także z lewicy. Ale Pana na jej liście nie było.
No właśnie. To było w tym czasie, kiedy Jerzy Urban publikował teksty o Anastazji P. Pewnego dnia przychodzę do pokoju w hotelu sejmowym. Było tuż przed 19.00. I robię to, co robi każdy mężczyzna, kiedy wchodzi do swojego pokoju.

Już się boję, co usłyszę.
Niepotrzebnie, bo rzucam papiery w kąt, włączam telewizor i kładę się na tapczanie. A w telewizji jest dobranocka z pszczółką Mają, na którą właśnie napadły szerszenie. I Maja strasznie krzyczy: ratunku, ratunku. W tym czasie dzwoni żona. Odbieram telefon i słyszę jej głos w słuchawce: Kto u ciebie w pokoju woła ratunku? Co to za kobieta? Ja na to, że pszczółka Maja. Zorientowałem się jednak, jak to głupio brzmi, więc ciągnę dalej: Włącz "matka" telewizor, bo się do końca życia z tej pszczółki nie wytłumaczę. Potem się dzieci pytałem, czy włączyła. Włączyła.

Pan lubi opowiadać dowcipy. Pikantne też. Z tego jest Pan znany.
To prawda. Bywam też czasami złośliwy. Przypominam sobie to, co powiedziałem kiedyś Leszkowi Millerowi. Było lato 2001 roku. Miller ma 55 urodziny. Feta w klubie poselskim, wszyscy już czują przyszłe, wyborcze zwycięstwo. Niektórzy nawet mówią do niego panie premierze, śpiewają sto lat. I ktoś mu przypomina jego własne słowa, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, tylko jak kończy. Następnego dnia podchodzę do niego i mówię: życzę ci, żebyś nigdy nie zrozumiał, na czym polegają problemy z zaczynaniem. Jesteś w takim wieku, że jeszcze tego nie wiesz. Ale za chwilę będziesz mieć tyle lat co ja.

No tak. Grzegorz Napieralski ma polityczną charyzmę?
Moim zdaniem, wybija się w SLD. Nie potrafiłbym w tej chwili wymienić jakiegoś innego nazwiska w mojej partii.

A Ryszard Kalisz, Joanna Senyszyn?
Mówię o kandydacie na lidera. Partią trzeba umieć się zajmować. Ani Kalisz, ani Joanna nie nadają się do organizacyjnego prowadzenia partii.
Napieralski nie trąci fałszem?
Nie. Ale jest coś, co obniża wartość takich polityków jak Napieralski czy nawiasem mówiąc także Donald Tusk. To być może tylko moja skaza.

To znaczy?
Może to dla nich krzywdzące co powiem, ale oni nigdy w życiu nie pracowali. Nie ponosili więc odpowiedzialności za konkretnych ludzi. Dla mnie to jednak mankament. I pewnie Grzegorz zostanie już do końca życia politykiem, tak jak jest nim Tusk. Ja poszedłem do polityki, mając na karku sporo lat i parę rzeczy za sobą, które zrobiłem. Ale Grzegorz osiągnął ostatnio dobry wynik w wyborach prezydenckich. I to jest nie do podważenia. A Joanna? Jest mocno zaszufladkowana. Chociaż zaskoczył mnie jej wynik wyborczy w gdańskim okręgu. W tych silnie skatolicyzowanych powiatach uzyskała 24 tysiące głosów. Pomimo że z antyklerykalizmu zrobiła sobie twarz. No, z tym trzeba się liczyć.

Nie miał Pan nigdy wątpliwości związanych z byciem członkiem PZPR, a potem SLD?
Byłem na ostatnim kongresie PZPR. Tam, gdzie padło hasło: sztandar wyprowadzić. Kiedy wracaliśmy, rozmawialiśmy o tym, że trzeba sobie odpowiedzieć jasno - co dalej. Były trzy możliwości. Pierwsza - przefarbować się, druga - przeczekać i trzecia - wyostrzyć... Wybrałem trzecią wersję. Nikt więc nie może powiedzieć, że się kiedykolwiek zaparłem lewicy i zostałem w niej dla korzyści czy jakiejś władzy.

Byłem, jestem i będę czerwony?
Tak. I myślę, że tak jestem postrzegany. Coś pani opowiem. Dawno temu wymyśliłem konkurs na najlepszego gimnazjalistę gminy wiejskiej. Namawiałem wójtów, żeby wręczali tym najlepszym nagrody. Przed dwoma laty powiedziano mi, że mam na takim spotkaniu z gimnazjalistami coś powiedzieć. Co ja im powiem, myślałem. Stanąłem przed młodzieżą i zacząłem tak, że dokładnie 50 lat temu miałem tyle lat, co oni. I minęło te pół wieku, a ja muszę sobie odpowiedzieć na pytanie - zmarnowałem życie czy nie. I powiedziałem im, że oni dzisiaj, mając kilkanaście lat, powinni wiedzieć, że przyjdzie taki czas, kiedy będą musieli zadać sobie to samo pytanie.

Zmarnował Pan swoje życie?
Myślę, że nie. Czy jest coś,co zrobiłbym w życiu inaczej - pewnie tak. Czy jest coś, co zrobiłem, a czego bym dzisiaj nie zrobił? Na pewno parę rzeczy by się znalazło. Czy jest parę osób,którym z niechęcią podaję rękę? Jest.

Komu?
No nie, bez przesady, nie powiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki