Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Filip Dylewicz o koszykówce, sporcie, rodzinie, motoryzacji i Trójmieście. Wywiad ze sportowcem

Agnieszka Kostuch
Agnieszka Kostuch
Przemysław Świderski
Filip Dylewicz jest utytułowanym koszykarzem. Na swoim koncie ma między innymi siedem tytułów mistrza Polski. Rozegrał też 700 spotkań w ekstraklasie. Tylko u nas opowiedział o swojej rodzinie, pasji do motoryzacji, a także miłości do Gdyni.

Za Panem ponad 700 spotkań w ekstraklasie. Który z meczów był dla Pana najtrudniejszy?

Nigdy nie starałem się dzielić spotkania na te trudniejsze i łatwiejsze. Do każdego podchodziłem tak samo stremowany, ale przede wszystkim zmotywowany. Każdy mecz próbowałem traktować na równi. Wiadomo, że spotkania, w których gra się o medale są kluczowe. One są ukoronowaniem miesięcy ciężkiej pracy. Tak jak mecze w Eurolidze, gdy miałem przyjemność zmierzyć się z największymi zespołami z naszego kontynentu. Pierwszy wywalczony medal, pierwszy złoty medal, czy tytuł MVP finałów, takich momentów się nie zapomina.

Wspomniał Pan, że przed wejściem na boisko towarzyszy Panu trema.

To prawda. Przed każdym meczem, czy to na początku mojej przygody z koszykówką czy podczas ostatniego meczu z Czarnymi Słupsk, ta trema mi towarzyszyła. Chyba tak ma każdy sportowiec, który jest świadomy tego, że jego postawa będzie oceniana i wie, że będzie miał realny wpływ na wynik drużyny.

Adrenalina, ambicje powodują, że staramy się wypadać jak najlepiej. To właśnie napędza zawodowych sportowców do działania. Jeśli po wyjściu na boisko nie wyciągałbym żadnych wniosków z tego, jak gram, najprawdopodobniej już bym się wypalił i pewnie nie grałbym w zawodową koszykówkę.

Cofnijmy się jednak do momentu, w którym rozpoczęła się Pana przygoda z koszykówką. Podobno sporą rolę odegrała w tym Pana babcia. Proszę o tym opowiedzieć.

Wracamy do głębokiej przeszłości. Tak, moja przygoda z koszykówką rozpoczęła się od tego, że babcia, która w tamtym czasie była na emeryturze i pracowała na ogólnodostępnym basenie w Bydgoszczy, wychowywała mnie i mojego brata. Babcia była znana z tego, że chwaliła się, że ma do wychowania dwóch wnuków, którzy są w stanie pochłonąć bochenek chleba na kolację. Od słowa do słowa i tak dzięki jej pomocy zostałem zaproszony na trening juniorów do Astorii Bydgoszcz. Myślę, że był to rok 1994 lub 1995.

Koszykówka pojawiła się w moim życiu przez przypadek. Wcześniej interesowałem się między innymi kajakarstwem czy piłką nożną. Cieszę się jednak, że postawiłem na koszykówkę. Jestem wdzięczny babci za to, że się mną zaopiekowała i pokazała mi życiową drogę. Zaszczepiła we mnie miłość do koszykówki, która zaowocowała tym, że mogę się dziś podzielić swoją historią.

Chciałabym też nawiązać do jednej z Pana wypowiedzi z innego wywiadu. Powiedział Pan, że to dzięki babci się Pan ogarnął, bo wcześniej było z Pana niezłe ziółko.

Jeśli rodzice nie angażują się w wychowanie dziecka, gdy ma 7-10 lat, to prawdopodobnie taka osoba, kiedy będzie dojrzewać może zboczyć na niewłaściwe tory. Gdyby nie babcia, która zauważyła, że dzieje się ze mną coś niewłaściwego, różnie mogłoby się to potoczyć. Gdy sięgam do tego pamięcią, wiem, że nie były to przyjemne momenty. Do końca życia będę wdzięczny babci. To ona stała się dla mnie drogowskazem, dzięki któremu nie tylko stałem się dobrym sportowcem, ale przede wszystkim wartościową osobą. To chyba też jest ważne. Miałem 10 lat, gdy zmarł mój tata, chociaż już wcześniej w moim życiu nie było fajnie. To była taka równia pochyła, która zmierzała w bardzo złym kierunku. Na szczęście razem z bratem zamieszkaliśmy z babcią.

Wtedy rozpoczął Pan treningi koszykówki?

Nie. Tak na dobrą sprawę rozpocząłem treningi w wieku 14 lub 15 lat. Chociaż zacząłem bardzo późno, to moja adaptacja do tej dyscypliny nie trwała długo. W jednej z ostatnich klas szkoły podstawowej trafiłem do klasy sportowej. W pół roku dogoniłem poziomem chłopaków, którzy trenowali ze sobą od czwartej klasy. Potem ich wyprzedziłem. W 1997 roku zostałem zaproszony na rozmowę do Tadeusza Szelągowskiego i tak się zaczęła moja kariera.

W wieku 17 lat zadebiutował Pan w ekstraklasie. Pamięta Pan swój pierwszy mecz?

Tak, to był mecz wyjazdowy w Pruszkowie. Zdobyłem łącznie pięć lub sześć punktów, więc mój debiut był bardzo udany. Pamiętam go doskonale, podobnie jak pierwszy sparing, który miałem przyjemność zagrać ze Śląskiem Wrocław. Wówczas zrobiłem wielotakt z lewej strony. Maciej Zieliński, który w tamtych czasach był topowym graczem, zwrócił się do mnie i zapytał: „Powiedz młody, ile zapłaciłeś sędziom”, a ja byłem tak podekscytowany sparingiem, że nie wiedziałem, co się dookoła dzieje. Niestety potem musiałem poczekać parę lat, żeby zaistnieć. Z Sopotu trafiłem na wypożyczenie do Pruszkowa, gdzie rozwinąłem skrzydła i mogłem wrócić nad morze. Początki były jednak trudne. Technika mojego rzutu jest nieco inna niż pozostałych koszykarzy. Gdy miałem 17 lat, trener Tadeusz Aleksandrowicz, powiedział, że mam trzy miesiące na to, żeby zmienić technikę rzutu, bo inaczej się pożegnamy. Na moje szczęście trener odszedł szybciej. Nadal więc posługuję się tą samą techniką rzutu, co kiedyś.

Mógłby Pan wytłumaczyć, czym różni się Pana sposób rzutu od innych koszykarzy?

Przede wszystkim techniką, która jest zupełnie inna, niż opisują to książki. Mogłoby się wydawać, że nie powinna przynosić żadnego efektu. W moim przypadku jest inaczej. Wiem jednak, że technika nie jest elementem kluczowym na boisku. Jest nim wiara w to, że można trafiać, chociaż wszyscy dookoła mówią, że się nie uda. Przez 10 lat koledzy z drużyny wmawiali mi, że nie dam rady rzucać za trzy punkty.

Po czasie okazało się, że mimo iż moja technika się nie zmieniła, jestem jednym z bardziej cenionych graczy i rzut z dystansu jest moją mocną stroną. Tak na dobrą sprawę wiara w siebie i umiejętności powodują, że trafiam. Dotarcie do gracza, żeby dał z siebie sto procent jest chyba dużo ważniejsze, bardziej istotniejsze i dużo bardziej wpływa na realia całej drużyny.

Filip Dylewicz o koszykówce, sporcie, rodzinie, motoryzacji i Trójmieście. Wywiad ze sportowcem
Fot. Karolina Misztal

No właśnie, słuchając tych negatywnych głosów, pewnie niejedna osoba by się poddała. Pan jednak zrobił wręcz przeciwnie i uparcie dążył do celu.

Chyba to również jest jedna z cech mojego charakteru. Pomogło też to, że nie zawsze byłem grzeczny, święty i ułożony. W sporcie nie można być cały czas uległym, czasami trzeba postawić na swoim. Do tej pory to robię, chociaż nie zawsze okazuje się to słuszne. Jestem szczęśliwy z tego, co osiągnąłem, a także co mam. Jestem zdrowy, mam cudowną rodzinę, mieszkam we wspaniałym mieście i osiągnąłem wiele sukcesów. Jestem w miarę rozpoznawalny i sprawia mi to olbrzymią przyjemność. Najważniejsze jest jednak, że zapracowałem na to własną, ciężką pracą, wieloma wyrzeczeniami, a także wspaniałymi historiami i momentami. To wszystko dzięki babci, koszykówce i to sprawia mi olbrzymią przyjemność.

Chciałabym podpytać o formę, która u Pana nie zmniejsza się przez lata. To zasługa treningów, odpowiedniej diety czy jeszcze czegoś innego?

W moim przypadku, nie będę tutaj mydlił oczu, bardzo pomaga genetyka. Każdy z nas ma predyspozycje do danej dziedziny, pytanie tylko, czy je wykorzysta. W moim przypadku tak się stało. Od zawsze wiedziałem, że będę sportowcem. Wiedzieli to też moi przyjaciele, których poznałem jako nastolatek i z którymi od czasu do czasu się spotykam. Gdy patrzę na mojego syna i córę, to widzę, że oni także podchodzą ze swobodą do sportu. Świetnie rzucają, łapią lub odbijają piłkę. Chociaż widzę po moich dzieciach, że sport sprawia im przyjemność, nie będę ich zmuszać, by się z nim związali.

Wspomniał Pan o swoich dzieciach. Tak się zastanawiam, czy trudno jest połączyć karierę na boisku z życiem rodzinnym?

Przede wszystkim druga połówka: partnerka czy żona musi zaakceptować wiele nawyków zawodowego sportowca. Dla przykładu zawsze śpię popołudniu, nie wstawałem w nocy do dzieci, kiedy trzeba je było karmić, czy przebierać. Tak na dobrą sprawę jestem pracownikiem fizycznym. Nie oszukujmy się, moja praca nie jest statyczna, a fizyczna. Na dodatek muszę jeszcze angażować głowę, żeby zapamiętać dane zagrywki, założenia taktyczne i wiele innych rzeczy. Oprócz treningów, potem nadchodzi czas na mecze, które też trzeba udźwignąć pod względem mentalnym. Dla jednych jest się wartościowym zawodnikiem, dla innych nie. Zajęło mi dużo czasu, żeby nie przejmować się opiniami na mój temat. Był taki moment, że po każdym meczu sprawdzałem komentarze. Chociaż wśród nich było sporo pozytywnych, to jeden negatywny podcinał mi skrzydła. Przestałem to jednak robić, bo nie jest to zupełnie potrzebne.

Mogę tylko przypuszczać, że ma Pan bardzo wyrozumiałą żonę, która Pana wspiera.

Tak, ponieważ zapewnia mi spokój ducha. Nie oszukujmy się, bycie żoną sportowca jest pełne wyrzeczeń. Mogłoby się wydawać, że jest jak w bajce. Absolutnie nie. Trzeba zaakceptować to, że nie mam wolnych świąt, weekendów, a także pewnych okresów, w których można by zaplanować wakacje – jak nie mecze z reprezentacją, to wyjazdy, obozy oraz działania marketingowe. Oprócz tego, żona wspiera mnie też mentalnie i pociesza, gdy przegram jakiś mecz. Wracam wtedy do domu przybity jak pies i dostaje od niej wsparcie, to dobre słowo, którego potrzebuje. Życie prywatne dla sportowca jest bardzo ważne. Ten spokój, ognisko domowe jest taką ostoją, gdzie zawsze można przyjść i się wyluzować, bez względu na to, czego wcześniej doświadczyło się na boisku.

Jak poznał Pan swoją żonę?

Żonę poznałem przez mojego przyjaciela, to było już prawie 20 lat temu. W 2011 roku wzięliśmy ślub. Już trochę lat jesteśmy razem, ale dopiero teraz uświadomiłem sobie, że ten czas tak szybko minął.

Opowie nam Pan coś więcej o swoich dzieciach?

Mam córkę Zuzannę i syna Igora. Zuza gra w siatkówkę, Igor na razie jako 7-latek nie ma ochoty uprawiać jednej dyscypliny. Gdy jesteśmy w odwiedzinach u rodziców, razem z synem gramy w kosza, piłkę nożną itp. Często towarzyszą nam też moi chrześniacy, którzy mają pięć i sześć lat.

Czyli można powiedzieć, że Pana dzieci także połknęły sportowego bakcyla.

Zdecydowanie tak. Oprócz tego, o czym już wspomniałem, chodzą ze mną na mecze i dopingują. Mają też swoich sportowych idoli. Dla mojego syna jest nim Novak Musić. Cieszę się, że wybrał akurat jego - cenię Musica jako zawodnika i człowieka. Śmieję się z tego, że mój syn nie mówi „tata to czy tata tamto”, tylko non stop wspomina mojego kolegę z drużyny. Niech tak jednak będzie. Będę z tyłu podpowiadał i starał się pomóc, żeby nie popełnili błędów z mojej przeszłości.

To nie sposób nie zapytać która rola jest dla Pana trudniejsza: koszykarza czy męża i ojca?

Życie rodzinne to sama przyjemność - tutaj nie ma niczego na siłę. Zdecydowanie koszykówka jest bardziej wymagająca, bo ona jest moją pracą. W domu nie muszę zakładać żadnej maski, jestem sobą dla mojej żony i dzieci. W zasadzie moje relacje rodzinne są zawsze na tym samym poziomie. Życie rodzinne jest piękne, wyjątkowe i chyba każdy, kto tego doświadczył, wie o czym mówię.

Chciałabym teraz nawiązać do Pana pasji. Podobno jest nią motoryzacja.

Tak, jest to moja odskocznia i fatum jednocześnie. Oprócz tego, że kupuję samochody, lubię je modyfikować, ale nie tylko. Zajmuję się nimi od sprzątania, przez odkurzanie, mechanikę, po śledzenie nowinek technicznych. To pochłania sporo pieniędzy, ale jednocześnie pozwala spełniać swoje fantazje i sprawia mi to olbrzymią przyjemność. To taka odskocznia od codzienności koszykarsko-rodzinno-życiowej. Potrafię sam wykonać podstawowy serwis samochodu. Przez pewien czas wynajmowałem garaż z kanałem, ale przy moim wzroście i kanale metr czterdzieści, podczas pracy wyginałem się w „s”. To bardzo źle wpływało na moje plecy, więc szybko się z tego wyleczyłem. Pozostałem na odkurzaniu, a także walce z blacharką. Mam jeszcze taką jedną ciekawą historię. Gdy moja żona zapytała, co chcę dostać pod choinkę, odparłem „klucz udarowy”. Złapała się za głowę i zapytała, co to takiego.

Ma Pan swoją ulubioną markę samochodu?

Tak, Pagani albo Koenigsegg – to są dwie takie firmy, które mi się marzą. Są to jednak niszowe samochody. Z tych bardziej znanych, to od zawsze uwielbiałem BMW, a także samochody sportowe lub wyścigowe. Dają one poczucie adrenaliny, a także sprawiają przyjemność podczas prowadzenia.

Ile samochodów ma Pan w swojej kolekcji?

Tylko dwa, ale obecnie zajmuje się pięcioma. Moi przyjaciele są świadomi tego, że moją pasją jest motoryzacja. Dlatego jeśli coś się dzieje z ich pojazdami to dzwonią do mnie, a ja im podpowiadam różne rzeczy. Także przed dłuższymi trasami, zdarza się, że kontroluję, czy wszystko jest tak, jak być powinno. Dbam o samochody bez względu na to, czy ich wartość wynosi 50 tysięcy czy pół miliona.

No właśnie, bo przez swoją miłość do samochodów przedłużył Pan kontrakt z jednym klubem, prawda?

To też jest długa historia, bo mowa o moim pierwszym samochodzie, który sobie kupiłem. Był to rok 1999, miałem 19 lat. Trener Koniecki przyjechał zieloną Alfą Romeo, która miała w środku telefon. Tak zapragnąłem ją mieć, że zrobiłbym wszystko. Dlatego, żeby dostać pieniądze na ten samochód, podpisałem umowę z klubem na kolejne trzy lata. Po czasie okazało się, że auto to jeden wielki szrot, a telefon nie działał. Żartuję jednak, że być może, gdyby nie ta Alfa i ten aneks, który podpisałem, być może zostałbym zwolniony. Nie zapowiadałem się bowiem tak jak m.in. Bartek Potulski i Paweł Kowalczuk… W tym czasie o wiele lepsi koszykarze. Po pewnym czasie zostałem tylko ja. Dowodzi to tego, że trzeba wierzyć i brnąć do przodu.

Dzięki czemu osiągnął Pan sukces?

Sukces pozwoliło mi osiągnąć wiele rzeczy i trzeba je po prostu złożyć w jedną całość. Oprócz talentu i uporu miałem także szczęście i możliwości. W pewnym momencie wsiadłem w wózek, który jechał w określonym kierunku. Mogłem jedynie lekko się wychylać w prawo czy lewo, żeby nim sterować, ale było mi dobrze i dlatego nie starałem się z niego wysiąść. Z perspektywy czasu stwierdzam, że być może fajnie w młodości byłoby spróbować swoich sił za granicą. Wtedy były jednak inne czasy. Był trudniejszy dostęp przede wszystkim do internetu. Dziś wpisze się odpowiednie hasło w wyszukiwarkę i można wiedzieć wszystko na temat danego zawodnika, a także obejrzeć skrót meczów, w których brał udział. Kiedyś czegoś takiego nie było – trzeba było jeździć na obozy, pokazywać się w różnych miejscach, na campach. Wówczas nie czułem jednak takiej potrzeby. Wydawało mi się, że to, co gram, jest zupełnie wystarczające.

Z koszykówką jest Pan związany od lat. Czy planuje Pan zejść z boiska, czy zostać i być np. trenerem?

Zejść będę musiał prędzej czy później, to nie ulega wątpliwości. Nie chciałbym jednak deklarować, kiedy miałoby to nastąpić. Fajnie by było, gdybym po zakończeniu kariery koszykarskiej mógł zostać trenerem. Wiadomo, że otrzymanie od razu drużyny w ekstraklasie jest trudne. Trzeba mieć albo szczęście albo układy, żeby bezpośrednio po zakończeniu kariery taki zespół poprowadzić.

Myślę, że dobrze by było wziąć pod swoje skrzydła drużynę, w której zawodnicy są między 16, a 19 rokiem życia. Tacy zawodnicy wiedzą już jak kozłować, podawać, jak odpowiednio podskoczyć do piłki, rozumieją grę. Na ten temat rozmawiałem wstępnie w klubie.

Cieszę się, że osoby zarządzające wierzą w to, że mogę czegoś nauczyć młodzież, że moja charyzma i cechy charakteru, pomogą mi to zrealizować.

Myślał Pan, żeby zostać w Trójmieście czy planuje Pan ruszyć gdzieś dalej?

Jeżeli chodzi o wyjazdy, to spędziłem połowę życia w autobusie i hotelach, więc fajnie by było zostać tutaj na miejscu, dlatego też myślę o młodszych kategoriach wiekowych. Natomiast nie wiem, jak się to ułoży. Wierzę, że uda mi się w Gdyni poprowadzić jakąś drużynę, ale czas zweryfikuje, czy to, co mam w głowie, przełoży się na wyniki. Jestem w pełni świadomy, że to co osiągnąłem jako zawodnik wcale nie musi oznaczać, że będę dobrym szkoleniowcem. Wręcz przeciwnie, bardzo często dobry zawodnik wcale się nie sprawdza w tej roli.

Na koniec chciałabym podpytać o Trójmiasto. Chociaż wychowywał się Pan w Bydgoszczy, od pewnego czasu mieszka Pan tutaj i nie ukrywa, że Trójmiasto jest dla Pana ważne. Dlaczego?

Trójmiasto jest piękne, wyjątkowe i daje możliwości, jeżeli chodzi o życie rodzinne. Osobiście znakomicie czuje się w Gdyni. Mieszkam w tym mieści od 2000 roku, Gdynia jest takim miejscem, w którym czuje się wyjątkowo, spełniony i spokojny. Śmieję się z innych, którzy mówią, że Kraków, Wrocław czy Warszawa są ich ulubionymi miastami. Tam jest fajnie, ale nie tak samo, jak w Trójmieście. Tutaj znajduje się nie tylko zatoka, ale także w najbliższej okolicy otwarte morze, półwysep, Kaszuby. To też sprawia, że bardzo dobrze czuję się w Gdyni. Żadne inne miasto w Polsce mi tego nie zastąpi.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki