Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dr hab. Jerzy Jankau: „Sąd Ostateczny”? Nie interesowało mnie przesłanie obrazu, ale te ciała

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Fot. Karolina Misztal
Teraz w Muzeum Narodowym jedyne, co się widzi, to odblask świateł reflektorów, które ten obraz oświetlają. Z drugiej strony, to jednak dobrze, bo nikt, tak jak ja kiedyś, nie może podejść i go powąchać, podotykać palcem ramy, polizać – mówi dr hab. n. med. Jerzy Jankau, kierownik Kliniki Chirurgii Plastycznej GUMed, autor nominowanej do Nagrody Literackiej Miasta Gdańska książki „Lekcja anatomii u Hansa Memlinga”.

Czy pamięta Pan, w jakich okolicznościach pierwszy raz zobaczył „Sąd Ostateczny”?

Moje pierwsze spotkanie z „Sądem Ostatecznym”, a właściwie – jak to określa współczesna młodzież – z fejkiem „Sądu Ostatecznego”, miało miejsce w bazylice Mariackiej. Moja mama, która niejako wyznaczała moje trendy w poznawaniu sztuki, zaprowadziła mnie do kościoła i postawiła przed kopią „Sądu Ostatecznego”, mówiąc, że to jest kopia wielkiego dzieła, które jest w zupełnie innym miejscu. Dopiero później, w podstawówce, na jakiejś wycieczce, udało mi się zobaczyć ten oryginał.

Zrobił na Panu wrażenie?

Wtedy – żadnego.

To co doprowadziło do tego, żeby z tego obrazu uczynić istotny obiekt swojej kariery naukowej?

Mój nauczyciel w akademii, Pan profesor Marek Grzybiak, dzięki któremu miałem okazję zaprzyjaźnić się z anatomią i jednocześnie pogłębić moją przyjaźń ze sztuką. Ja nigdy w życiu nie ukrywałem, że nie do końca chciałem studiować medycynę. Moją największą pasją była i nadal jest sztuka, szczególnie grafika, i robiłem wszystko, żeby pójść do Akademii Sztuk Pięknych, a nie do szkoły nauk medycznych.

Stało się inaczej, a po zakończeniu studiów, stając przed perspektywą ciężkiej pracy adepta chirurgii, czułem niedosyt jakiegoś działania na niwie artystycznej. I któregoś razu spotkałem profesora Grzybiaka w sopockim SPATiF-ie. Po wypiciu kilku głębszych, zaczęliśmy rozmawiać o mojej ewentualnej karierze naukowej. Te rozmowy ciągnęły się przez trzy kolejne lata, bo ja miałem inną wizję, a pan profesor – inną.

Jaka to była wizja?

W tamtym okresie byłem zafascynowany Leonardem da Vinci, jego odkryciami anatomiczno-graficznymi, jego wyobrażeniami, jak anatomia ciała ludzkiego powinna wyglądać. Na tym polega jednak rola mentora, żeby potrafił przewidzieć dwa kroki naprzód, uwzględnić coś, czego taki młody nieopierzony chłopiec, jak ja wtedy, nie przeczuwał.

Otóż Pan Profesor, jako wybitna jednostka, łącząca w sobie sztukę medycyny i sztukę malarską, graficzną, sztukę przez duże „S”, potrafił skojarzyć zbliżające się obchody 1000-lecia Gdańska z – bądź co bądź – najlepszą i największą rzeczą, która się temu miastu na polu sztuki zdarzyła, czyli „Sądem Ostatecznym”.

Po wielokrotnych i długotrwałych rozmowach z profesorem Grzybiakiem, rzeczywiście zacząłem się temu obrazowi przyglądać zupełnie inaczej. Przesiadywałem w Muzeum Narodowym. Wtedy „Sąd” nie był jeszcze zamknięty w szklanym akwarium. Można było podejść i dotknąć.

Dotknąć? Nie siedziała tam taka pani, która dawała po łapach za dotykanie eksponatów?

Oczywiście, że siedziała i krzyczała, ale ja musiałem dotknąć, powąchać... polizać.

To obraz religijny, który powstał z myślą o tym, żeby u widza wzbudzić z jednej strony trwogę przed wiecznym potępieniem, z drugiej nadzieję na to, że jeśli będzie kroczyć prostą i jasną ścieżką – to zostanie skierowany na prawą stronę, dostanie eleganckie szatki i wejdzie w nich na górę, do nieba. Tymczasem pan skoncentrował się na golasach.

Przepraszam, ale co jest piękniejszego niż nagie ludzkie ciało?

Czy to jest kobieta, czy mężczyzna, nagie ludzkie ciało jest piękne. Dlatego nie interesowało mnie przesłanie obrazu, ale te ciała. Dlaczego one są takie, a nie inne?

Na samym obrazie jest sto osiemdziesiąt kilka postaci, z czego do oceny wybrałem kilkanaście, które…

Pokazują najwięcej?

Które się nadawały najpełniej do tego, żeby przeprowadzić, może nie sekcję anatomiczną w pełnym tego słowa znaczeniu, ale które można było przeanalizować, oglądając poszczególne fragmenty ciał tych modeli, a także wykonywane przez nie ruchy.

Porozmawiajmy zatem o Pańskich najważniejszych ustaleniach.

Po pierwsze, zaskoczyło mnie to, że średniowieczny artysta, taki jak Memling, wiedział, czym jest ciało ludzkie, jak ono się zachowuje, jakie ma proporcje, a mimo tego idealizował je, przetwarzał po swojemu.

Później, w trakcie moich badań naukowych, okazało się, że to miało swój głębszy cel, bo ten obraz był przeznaczony do tego, by wisieć gdzieś wysoko, ponad głowami obserwatorów. Wobec tego artysta musiał zastosować pewne triki malarskie, żeby to wyglądało realistycznie z miejsca, z którego będzie oglądane.

Jak Pan na to wpadł?

Dzięki Michałowi Mazurkiewiczowi i Krzysztofowi Izdebskiemu mieliśmy świetne zdjęcia tego obrazu. Wykonaliśmy kopię, slajd w skali jeden do jednego. „Podnosiliśmy” ten obraz na ścianie i nagle okazało się, że jak się go wyświetli na pewnej wysokości, to te proporcje zaczynają się zgadzać. Postaci zaczynają się zmniejszać do realnych wymiarów.

Skąd Memling wiedział, jak to zrobić?

Nie wiem. Próbowałem się do niego dodzwonić, ale nie odbiera telefonu. (śmiech) W każdym razie Memling, malując, musiał wiedzieć, gdzie będzie wisiał obraz, dlatego zastosował ten trik. Zresztą w 1997 r., kiedy opublikowałem moją pracę doktorską, było to jednym z argumentów podniesionych przez nieżyjącego już księdza infułata Stanisława Bogdanowicza za tym, żeby obraz wrócił do kościoła Mariackiego, gdzie do II wojny światowej wisiał wysoko na jednym z filarów.

„Sąd Ostateczny” Memlinga wśród najbardziej niedocenianych zabytków

„Sąd Ostateczny” Hansa Memlinga zamiast być atrakcją, staje ...

A co Pan sądzi? Gdzie jest miejsce „Sądu Ostatecznego”?

Teraz w Muzeum Narodowym w ogóle nie można przed nim stać, bo jedyne, co się widzi, to odblask świateł reflektorów, które ten obraz oświetlają. Z drugiej strony, to jednak dobrze, bo nikt, tak jak kiedyś Jankau, nie może podejść i go powąchać, podotykać palcem ramy, polizać, żeby zobaczyć, co jest, i nie zniszczy tego arcydzieła.

Mikroklimat, który jest wytworzony w szklanym opakowaniu, pozwoli, żeby „Sąd” przetrwał jeszcze następne 500 lat. W bazylice nie miałby takich szans.

Wróćmy do analizowanych postaci. Zauważył Pan jeszcze jakieś triki malarza lub inne anomalie?

Jest na tym obrazie przedstawionych wiele takich sytuacji – czego przeciętny widz w ogóle nie zauważy – gdzie różne kończyny wychodzą z takich miejsc, z których nie powinny wychodzić.

Dopiero jak zacząłem się temu dokładnie przyglądać, badać – to okazało się, że to wcale nie chodziło o to, że to byli – jak można się było spodziewać – ludzie schorowani albo cierpiący na jakieś choroby i deformacje. On to sobie po prostu namalował, jak chciał. Miał puste miejsce, to wziął i namalował nogę!

Z drugiej strony, jest tam cała masa postaci, które z punktu widzenia mechaniki anatomii ciała ludzkiego są nieprawidłowo namalowane, bo napięcie mięśni przy wykonywaniu poszczególnych ruchów czy gestów faktycznie jest nie takie, jak pokazuje obraz. Dowodzi tego porównanie ze zdjęciami dwojga modeli, których sfotografowaliśmy w tych samych pozach.

Czyli Memling malował z wyobraźni?

Częściowo tak. Poza tym, jego modelami musiały być dzieci, bo większość tych postaci przedstawia zdecydowanie infantylne cechy anatomiczne. Szczególnie wyraźnie widać to w sposobie przedstawienia męskich narządów płciowych. Dorośli mężczyźni i starcy mają u niego przyrodzenia niczym mali chłopcy. Podobnie piersi dojrzałych kobiet też są jędrne, małe, napięte, jak u nastolatek.

A na ich ciałach nie widać owłosienia.

Wspomniałem o tym w rozmowie z pewną panią profesor, dodając ironicznie, że nie miałem pojęcia, że w średniowieczu depilacja była tak powszechna, na co ona powiedziała, że byłbym zaskoczony, jak bardzo kobiety dbały wtedy o swoje ciała. Nie sądzę jednak, by w XV wieku liczne mieszkanki Brugii tak dokładnie usuwały włosy pod pachami i z innych miejsc, oprócz głowy oczywiście.

Za to podobno niektóre z postaci przedstawionych na „Sądzie” mają rysy zacnych brugijskich mieszczan.

Zapewne tak. To była powszechna praktyka. Memling był dobrym portrecistą. Zresztą jedyne, co się po nim zachowało, oprócz „Sądu Ostatecznego”, to jest kilka portretów i nic poza tym.

Czemu wybrał dzieci na modele?

Dorośli nie mieli czasu i cierpliwości, żeby długo pozować. A dziecięce modele były tańsze… Można więc powiedzieć, że malował korpusy dzieci, które swoją wyobraźnią jakby powiększał, i do tego dodawał twarze dorosłych.

I jeszcze jedna ciekawostka: o ile Memling, malując postaci ludzkie, bardzo się ograniczał, był bardzo zachowawczy, to jeżeli przyjrzymy się dokładnie trzem postaciom diabłów, to dopiero widać, jak tam sobie pofolgował.

Duże obwisłe piersi, jak u Starowieyskiego, obrzezane członki, pełne owłosienie. Tam jest życie, jest „mięso”, a na samym obrazie jest „kultura”.

Może to właśnie dlatego, że pozowały mu osoby bardzo młode, nie udało się zdiagnozować na obrazie żadnych chorób, co pewnie byłoby interesujące z punktu widzenia chirurga.

Ciekawą konsekwencją mojego doktoratu było to, że, po tym jak wybuchł pożar w kościele św. Katarzyny i strażacy odkryli za jakimiś szafami czy konfesjonałem przepiękny obraz Bartłomieja Milwitza „Wjazd Chrystusa do Jerozolimy”, zadzwonił do mnie jeden z ówczesnych dyrektorów Muzeum Historycznego Miasta Gdańska Mariusz Lewandowski z prośbą o pomoc przy promocji tego zapomnianego dzieła.

Obraz został wystawiony w Dworze Artusa, czemu towarzyszyła specjalna konferencja. I faktycznie okazało się, że na obrazie są sportretowani dawni rajcy gdańscy. Organizatorzy zrobili dla mnie dokładne zdjęcia obrazu i tam dopiero widać było całą feerię chorób: od rozszczepu podniebienia, przez karłowatość, po nowotwory skóry. Do tego jeszcze moja żona Joanna, która jest okulistką, zauważyła po takim charakterystycznym „falowaniu” i „eliptyczności” postaci, że malujący miał najprawdopodobniej astygmatyzm.

Pana doktorat z Memlinga był, kto wie czy nie najgłośniejszą, pracą naukową obronioną na GUMed, wówczas jeszcze mającym status akademii.

W tamtej epoce pewnie tak.

Dwa dni po moim doktoracie zadzwonił do mnie z Mönchengladbach mój kuzyn, Michał Jankau, że właśnie w niemieckiej telewizji ZDF mówiono, że w Gdańsku taki jeden wariat coś takiego napisał.

Zawdzięczam to między innymi czterem osobom: Adasiowi Fijałkowskiemu i Leszkowi Parellowi z Radia Gdańsk, którzy się zapalili do tego, żeby rozpropagować to wszędzie, gdzie się dało, oraz Jankowi Błaszkowskiemu z TVN i Romkowi Daszczyńskiemu z „Gazety Wyborczej”, którzy w swoich mediach też wiele na ten temat publikowali. Później miesięcznik „30 Dni” zamieścił duże streszczenie mojej pracy.

To było w roku 1997. Jak to się stało, że książka ukazała się dopiero niedawno, ponad 20 lat później?

W 2018 r. odbyła się konferencja poświęcona książce Pani Profesor Możejko na temat prawnych aspektów kradzieży „Sądu Ostatecznego” przez Pawła Benekego dla Gdańska. Wtedy też panowie profesorowie Zajadło i Zajdler przypomnieli sobie, że kiedyś taki jeden Jankau napisał doktorat, i że warto by go, tego Jankaua, spod ziemi wyciągnąć. Długo kopać nie musieli.

Resztę zawdzięczam Pani Dyrektor Joannie Kamień z Wydawnictwa Uniwersytetu Gdańskiego, która – nie wiem dlaczego – postanowiła wydać moją książkę, a potem zgłosiła ją do Nagrody Literackiej Miasta Gdańska, po czym o tym… zapomniała. Więc nominacja jest dla mnie podwójną niespodzianką, bo w ogóle nie wiedziałem, że się o coś ubiegam.

Ma Pan w planach jakieś kolejne publikacje postmemlingowskie?

Myślałem o czymś, co roboczo nazwałem anatomią sądu ostatecznego. Na świecie są 62 oficjalnie skatalogowane obrazy sądu ostatecznego. Dochodzi do tego kilka lub kilkanaście dzieł namalowanych na ścianach kościołów. Natchnęło mnie do tego, kiedy w zeszłym roku byłem w Sanoku i oglądałem w tamtejszym muzeum wystawę Beksińskiego. Na pierwszych piętrach jest potężna kolekcja ikon. Okazało się przy okazji, że w religii prawosławnej sąd ostateczny jest jednym z częściej malowanych tematów. Są piękne, potężne obrazy.

Czy jako chirurg plastyk czuje się Pan artystą, kształtując komuś nos albo coś innego?

Piersi na przykład?

Nie, uprawiając swój zawód, artystą się nie czuję. Natomiast czuję, że muszę mieć wyczucie, żeby nie zrobić komuś krzywdy.

Zdarzyło się, że ktoś z pacjentów przyniósł jakiś obraz i, pokazując daną postać, powiedział, że chciałby tak wyglądać?

To bardzo często się zdarza. Nasze społeczeństwo nie należy do najmądrzejszych pod słońcem. Są tacy ludzie, którzy przychodzą i mówią, że chcą wyglądać jak ta pani albo jak ten pan. Wtedy, niestety, muszę powiedzieć:

Przepraszam bardzo, ale ten pan jest tylko jeden i – mimo najszczerszych chęci – nie da się zrobić z pana tamtego pana.

Dr hab. Jerzy Jankau: „Sąd Ostateczny”? Nie interesowało mni...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki