Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziewczyna przy potoku, czyli czas, gdy liczyły się góry i wiersze

Grażyna Antoniewicz
W młodości pisał wiersze. Jednak poezję z czasem zarzucił, bo były ważniejsze sprawy - dom, rodzina, budowa zapory w Solinie. Dziś pisze wspomnienia. Wacław Dobosz - Tempski jest kolejnym bohaterem naszego cyklu „Życie zaczyna się po 80.”

W2017 roku ukazała się jego książka „Z goryczą pod wiatr”, a w minionym roku „Wyzwanie. Listy z Soliny 1964-1967” i już zamierza wydać kolejne wspomnienia. Ma... zaledwie 84 lata i wiele, wiele planów.

- Żyłem w zupełnie innych czasach, tak różnych od tych, które są dzisiaj. W czasach, gdy dziecko wraz z rodzicami było zobowiązane pracować na utrzymanie rodziny, nawet jeśli tego nie chciało - wyznaje.

Matka była Kaszubką, dziadek nazywał się Tempski, to jego nazwisko dołączył do swojego, gdy zaczął wydawać książki.

- Ojciec pochodził z Małopolski. Przed wojną pracował w straży granicznej na placówce kaszubskiej, tu poznał dziewczynę, ożenił się. Ja urodziłem się w 1935 roku, w Tępczu, niedaleko Wejherowa, wśród piaszczystych pól, otoczonych lasami, jestem rodowitym Kaszubą - opowiada Wacław Dobosz. - W wojenny czas ochraniały mnie kobiece ręce, zapachy stodoły i ciepło stajni, a zwyczajni, prości ludzie darzyli miłością, uczyli, jak odróżnić dobro od zła. Na to, co dzisiaj robię, kim jestem, olbrzymi wpływ miało środowisko rodzinne, nie tylko mama i ojciec, ale ciotki, dziadkowie.

Hodowca królików

W 1939 roku ojciec pana Wacława, Piotr Dobosz trafił do obozu jenieckiego, potem został wywieziony na roboty do Niemiec. Wrócił w 1946 roku. Lepsze mieszkania w Gdańsku już były zajęte.

Wybrał więc opuszczoną kamienicę przy Jedności Robotniczej 187 (dziś Trakt św. Wojciecha) - niemal kompletnie zrujnowaną. Nie było podłóg, okien, pozostały nieliczne drzwi.

- Zarządzenie władz mówiło o tym, że kto odbuduje zniszczony w 50 czy 60 proc. dom, będzie mógł się starać o przyznanie mu go na własność. Ojciec naiwnie w to uwierzył i poświęcił wiele czasu oraz pieniędzy na remont. Pamiętam, jak na barkach (zanim dorobił się czterokołowego wózka) nosił materiały budowlane z rozbieranego właśnie obozu jenieckiego Matzkau (na terenie dzisiejszego osiedla Maćkowy).

Piotr Dobosz początkowo pracował w urzędzie celnym, ale długo to nie trwało, bo kazali mu zapisać się do partii. Odmówił i... został zwolniony. Znalazł pracę w smolarni na Oruni, jako laborant. Jego pensja wynosiła 600 złotych, to nie wystarczyło na życie. Przy domu stanęły więc ule, dobre miejsce, bo w pobliżu było wiele drzew lipowych. Na pszczołach się znał, pasiekę miał jeszcze przed wojną.

Rodzina żyła bardzo skromnie (pan Wacław miał jeszcze dwie siostry). Domowy budżet ratował też spory przydomowy ogród. Rosły w nim warzywa i drzewa owocowe,

- Poza tym były kury. I króliki, dla których zbierałem trawę. Byłem hodowcą królików - żartuje Wacław Dobosz. - Pamiętam pchanie wózka z sianem dla nich na zimę, ze Stogów aż na Orunię.

Domowy budżet czasami ratowały też paczki z UNRRA.

- Była to pomoc od „wstrętnych kapitalistów, imperialistów i podżegaczy wojennych” (jak z reguły przedstawiało się wówczas w prasie Amerykę). Doskonale pamiętam te paczki. W środku tuszonka w puszkach, końska kiełbasa, jajecznica w proszku. I jeszcze sok grejpfrutowy w wielkich, dwulitrowych, blaszanych puszkach - uśmiecha się.

Kot z „Batorego”

Kiedy Wacław Dobosz po latach pisał książkę „Z goryczą pod wiatr”, wracał myślami do tamtych dni. Wspominał dzień, kiedy rodzina powiększyła się o kota, czarnego w białe łaty. Przypłynął do stoczni remontowej na statku pasażerskim „Batory”. Był rok 1948.

- Przez długie tygodnie nie wiedziałem, jak wygląda. Schowany pod łóżkiem, pił tylko mleko wsuwane tam na talerzyku. Zwierzak nie był jedynym prezentem, jaki ojciec przynosił z portu - dodaje.

Po przyjściu z pracy często wyjmował z teczki złowione węgorze, a także - nie wiem, w jaki sposób zdobywane - amerykańskie papierosy Lucky Strike.

Przysmażone na brąz ryby były w domu najczęstszym dodatkiem do chleba. Kiedy nadeszła Wielkanoc, na stole pojawiła się po raz pierwszy szynka i biała kiełbasa własnego wyrobu.

Kot wychodził wtedy z ukrycia, by dołączyć do świątecznego śniadania - wspomina. - Gdy próbowaliśmy go wynieść na dwór, bronił się rozpaczliwie i lotem błyskawicy wskakiwał do domu. Pewnie był prawdziwym wilkiem morskim, skoro wyjście poza drzwi traktował jak przekroczenie burty, podwórko stanowiło dla niego złowieszcze morze...

Marzenie o dalekich podróżach
Od zawsze marzył o podróżach po dalekich morzach i zwiedzaniu obcych krajów. W szkole podstawowej wiedziała o tym pani bibliotekarka, bo za każdym razem prosił ją o książkę przygodową. Pewnego razu dała mu „Lorda Jima” Josepha Conrada.

- Nie rozumiałem tego, co czytam, zbyt wiele trudnych słów. Ale mozolnie przewracałem kartki. Musiałem ją skończyć, bo z domu wyniosłem poczucie obowiązku - opowiada.- W mojej rodzinie było przeświadczenie, że trzeba się uczyć, aby być kimś. Rodzice pokładali wielką ufność w wiedzę. Kiedy skończyłem szkołę podstawową na Oruni, ojciec wziął dwa słoiki miodu i poszedł do dyrektora gdańskiej „Jedynki”, żeby przyjęli moje papiery, wiedział, że jest to dobra szkoła, z renomą. Kiedy skończyłem liceum, w domu zaczęły się rozmowy o mojej przyszłości, że wypadałoby jakąś karierę zrobić, by zarobić na utrzymanie. Pojawił się temat pieniędzy, których nam wtedy brakowało. Ale dla mnie pieniądz nie był wyznacznikiem sukcesu. Poznać świat, to było najważniejsze. Dlaczego o tym mówię? Bo dzisiaj jest olbrzymi kontrast między tym, jak myślą młodzi ludzie, a tym co było dawniej. Dzisiaj świat jest inny, inne są wartości. Głównie liczą się te materialne - mówi.

Kiedy zdał maturę, pojawił się problem, jakie studia wybrać? Ze względów praktycznych zdecydował się zdawać na Wydział Budownictwa Wodnego Politechniki Gdańskiej. Uczelnia była na miejscu, więc utrzymanie kosztowało mniej, niż gdyby wyjechał do innego miasta.

Listy z Soliny

Po studiach dostał pracę w Bieszczadach, przy budowie zapory wodnej na Sanie, w Solinie.

Pisał stamtąd listy do swojej dziewczyny, Ewy, później narzeczonej, a w końcu żony (w Bieszczadach wzięli ślub). Po latach postanowił je wydać. Ostatnia książka „Wyzwanie” ma w podtytule - listy z Soliny.

- To powinni wydrukować dopiero po naszej śmierci - protestuje pani Ewa.

- Ależ dlaczego? Dlaczego nie można ukazać normalnego życia z czasów młodzieńczych, z czasów wspaniałych marzeń? Dlaczego się tego wstydzić? - odpowiada jej mąż.

„Mieliśmy być bliżej siebie -
wyjmuję nóż z paczki przysłanej przez Ciebie,
przypomina mi całą Gdynię,
rozcinam kopertę, wyjmuję z niej Twoją fotografię,
na stole złota obrączka - smutna, samotna
na ślubie była inna serdeczna - na zdjęciu rozchylam grzywkę z Twojego czoła... „

Solina, z listu (87).

27 lipca 1965 r.

Pędzlem malowane

Przez 40 lat Wacław Dobosz pracował w Instytucie Budownictwa Wodnego w Gdańsku. Zajmował się badaniem i nadzorem nad bezpieczeństwem zapór w czasie ich eksploatacji. Jeździł oczywiście, także do Soliny, zwykle z żoną.

- Do wyjazdu Ewę skłaniało nie tylko wspomnienie naszych wspólnych dni na budowie, czy pierwsze kroki małżeńskie w Solinie. Decydowała pasja malarska i urok Bieszczad. Czasami towarzyszyła nam córka Agnieszka, potem dołączył wnuk Filip - opowiada pan Wacław. - Gdy docieraliśmy na miejsce śpieszyłem na zaporę, do dyrekcji, do działu hydrotechnicznego, na przeglądy. W tym czasie żona wychodziła na malarski plener.

Dziś Wacław Dobosz mieszka w Gdańsku na Wzgórzu Mickiewicza, razem ze swoją uroczą żoną, pełną energii i radości życia Ewą Cofalik-Dobosz - artystką, która ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom zrobiła na Wydziale Wzornictwa Przemysłowego). W domu na ścianach wiszą stare rodzinne fotografie, ale i zachwycające akwarele, rysunki i obrazy olejne namalowane przez panią Ewę. Jej prace znajdują się w muzeach, galeriach oraz prywatnych zbiorach nie tylko w Polsce. Pani Ewa, kiedy tylko czas pozwala, maluje, ale tego czasu nie ma zbyt wiele.

Małżonkowie są bowiem bardzo zajęci, opiekują się wnukiem Felkiem, podróżują, spotykają się ze znajomymi, mają dziesiątki innych zajęć, a jednak pan Wacław zawsze znajduje czas na pisanie.

- Całe noce pracuje - wzdycha pani Ewa.

Plany na przyszłość

- Mam materiału właściwie na dwie książki, w jednej opisuję czas studiów, a studiowałem osiem lat „ bo źle studiowałem” - żartuje pan Wacław Dobosz. - Dlaczego? Bo wtedy na studiach interesowały mnie tylko góry i wiersze. W Tatrach, na Hali Gąsienicowej po raz pierwszy spotkał Ewę, gdy myła się w potoku. Wtedy, na studiach czułem, jak rozpiera mnie wolność, byłem człowiekiem szczęśliwym, chociaż chodziłem w podartym, przefarbowanym i przerobionym płaszczu wojskowym mojego ojca. Zajmowałem się turystyką, prowadziłem wycieczki. Miałem wielu przyjaciół - był rok 1956.

Życie studenta zmienił wówczas groźny wypadek, który zdarzył się w Ustce, w 1961 roku, po skoku z ostrogi pod fale. Uratowała go dziewczyna, ale istniała obawa, że będzie sparaliżowany. Ale wszystko skończyło się dobrze, sfinalizował studia, wyjechał w Bieszczady.

- Druga książka nosi roboczy tytuł „Ogrody młodości” - to są te moje Kaszuby i wędrówki po Tatrach - mówi Wacław Dobosz. - Spisuję historię swojego życia. Mam nadzieję, że może te kartki dotrą kiedyś do moich wnuków, zachęcą do szukania prawdy i wartości.

POLECAMY NA DZIENNIKBALTYCKI.PL:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki