Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Filmowy dance macabre

Redakcja
Śmierć była jednym z głównych tematów filmów Ingmara Bergmana
Śmierć była jednym z głównych tematów filmów Ingmara Bergmana
O trumnach, pochówkach i cmentarzach z mapki światowego kina rozmawiają Henryk Tronowicz i Tomasz Rozwadowski

Henryk Tronowicz: Cmentarne wizerunki w filmach fabularnych to temat rzeka. Czasem rzeka z wirami, czasem z mieliznami. Ale, panie Tomku, czy przy okazji Zaduszek przystoi nam rozgrzebywać ten ponury, a nierzadko makabryczny temat?

Tomasz Rozwadowski: A znajdziemy lepszą okazję? Kino powinno szykować nas także do ostatniej podróży. Sama podróż zresztą często w filmach kończy się śmiercią, jak choćby w "Śmierci pszczelarza" z Marcello Mastroiannim czy w "Zawodzie: reporter" z Jackiem Nicholsonem.

H.T.: Tak więc przed nami rzeka z podwójnym dnem... Kiedy rozpamiętuję niektóre kinowe obrazy pogrzebów czy mogił, najpierw nasuwają mi się obrazy grzebania wojennych ofiar. Kiedy Spielberg w "Szeregowcu Ryanie" najeżdża obiektywem kamery na płytę nagrobkową żołnierza, który poległ na froncie w Normandii, to ten obraz chwyta mnie za gardło. Jak pan takie sceny odbiera?

T.R.: Rzecz jasna żal mi ofiar, choć czasem nachalnie patriotyczne tony w takich scenach mogą drażnić. Do twórców, którzy pokazali, że śmierć na wojnie to równocześnie tragedia dla tych, którzy przetrwali, należy Francis Ford Copolla. Jego "Kamienne ogrody" rozgrywają się wokół słynnego cmentarza wojskowego Arlington.

H.T.: Mnie upamiętnił się szczególnie epizod z "Popiołu i diamentu" Wajdy, w którym młody akowiec (Zbigniew Cybulski) krąży z dziewczyną po zrujnowanym kościele i nagle natrafia w kaplicy na trumny z ciałami robotników, do których sam strzelał. On więcej strzelać nie chce. A jednak robi to raz jeszcze. Na rozkaz. Po czym ginie. Sceny jego śmierci widz nie zapomni pewnie nigdy.

T.R.: Filmowi bohaterowie nierzadko widzą w trumnach siebie jako ofiary. Przeważnie oznacza to zapowiedź własnej śmierci lub rozpadu rodziny, jak w "Pogrzebie" Abla Ferrary z fenomenalną rolą nieodżałowanego Chrisa Penna. W innym wybitnym filmie z lat 90., "Truposzu" Jima Jarmusha, bohater grany przez Johnny'ego Deppa zostaje postrzelony po kilkunastu minutach projekcji. Pod koniec filmu orientujemy się, że prawie cała akcja była jego przedśmiertną wizją.

H.T.: Wkrótce pojawi się na ekranach uhonorowany ostatnio w Gdyni na festiwalu polski melodramat "Mała Moskwa". Nie zwykłem ujawniać przed premierą szczegóły, ale zaryzykuję. Niejedno bowiem wskazuje na to, że przy końcowej scenie cmentarnej na widowni będą się lały strugi łez. Zdarzyło się panu w kinie spocić oczy?
T.R.: W scenach pogrzebowych akurat nie. Silniej działają na mnie obrazy śmierci bohaterów. A najmocniej, jeśli do śmierci dochodzi poza kadrem, jak w finale wspomnianego arcydzieła Antonioniego.

H.T.: Tak samo w jego równie genialnym "Powiększeniu", gdzie ciało nieboszczyka przypadkowo sfotografowane przez reportera znika z miejsca zbrodni i negatywy giną bezpowrotnie. Zauważmy tylko, że gwoli rozegrania intryg najbardziej nikczemnych filmowcy nie wahają się sięgnąć po trumnę. W filmie "Żyj i pozwól umrzeć", jak pamiętamy, w roli Jamesa Bonda debiutował Roger Moore. Toczył on morderczy pojedynek z kolorowym fabrykantem heroiny. Pewnie zapamiętał pan brawurowo pokazany przemarsz konduktu żałobnego z trumną specjalnego przeznaczenia...?

T.R.: Pamiętam. W kondukcie kroczy orkiestra, która gra karaibskie rytmy, aby odwrócić uwagę od aktu zbrodni... A znów w filmie "Diamenty są wieczne", poprzedzającym debiut Moore'a, Sean Connery wpada w potrzask i widać jak na dłoni, że nic go już nie może uratować. Ma zostać poddany kremacji. Ale co by to był za Bond, gdyby się nie wywinął cudem z opresji...

H.T.: Dla Hitchcocka trumna to było za mało. W filmie "Sznur" wpakował trupa do kufra, na którym przewrotni dusiciele uprzejmie sadzają gości zaproszonych na kolację.

T.R.: Sytuacje jeszcze bardziej karkołomne dzieją się w "Zgonie na pogrzebie" Franka Oza, o którym rozmawialiśmy niedawno na tych łamach. Przypomnę, że to brawurowa komedia obyczajowa. Rozpoczyna się od pomylenia trumien. Do domu żałobnego przywożą obcego nieboszczyka i wtedy zaczyna się komedia absurdu. Dzięki znakomitemu scenariuszowi udało się nie przekroczyć granic dobrego smaku, choć reżyser balansuje na krawędzi. Autorzy bezlitośnie drwią z żywych, w niczym nie umniejszając powagi śmierci.

H.T.: Myślę, że klasykiem nie do przebicia jest "Widmo", francuski dreszczowiec Henri G. Clouzota. Popis makabry błyskotliwy wyjątkowo. Z trupem w wannie i ze znikającymi zwłokami, jakkolwiek także z diabelską mistyfikacją. Bo w pewnej chwili nieboszczyk nagle wraca i zakasuje rękawy... A z kolei inny wybitny francuski reżyser René Clément, w nagrodzonych Oscarem "Zakazanych zabawach" przedstawia niewinne dzieci, które na wiadomość, że dla ofiar hitlerowskich bombowców zabrakło trumien, biorą się pracowicie za grzebanie zwierzątek i bezceremonialnie kradną cmentarne krzyże...
T.R.: W słynnym serialu "Sześć stóp pod ziemią" oglądamy komediowe perypetie z życia przedsiębiorców pogrzebowych. I tam są dopiero jaja z pogrzebów! A znów w akcji pamiętnego brytyjskiego przeboju "Cztery wesela i pogrzeb" pojawia się wątek kościelnej ceremonii ostatecznej, ale jak przystało na komedię romantyczną - martwi nie żyją, a żywi wciąż zdolni są do miłości...

H.T.: Kiedy dotykamy widma śmierci i jej akcesoriów, nie możemy abstrahować od twórczości Ingmara Bergmana. Co do mnie, wprost uwielbiam sekwencję oniryczną w filmie "Tam, gdzie rosną poziomki", gdzie trumna, jak w niemym filmie René Claira "Paryż śpi", ześlizguje się z karawanu...

T.R.: ...a stojący z boku bohater, leciwy już profesor medycyny, widzi w tej trumnie samego siebie... Bergman zdobywa się tu na swoistą diagnozę kondycji moralnej swego bohatera. Nawiasem mówiąc, po raz pierwszy widziałem to arcydzieło w niesprzyjających warunkach - w drugiej połowie lat 80. na zajęciach filmoznawczych na Uniwersytecie Gdańskim i trafiła się wtedy kopia z czeskimi napisami. Mocno to utrudniało odbiór głębokich treści Bergmana. Śmierć zresztą to był jeden z głównych tematów szwedzkiego artysty. W "Siódmej pieczęci" śmierć biega na ekranie z kosą. Po latach w wielkim fresku "Fanny i Alexander", akcja rozpoczyna się od śmierci ojca rodzeństwa.

H.T.: W kinie polskim motyw mogiły i trumny może posłużyć za przedmiot dysertacji. W przedwojennym melodramacie "Znachor" chirurg prof. Wilczur traci pamięć, po czym odzyskuje ją znalazłszy się na cmentarzu przy grobie żony. Po wojnie Tadeusz Konwicki sfilmował w "Zaduszkach" wiejską izbę, w której kobiety w czerni modlą się nad ciałem poległej dziewczyny z partyzantki. W stanie wojennym autor "Kalendarza i klepsydry" przeniósł na ekran "Dolinę Issy" Czesława Miłosza. Z tego filmu nie sposób zapomnieć sceny przebijania nieboszczykowi serca osinowym kołkiem. A jednak bodaj najsilniej zapadła mi w pamięć panorama cmentarza na Powązkach w filmie Krzysztofa Kieślowskiego "Bez końca".

T.R.: To film pamiętny z licznych powodów. Mecenas Zyro (Jerzy Radziwiłowicz) umiera na początku filmu i potem pojawia się na ekranie już tylko jako duch obserwujący własną żonę (Grażyna Szapołowska). Kieślowski zdobył się w "Bez końca" na zabieg niesłychanie oryginalny. Widmowy bowiem mecenas nie ma budzić grozy ani śmiechu. Ma skłaniać widza do refleksji. Jego o dekadę późniejszy "Niebieski" (z Juliette Binoche) to znów opowieść o żałobie. Reżyser, podobnie jak w "Bez końca", bohaterką uczynił młodą wdowę.
H.T.: Polska filmowa młodzież ostatnio chętnie sięga do pure nonsensu. Panowie Konecki i Saramonowicz w udanej czarnej komedii "Ciało" taszczą Bogu ducha winnego nieboszczyka po całym kraju w kolejowym wagonie. Może na zakończenie zdradzę panu mój prywatny sekret. Otóż dla mnie skończonym arcydziełem jest kreskówka Disneya "Taniec szkieletów". A dla pana?

T.R.: Moim ulubionym filmem ze śmiercią w roli głównej jest pozbawiony drastyczności, nowofalowy "Błędny ognik" Louisa Malle'a, będący adaptacją powieści Pierre Drieu La Rochelle'a, pisarza, notabene, straconego w 1945 r. za kolaborację z hitlerowcami. Bohater tego filmu (Maurice Ronet) fenomenalnie wciela się w rolę byłego króla życia, alkoholika i hazardzisty, który po wyjściu z pozornie udanej terapii odwykowej, przed planowanym samobójstwem odwiedza przyjaciół i znajomych. Film wstrząsający. Pozornie nic się nie dzieje. Śmierć może przecież oznaczać wielką nicość?

H.T.: Proponuję nicości tu nie ruszać. Natomiast skoro wspomniał pan Malle'a, to i nie sposób pominąć jego kryminału "Windą na szafot" (także z Mauricem Ronetem).
Wszelako może jak na jedną naszą zaduszkową pogawędkę, wystarczy? Zostawmy coś poza tym Szanownym Czytelnikom. Pewnie wypomną nam tytuły, które dzisiaj niechcący pominęliśmy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki