Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziecięcy aktorzy na festiwalu. Marcin Walewski - nagroda za debiut

Ryszarda Wojciechowska
T. Bołt
Można się spierać o filmy i nagrody po gdyńskim festiwalu. Ale jedno nie powinno budzić wątpliwości. To był festiwal dziecięcych gwiazd. W "Jutro będzie lepiej" Doroty Kędzierzawskiej hipnotyzował nas "importowany" do polskiego filmu zza wschodniej granicy fantastyczny Oleg Ryba.

W "Joannie" Feliksa Falka na widok małej Sary Knothe ściskało się wszystkim serce. Ale największe wrażenie robiła gra trzynastoletniego Marcina Walewskiego, który się pojawił w dwóch filmach - "Wenecji" Jana Jakuba Kolskiego" i "Trzech minutach. 21.37" Macieja Ślesickiego. Cudowny, charyzmatyczny - mówiono o chłopcu w festiwalowych kuluarach. Te zachwyty podzieliło też festiwalowe jury, przyznając mu nagrodę za debiut aktorski. I zdaje się, że to w historii tego festiwalu najmłodszy nagrodzony aktor. Marcin ma już na koncie... 11 ról (większość w serialach). Nie dał się jednak porwać medialnemu szaleństwu, które się wokół niego na festiwalu rozpętało. Spora w tym zasługa rodziców Marty i Jerzego Walewskich. Bo jak tłumaczyli - pozwalają synowi na aktorstwo, ale pod warunkiem że w każdej chwili mogą powiedzieć stop.

Słuchając ich, ma się wrażenie, że mądrze prowadzą tego chłopca przez życie. Chociaż Jerzy Walewski słysząc to, mówi z uśmiechem: - To się dopiero okaże, proszę pani. Nie jesteśmy z branży filmowej. Ale wiemy, że najgorsze, co mogłoby się nam i Marcinowi przydarzyć, to zachłyśnięcie się sukcesem. To jeszcze dziecko. Dla niego ważniejsza jest szkoła. Dlatego na razie chyba sobie od grania odpocznie. Nie planujemy żadnych filmów - tłumaczy.

Przygodę z aktorstwem chłopiec rozpoczął przed paroma laty, kiedy wrócił z rodzicami ze Stanów Zjednoczonych, gdzie tata przebywał z rodziną służbowo. Najpierw była reklama, potem seriale, m.in. "Na dobre i na złe", "Kryminalni", "Pensjonat pod Różą".

Rodzice Marcina przyznają, że z dwóch prezentowanych w Gdyni filmów "Wenecja" była bardziej dla ich syna obciążająca. Wszystkie zdjęcia kręcono w plenerze, daleko od domu i szkoły. Plan filmowy "Trzech minut..." był już blisko domu. Marcin chodził więc do szkoły każdego zdjęciowego dnia.
- Reżyser Maciej Ślesicki krzyczał na nas, że mu tej szkoły nie odpuszczamy. Że od 8 do 14 uczy się, a od 14 do 24 pracuje ciężko na planie. Sami mieliśmy wyrzuty sumienia, że go tak codziennie rano zrywamy. Ale umówiliśmy się z Marcinem, że albo sobie radzi w nauce i na planie, albo zostawia granie. Bo szkoła jest ważniejsza - opowiada Marta Walewska.

Kiedy Marcin kręcił zdjęcia do "Wenecji", na planie filmowym miał nauczyciela, który z nim nadrabiał szkolny materiał. O to zadbali rodzice.

Na pytanie - przy którym filmie bardziej się stresował, Marcin odpowiada: - Chyba przy obu tak samo. Pan Kolski poświęcał bardzo dużo czasu, żeby zbudować postać. Najpierw długo rozmawialiśmy. Nic nie graliśmy na żywca. A pan Ślesicki mówił krótko i po chwili rzucał: - Graj.
W "Trzech minutach..." Marcin partnerował Pawłowi Królikowskiemu. Ale miał też wiele scen z koniem. - Myśmy się z tym koniem polubili. Spotykaliśmy się na próbach, przed zdjęciami z karmieniem, cofaniem. Uczyliśmy go roli. Był jednak problem. Bo koń wszystko umiał jednego dnia, ale już drugiego zapominał tego, czego się dzień wcześniej nauczył. I naukę trzeba było rozpoczynać od nowa - śmieje się Marcin.

Przy "Wenecji" było jednak ciężej - po chwili przyznaje. - I nie dlatego że trzeba było wejść do zimnej wody w piwnicy i po tych zdjęciach był bardzo przemoczony i zły. Ale było ciężej, ponieważ sceny były trudniejsze.

- "Wenecja" to był dla Marcina poligon przetrwania - wtórują mu rodzice. - Oczwartej rano musieli już być na planie filmowym, i to w pełnym rynsztunku. Potem zdjęcia trwały do późnej nocy, a od rana znów obowiązywała pełna gotowość. Marcin jeździł na łyżwach przy tak wielkim mrozie, że aż mu nogi zsiniały. Nie mógł ruszać palcami. Ale się nie skarżył.

Czego w filmach nie lubi? To dla niego oczywiste - tylko dubli i prób. Woli kręcić od razu.
Kamera go nie krępuje. Widać, że to samorodny talent, gra instynktownie, i to bardzo trudne sceny.
Na stwierdzenie, że jest urodzonym aktorem, wzrusza ramionami. - Filmowanie jest super - mówi. Ale nie chce być kiedyś Georgem Clooneyem, choć to jego idol. Chce być Kamilem Durczokiem, czyli telewizyjnym prezenterem. Ale i to jego marzenie może się jeszcze zmienić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki