Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dwuipółtysięcznik: jubileusz Zbigniewa Jujki

Marcin Mindykowski
Zbigniew Jujka: Wolę walić prosto z mostu, chociaż staram się nikogo zbytnio nie rozdrażniać
Zbigniew Jujka: Wolę walić prosto z mostu, chociaż staram się nikogo zbytnio nie rozdrażniać Przemek Świderski
Po raz pierwszy rysunkowy "Dzienniczek" Zbigniewa Jujki opublikowany został w "Rejsach" w czerwcu 1963 roku. Od tego czasu ukazuje się nieprzerwanie, z wyjątkiem pierwszych miesięcy stanu wojennego, co tydzień. Dziś po raz 2500

Nigdy nie miałem w zwyczaju zbierać moich rysunków. Dopiero od kilkunastu lat je archiwizuję. Wcześniej dużo poprzepadało - mówi ojciec "Dzienniczka". O pomyłce w numeracji nie może być jednak mowy. - Niedawno poznałem pewnego lekarza Marynarki Wojennej. To pasjonat, który od początku śledzi "Dzienniczek" i pilnuje numeracji. Potwierdza, że jubileusz jest autentyczny.

Przez ponad 30 lat był etatowym dziennikarzem "Dziennika Bałtyckiego". Od kiedy przeszedł na emeryturę, co tydzień osobiście przynosił do redakcji podzieloną na sześć równych części kartkę A4 ze swoimi rysunkami. Od kilku miesięcy jego prace przychodzą do nas e-mailem.

- Sam nie mam komputera, nie lubię tych urządzeń. Dlatego proszę o to syna - zdradza rysownik.
Zanim pojawił się na naszych łamach, współpracował z gdańskimi gazetami studenckimi. W 1963 roku Jacek Fedorowicz, wyjeżdżając do Warszawy, osierocił rysunkową rubrykę "Aktualności". Na swoje miejsce polecił właśnie Jujkę. - Nie chciałem powtarzać tego, co robił Jacek, więc wymyśliłem cykl "Odpowiadamy" - rysunkowe odpowiedzi na wymyślone pytania Czytelników. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że tak sztuczna i naiwna forma długo nie przetrwa. I tak powstał "Dzienniczek" - opowiada.
Od początku rysunków było sześć.

- To chyba optymalna porcja, żeby raz na tydzień skomentować najważniejsze wydarzenia - twierdzi Jujka. - Choć w poprzednim ustroju tuż przed zamknięciem numeru cenzura potrafiła zdjąć nawet trzy rysunki. Były wtedy niesamowite spięcia. Tym bardziej że nie należę do szybko myślących "pistoletów". Na szczęście zawsze jakoś udawało się zdążyć.

Fakt, że rubryka pod tym samym szyldem i tworzona przez tego samego autora ukazuje się niezmiennie od 47 lat (z krótką przerwą w stanie wojennym), to fenomen w polskiej prasie. Ze stażem Jujki przegrywają tacy, wydawałoby się, "od zawsze" piszący felietoniści, jak Daniel Passent czy śp. Stefan Kisielewski. Ten pierwszy stałe felietony w tygodniku "Polityka" publikuje "zaledwie" od 1968 roku.

Na niekorzyść statystyki w tym przypadku wpływa też fakt, że jego teksty ukazywały się z różną regularnością i długą "wyrwą" w latach 1996-2001, kiedy to autor pełnił funkcję ambasadora w Chile. Z kolei Stefan Kisielewski felietony do "Tygodnika Powszechnego" pisał od 1945 aż do 1989 roku, z przerwą na lata 1968-1971 (otrzymał wtedy trzyletni zakaz publikowania). To jednak trzy lata krócej od Jujki.
Jedyną konkurencją dla naszego autora mogą być inni koledzy rysownicy. To oni są bowiem rekordzistami w utrzymywaniu się na łamach.

Najlepiej wiedzą o tym miłośnicy profesora Filutka, którego perypetie można było śledzić na ostatniej stronie "Przekroju". Trzyklatkowy, czarno-biały komiks autorstwa Zbigniewa Lengrena po raz pierwszy pojawił się na łamach 1 lutego 1948 roku. Jego bohaterem był dystyngowany profesor starej daty i o nienagannych manierach, ubrany w konwencji lat 40., z nieodłącznym melonikiem, parasolem lub laską, jakby żywcem wyjęty ze spaceru po krakowskich Plantach.

Nieme perypetie profesora (przez ponad pół wieku nie wypowiedział na łamach "Przekroju" ani słowa!) dotyczyły najczęściej jego codziennych przygód podczas spacerów, ale też interwencji w sprawach miejskich, porządkowych i obyczajowych. Od lat 60. nieodłącznie towarzyszył mu piesek Filuś.

Ostatni odcinek "Profesora Filutka" ukazał się 30 marca 2003 roku, z komentarzem: "Profesor humoris causa Filutek udaje się na zasłużony wypoczynek po ponad półwiecznej pracy w "Przekroju". Dziękujemy". Bohater Len-grena po pionowej szpalcie ostatniej strony "Przekroju" wędrował przez 55 lat. Mówi się, że to najdłużej ukazujący się ko-miks na świecie. Czy Zbigniew Jujka wyrówna ten rekord?

Wcześniej musi się jednak zmierzyć z Gwidonem Miklaszewskim, rysownikiem "Dziennika Zachodniego", który dla te-go największego śląskiego tytułu zaczął pracować w 1948 roku. Wielu czytelników to dla niego kupowało niedzielne wydanie gazety i to od ostatniej strony, z jego rysunkami, zaczynało jej lekturę. Bez trudu odnajdywali w nich siebie - Miklaszewski komentował bowiem głównie przemiany społeczne i obyczajowe.

Jego rysunki przypominały zapracowanemu Śląskowi, że istnieje radość, moda, flirt, zabawa, a poczucie humoru pozwoli im przetrwać najtrudniejsze chwile. Niektórzy zarzucali mu, że nie uprawia odważnej satyry politycznej, ale kto wie, czy obnażając absurdy dnia codziennego, nie bił w system z większą mocą. Robił to jednak zawsze - podobnie jak nasz mistrz Jujka - z życzliwością i wyrozumiałością dla ludzkich słabości.
Współpraca Miklaszewskiego z "Dziennikiem Zachodnim" też przekroczyła magiczną barierę półwiecza. Rysował dla tego tytułu przez 51 lat, aż do swojej śmierci w 1999 roku. Rubryka ukazuje się jednak... do dzisiaj.

Autor pozostawił po sobie bowiem ogromną spuściznę kilkudziesięciu tysięcy prac, z których redakcja korzysta do dzisiaj. Próbowano, co prawda, na drodze konkursu szukać następcy wielkiego "Miklasza", ale ostatecznie czytelnicy wydali jasny werdykt: "Nie chcemy zmian".

Jak podało biuro Księgi rekordów Guinnessa, podobne, półwieczne romanse rysowników z jednym tytułem są specyfiką właściwie wyłącznie polską. W historii prasy odnotowano do tej pory tylko jeden podobny przypadek - i to w Nowej Zelandii.

Czy do tego grona "pięćdziesięciolatków" dołączy niedługo Zbigniew Jujka? I, czy wzorem choćby Miklaszewskiego, jego rysunki będą bawić kolejne pokolenia? Medioznawca z Uniwersytetu Gdańskiego prof. Wiktor Pepliński nie ma co do tego wątpliwości.

- Zarówno w samym "Dzienniku Bałtyckim", gdańskim dziennikarstwie, ale też w ogóle w trójmiejskiej kulturze Jujka jest swoistą ikoną - mówi. - I podobnie jak w fotografii możemy wydzielić rożne gatunki, np. fotoreportaż, tak on stworzył swój własny gatunek dziennikarski, który nazwałbym felietonem rysunkowym, satyrycznym. To seria rysunków, które już same w sobie mają swoją wymowę, ale dodatkowego smaczku dodają jej wygłaszane przez bohaterów komentarze.

Ta forma jest też o tyle trudna, że tradycyjny felieton zazwyczaj kończy się puentą, która wynika z analizy jakiegoś zjawiska. A rysunek to sama puenta - sedno rzeczy zawarte w prostych kreskach.
Historyk prasy zwraca też uwagę, że rysunki Jujki pełniły ważną rolę w czasach, kiedy wolność słowa była w Polsce tylko konstytucyjnym zapisem.

- Ma tu znaczenie fakt, że debiutował po odwilży z 1956 roku, kiedy to ramy wolności mediów zostały zdecydowanie poszerzone. I dlatego, w przeciwieństwie do wielu satyryków, którzy zaczęli publikować wcześniej, nie musi się wstydzić swoich rysunków z tamtego czasu - zaznacza. - Rysunek satyryczny - wielowątkowy, wieloznaczeniowy, refleksyjny - dawał szerokie możliwości. I w tej formie Jujka potrafił ezopowym językiem nawią-zać kontakt z odbiorcą, podpowiadając mu interpretację.
Sam Jujka - w przeciwieństwie do niektórych satyryków - nie wspomina jednak okresu, w którym musiał posiłkować się aluzjami, z rozrzewnieniem.
- Wolę walić prosto z mostu, choć mam pewne zasady i staram się zbytnio nikogo nie rozdrażniać - deklaruje.

I chyba się udaje, bo właśnie takie wrażenia wynosi z "lektury" jego rysunków prof. Pepliński.
- Jego komentarze często są ironicznie, z podtekstem, rzadziej złośliwe. Jujka wydaje się satyrykiem pogodnym, pozytywnie ustosunkowanym do świata. Nie stara się, tak jak robią to inni, trafiać w słaby punkt, chłostać i piętnować. Dzięki temu on sam jest lubiany, a jego rysunki - nie tylko zabawne, ale też pożyteczne i pouczające.

Profesor chętnie tłumaczy też powody, dla których gdański satyryk tak dobrze odnalazł się w nowej rzeczywistości.
- Jego człowieczek jest uniwersalny, ilustruje przywary wszystkich warstw społecznych - wyjaśnia medioznawca. - Dlatego Jujce świetnie udało się obnażyć ułomności naszej transformacji po 1989 roku, która przecież nie była idyllą. Za sprawą ludzkich słabości często górę brały i biorą korupcja, małostkowość, dążenie do władzy za wszelką cenę czy chęć zajmowania wysokich stanowisk bez koniecznych ku temu kompetencji.

- Wytworzyły się inne organizacyjne powiązania, ale ludzi są tacy sami - potwierdza to ostatnie sam zainteresowany.
Czego wypada życzyć rysownikowi z okazji dwuipółtysięcznego odcinka "Dzienniczka"?
- Przede wszystkim zdrowia, a także weny twórczej i satysfakcji z tego, co robi, nie tylko bawiąc, ale też inspirując do lepszego zrozumienia rzeczywistości - mówi prof. Pepliński.
Jujka też nie traci optymizmu.

- Ta praca to nieustanne czuwanie. Śpię z dyktafonem na poduszce, bo nigdy nie wiadomo, kiedy człowiekowi coś do łba strzeli. Ale ciągle lubię to robić. A jako rysownik cały czas się uczę. Niedawno wydawnictwo zwróciło się do mnie, żeby wznowić satyryczny informator "Żarty z Kwidzyna", który opracowałem sześć lat temu. I powiem panu, że wszystko przerysowuję od no-wa! Bo nie mógłbym się zgodzić, żeby 90 proc. tych rysunków ujrzało dziś światło dzienne.

Na koniec dodaje: - Jeśli dobrnęliśmy do dwuipółtysięcznego odcinka, to chyba formuła się sprawdziła. Często słyszę od kogoś, że wychował się na moich rysunkach - i nieraz mówi mi to nie byle kto, w Nowym Jorku, we Francji. Także coś to chyba jednak ludziom daje. Jedziemy dalej!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki