Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Festiwal R@port 2014. Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych w Gdyni potrzebuje odbudowy [RECENZJA]

Jarosław Zalesiński
Problem z przedstawieniem "Caryca Katarzyna" polega na tym, że reżyser Wiktor Rubin eksperymentuje w nim z granicami intymności, dotyku, tak pomiędzy aktorami, jak i aktorami oraz publicznością
Problem z przedstawieniem "Caryca Katarzyna" polega na tym, że reżyser Wiktor Rubin eksperymentuje w nim z granicami intymności, dotyku, tak pomiędzy aktorami, jak i aktorami oraz publicznością Michał Walczak
Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych "R@port" potrzebuje odbudowy. Mam poczucie, że Bogdan Ciosek, od czterech lat odpowiedzialny za program R@portu, tegoroczną edycją do końca już zdestruował markę, pracowicie budowaną przez jego poprzedników. To przygnębia.

"Część z nich [czyli przedstawień tegorocznego festiwalu R@port] nie powinna, naszym zdaniem, ujrzeć światła scenicznych reflektorów" - tak jury IX Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@port skomentowało jakość spektakli zaproszonych w tym roku do Gdyni przez dyrektora festiwalu, Bogdana Cioska.

Od werdyktu jury, przyznającego nagrodę sztuce "Caryca Katarzyna" Teatru im. Żeromskiego w Kielcach, zdystansował się jeden z jurorów, krytyk teatralny Tomasz Mościcki, który zgłosił votum separatum. "Nawet najbardziej ekstrawagancki światopogląd nie zwalnia twórcy z nadania mu scenicznej formy, a z pewnością wyklucza zadawanie gwałtu odbiorcy" - wyjaśnił powody swojej osobności. Takimi to akordami zakończyła się w miniony piątek gdyńska impreza. Był to pogrzeb nadziei, wiązanych z festiwalem jako z imprezą, która miała nadać Gdyni pierwszorzędną pozycję w rankingach polskich miast wykazujących się hojną troską o kulturę. Kapituła splotła na tym pogrzebie wieniec, Tomasz Mościcki zagrał samotne solo na trąbce. Pytanie teraz, co dziać się będzie dalej z gdyńskim R@portem.

"Caryca Katarzyna" Jagny Janiczak, wyreżyserowana w kieleckim teatrze przez Wiktora Rubina, trafnie została wskazana przez kierowane przez Dorotę Masłowską jury jako - tak naprawdę - jedyne przedstawienie kwalifikujące się do nagrodzenia. Ale i Tomasza Mościckiego można zrozumieć. Mniej może w jego pretensjach o, by tak rzec, rozluźnioną formę spektaklu. To w końcu nic szczególnego dzisiaj w teatrze, a nawet można by chyba powiedzieć, że przedstawienie Janiczak i Rubina podobne jest do wielu innych: kaskady płynących ze sceny słów, świadomie fragmentaryczna "akcja", multimedialność i inwazyjne wymuszanie na publiczności udziału w przedstawieniu. To ostatnie jednak rzeczywiście w przypadku sztuki Rubina budzić może sprzeciw.

Bohaterką przedstawienia jest pruska księżniczka Zofia Anhalt-Zerbst, która do historii przeszła jako caryca Katarzyna II, przez 34 lata rządząca Rosją. Dzięki kapitalnie grającej Marcie Ścisłowicz widzimy na scenie przemianę młodej dziewczyny w despotyczną władczynię, obserwujemy poczynania kobiety, która zorientowała się, że w historii można grać tylko dwie role: albo ofiary, albo kogoś, kto daje sobie prawo do sięgania po władzę nad innymi. Kreacja Marty Śmiłowicz uświadamia przy tej okazji, że sztuka i teatr polegają w gruncie rzeczy na tym samym: na narzuceniu innym siebie. Jeśli chcesz być "kimś"- czy w historii czy w sztuce - musisz zdecydować się na wiele, prawie na wszystko. Do jakiej granicy jednak? Problem z przedstawieniem Wiktora Rubina polega właśnie na tym, że eksperymentuje on z granicami intymności, dotyku, tak pomiędzy aktorami, jak i aktorami oraz publicznością. Na gdyńskim przedstawieniu jego pomysły spotkały się zresztą z buntem niektórych widzów, kiedy to np. znana w Trójmieście profesor literaturoznawstwa na propozycję Ścisłowicz, by poobmacywała jej obnażone piersi, wykrzyknęła z zamierzoną emfazą: "Wynoś się, kurwo, na Sybir Katarzyno, zdechniesz na nocniku" (Ponieważ mówi się już, że ta kwestia, jak i sama sytuacja, przejdzie do historii teatru, przytaczam dokładnie tak, jak zapamiętałem).

Finał sztuki Rubina i Janiczak zdaje się mówić, że to właśnie poza granicami tak budowanej narcystycznej autokreacji, poza określoną przez relację panowania i podporządkowania historią, leży ludzkie szczęście i że aby je osiągnąć, wystarczyłaby wzajemna życzliwość, ot choćby wspólne wypicie herbaty. Ale nim zostałem doprowadzony do tej konkluzji, w trakcie całego przedstawienia czułem, że reżyser cynicznie wręcz próbuje manipulować moimi emocjami. I że znajduje w tym przyjemność, z którą ja czuję się nieprzyjemnie. Nie dziwię się buntowi Tomasza Mościckiego. Ale nie mogę odmówić przedstawieniu Janiczak i Rubina wielkiej siły wyrazu.

Pozostałe pokazane na R@porcie spektakle co najwyżej osiągały poziom przyzwoitej przeciętności. W najlepszym razie. Nie mógł poruszyć ani nieczytelny spektakl "W środku słońca gromadzi się popiół" Artura Pałygi (Teatr Stary), ani ślimaczący się, pretensjonalnie zagrany "Karnawał, czyli pierwsza żona Adama" Sławomira Mrożka (Teatr Polski), ani prześlizgujący się po tragicznym życiu słynnego tancerza, choć z dobrą główną rolą "Niżyński. Zapiski z otchłani" Anny Burzyńskiej (Teatr im. Słowackiego), ani niesatysfakcjonujące jak rozprawa o polskiej religijności "Licheń story" Jarosława Jakubowskiego (Teatr im. Horzycy), ani wyjątkowo nieudana próba wskrzeszenia przez Bogusława Schaeffera jego teatru w sztuce "Ostatnia sztuka" (Teatr Groteska z Krakowa). "Depresja komika" Michała Walczaka (Teatr Montownia z Warszawy) poza satysfakcją oglądania brawurowych ról Rafała Rutkowskiego i Adama Woronowicza dała też asumpt do zastanowienia się nad ostatnimi polskimi trzema dekadami- szkoda jednak, że w tak rozciągniętym przedstawieniu. Pokazana na koniec festiwalu "Depresja komika" mogła poprawić trochę humor, ale z pofestiwalowej depresji, mnie przynajmniej, nie podniosła.

Mam poczucie, że Bogdan Ciosek, od czterech lat odpowiedzialny za program R@portu, tegoroczną edycją do końca już zdestruował markę, pracowicie budowaną przez jego poprzedników. To przygnębia. No ale trudno, stało się, co poradzić. Gorzej, że nie wiadomo, czy coś z tej nauki wynika.

O tym, że Bogdan Ciosek coraz fatalniej programuje R@port, mówiło się przecież i rok temu, z żadnym, jak widać, rezultatem. Tak, wiem, propozycji nie przyjął pewien znany człowiek teatru, negocjujący teraz z władzami Gdyni budżet, który dawałby szansę zorganizowania sensownego festiwalu w przyszłym roku. Czy jednak problem polega tylko na odpowiednio znanym człowieku teatru i odpowiednim budżecie?

Jeśli ów budżet miałby zostać wydany, tak jak w tym roku, na zażółcenie połowy Świętojańskiej wielkimi flagami z logo R@portu, jeśliby rozwój festiwalu miał polegać na dobudowywaniu ciągle nowych imprez, nagród, wystaw, dyskusji itd., kosztem tego, co jest w tym wszystkim zasadniczego, czyli zestawu zapraszanych przedstawień, to ja bym sobie wielkich nadziei nie robił. Nie wiem też, czy znany człowiek teatru odbudowałby R@port z taką pasją i takim sercem, jak osoba, która dopiero dzięki tej imprezie mogłaby pracować na swoją środowiskową pozycję.

Swoją pozycję na R@porcie chciała też budować Gdynia. Po 9 latach można powiedzieć, że stworzyła sobie drugie lotnisko. To, co miało być podstawą uznania, prestiżu, pozycji, stało się blamażem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki