Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dave Burman: Jak ja i moja trąbka wyzwalaliśmy Polskę w 1956 [ROZMOWA]

Dariusz Szreter
Sopot, 1956. Dave Burman udziela wywiadu dziennikarzowi Polskiego Radia
Sopot, 1956. Dave Burman udziela wywiadu dziennikarzowi Polskiego Radia archiwum Jazz Forum
Kiedy 58 lat temu Dave Burman przyjechał na jazzowy festiwal do Sopotu, nie podobało się to ani władzom polskim, ani brytyjskim. Dziś ten występ stał się legendą. Z Davem Burmanem, angielskim trębaczem, pianistą i kompozytorem rozmawia Dariusz Szreter.

Który to Pana pobyt w Trójmieście?
Po raz pierwszy przyjechałem w 1956, a w ostatnich latach byłem tu jeszcze trzy razy.

Ta pierwsza wizyta na legendarnym już festiwalu jazzowym w Sopocie była chyba najbardziej niezapomniana?
Zgadza się.

Ile Pan miał wtedy lat?
Dwadzieścia trzy.

Jak doszło do Pańskiego udziału w tej imprezie?
Miałem swój zespół w Londynie...

Już wtedy był Pan liderem grupy, jako 23-latek?
Tak, nauczyłem się gry na trąbce podczas służby w RAF. Graliśmy w jednym z klubów i tam trafiło na nasz występ trzech młodych Polaków, muzyków zespołu Pinokio. Spodobaliśmy się im. Nawiązała się między nami korespondencja. Wysłałem im do Polski nasza płytę, nagraną jeszcze w technologii 78 obrotów na minutę. A oni odesłali mi swoje zdjęcie. Siedzieli na wozie upozowani na nowoorleańczyków. A potem zadzwonił do mnie lider Pinokia, Maciek, i zapytał, czy nie przywiózłbym swojego zespołu do Polski, do Sopotu, na festiwal jazzowy. Zgodziłem się bez wahania.

Nie negocjował Pan warunków kontraktu?
Nie, kto by tam na to zważał? Byliśmy młodymi półprofesjonalistami. Każdy z nas pracował za dnia. Ja dopiero co zakończyłem służbę wojskową, która była jeszcze wtedy w Anglii obowiązkowa. Byłem w lotnictwie pomocnikiem dentysty.

Jak liczny był Pański zespół?
Grało w nim wówczas sześć osób. Gitarzysta od razu powiedział, że nie może jechać. Pracował w fabryce lotniczej de Havilland produkującej m.in. samoloty szturmowe Mosquito czy szkoleniowe Tiger Moth, i brytyjski wywiad MI5 zakazał mu wyjazdów z kraju, bo znał zbyt wiele szczegółów dotyczących tej firmy. Inny pracował w poczcie brytyjskiej i jemu też nie pozwolono jechać. W sumie trzech muzyków nie pojechało. Zaproszenie przyszło na dwa tygodnie przed festiwalem. Skaperowałem więc innych muzyków z londyńskiej sceny jazzowej. Pojechaliśmy na lotnisko, a tam już czekał na nas przedstawiciel brytyjskiego rządu i oświadczył, że nie możemy lecieć do Polski.

Naprawdę?
Tak, okazało się, że obie strony - i wschód, i zachód - nie chcą, żebyśmy lecieli, bo i polski rząd robił trudności. W końcu nasi ustąpili, ale kazali nam podpisać dokument, że przyjmujemy do wiadomości, iż rząd brytyjski nie bierze odpowiedzialności za to, co nam się przytrafi w Polsce. Jakbyśmy trafili do obozu, nie ruszą palcem, żeby nas stamtąd wyciągnąć (śmiech).

Nie baliście się?
Nie, byliśmy młodzi i głupi. Nie mieliśmy zbyt wielkiego pojęcia o sytuacji politycznej w Europie Wschodniej. Polecieliśmy do Skandynawii, a stamtąd sowieckim samolotem do Warszawy. Zakwaterowano nas w hotelu Polonia, który w czasie wojny był kwaterą główną gestapo.

Jakie było Wasze pierwsze wrażenie z pobytu?
Ludzie byli do nas bardzo pozytywnie nastawieni. Byli ciekawi Anglików. Polska i Anglia miały wiele wspólnego. Wielu polskich pilotów uczestniczyło w bitwie o Anglię i zestrzelili łącznie więcej niemieckich samolotów niż piloci brytyjscy. Przyjęto nas więc bardzo ciepło, chociaż ludzie trochę bali się z nami rozmawiać, a już na pewno nie mówili o polityce, choć dawali do zrozumienia, że nie lubią ówczesnej władzy.

A co Pana najbardziej zainteresowało? To był Pański pierwszy wyjazd za granicę?
Nie, byłem już wcześniej w Polsce w 1953.

Niemożliwe!
Tak. Należałem wtedy do klubu młodzieżowego. Uprawiałem piłkę nożną i krykiet. Jeden z chłopaków prowadzących drużynę należał do Ligi Młodych Komunistów w Anglii. I on któregoś razu przyniósł ulotki o tym, że można spędzić cudowne dwutygodniowe wakacje w Polsce za 20 funtów. To było bardzo tanio, więc prawie wszyscy wpłaciliśmy po te 20 funtów i popłynęliśmy do Polski. Trochę mi się to zatarło w pamięci, ale nie wykluczone, że już wtedy byłem pierwszy raz w Trójmieście. Zakwaterowano nas w domu studenckim, ale przez pierwszych kilka dni nikt się nami nie zajmował i zaczęliśmy się nudzić. W końcu zjawił się polski nauczyciel i zapytał, czy ktoś z nas gra w piłkę nożną. Zgłosiłem się, a on poprosił żebym zebrał 11 chłopaków w drużynę do rozegrania meczu z młodymi Polakami. Oczywiście nie mieliśmy żadnego sprzętu, tylko tenisówki. Powieźli nas autobusem na wielki stadion, z widownią wypełniona tysiącami kibiców. No i zagraliśmy. Tylko, że ci Polacy to była młodzieżowa reprezentacja kraju, a nie taka zbieranina jak my. Więc strzelali nam gola za golem, a my nic. Zadbano, żeby ta informacja poszła w świat i później nawet gazeta "News of The World" zamieściła notatkę, że młodzieżowa reprezentacja Polski wygrała z Anglią 26:0 (śmiech).

Wróćmy do 1956 roku. Jak długo byliście wtedy w Polsce?
Dwa tygodnie, w czasie których daliśmy łącznie 27 koncertów. Mieliśmy też sesję dla Polskiego Radia. Trwała całą noc, zarejestrowaliśmy około 15 utworów, ale nigdy nie usłyszeliśmy tych nagrań poza "Tiger Rag" wydanym na jakiejś składance.

Co za tempo! Wychodzi po dwa występy dziennie.
Byliśmy wtedy młodzi, nie przeszkadzało nam nawet, że posiłki bywały tak rzadko. Czasem muzycy domagali się jedzenia, a już pakowano nas do samolotu i lecieliśmy na kolejny koncert. Graliśmy m.in. w Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu i dla górników na Śląsku. Lataliśmy po Polsce starą dakotą, oczywiście bez spadochronów (śmiech).

To był wojskowy samolot?
Dla nas pełnił funkcje cywilne. Oprócz pilota, była tam jeszcze jedna pani, która podstawiała nam schodki, żebyśmy mogli wejść, a w czasie lotu podawała herbatę.

Tylko herbatę? Nic mocniejszego?
Wydaje mi się, że nie.

Polska wódka Panu nie smakowała?
W 1956 ożeniłem się i żona przyjechała ze mną. To był nasz miesiąc miodowy, więc za bardzo się nie udzielałem towarzysko (śmiech). Za to inni członkowie mojego zespołu zwykle wieczorami wychodzili pić z miejscowymi. Szczególnie upodobali sobie śliwowicę. Kiedyś zabalowali do wpół do drugiej w nocy. Po powrocie do hotelu chcieli się wykąpać. Poszli do swoich łazienek, odkręcili krany przy wannach, a tu nic. Bo w hotelu na noc zamykano centralnie dopływ wody. Więc moi muzycy położyli się spać bez kąpieli. Tymczasem o szóstej pracownik hotelu odkręcił zawór. Oni smacznie spali, a wanny się napełniały... W ten sposób doszło do zalania całego piętra.

Poza koncertami nie było zwiedzania?
Z żoną wybraliśmy się pociągiem do Krakowa. Już od dworca w Warszawie nie odstępowało nas dwóch mężczyzn. Chodzili za nami wszędzie. W końcu spytałem ich na migi, dlaczego to robią, a oni w ten sam sposób odpowiedzieli, że muszą. Pamiętam też, co było dla nas pewnym zaskoczeniem, że na stacjach kolejowych wszystkie prace związane z obsługą pociągów wykonywały starsze kobiety.

Jak wyglądały same koncerty?
Najmocniej zapamiętałem ten pierwszy. Staliśmy na scenie w garniturach i wszyscy byliśmy absolutnie przerażeni, a kiedy już zaczęliśmy grać, tłum oszalał. Mogliśmy zrobić cokolwiek, pokazać palec i to już wywoływało aplauz. Kiedy zeszliśmy ze sceny, popatrzyliśmy po sobie: o mój Boże, czy to tak będzie cały czas?

I było?
Tak, choć mieliśmy świadomość, że była w tym pewna niesprawiedliwość. Uwielbiano nas, bo byliśmy z Anglii. Polska to kraj, który jest w awangardzie zarówno jeśli chodzi o jazz, jak i współczesną muzykę poważną: Penderecki, Lutosławski i tak dalej. I już wtedy w 1956 roku wiele z polskich grup było dużo bardziej do przodu w stosunku do tego, co my sobą reprezentowaliśmy. Andrzej Kurylewicz... Czy on wciąż jeszcze gra?

Niestety zmarł kilka lat temu.
Muzycy tacy jak on, już w 1956, to była zupełnie inna liga, niż to, co my robiliśmy. W latach 50. brytyjska scena jazzowa to były niemal wyłącznie zespoły grające w pubach. Muzycy w dzień pracowali, wieczorem grali dla rozrywki, wypijali po kilka piw, wracali do domu i tyle. Polscy jazzmani byli śmiertelnie poważni i ich kariery szły w zupełnie innym kierunku. Inna sprawa, że, jak wspomniałem, część moich muzyków była dokooptowana w ostatniej chwili. Wolałem swój oryginalny zespół. Była w nim chemia i pięknie razem nam szło. W każdym razie, kiedy odlatywaliśmy z powrotem, polskie zespoły przyszły na lotnisko i zgotowały nam zbiorowy koncert pożegnalny. Na koniec podarowałem moją trąbkę pewnemu polskiemu muzykowi na pamiątkę. Był bardzo zadowolony, grał na niej wiele lat, a ostatecznie wylądowała w muzeum polskiego jazzu jako relikt, rodzaj świętego Graala. Kiedy w 2010 przyjechałem tu z BBC, chcieli, żebym na niej zagrał, ale okazało się, że jest pęknięta na pół.

Jak przyjęto Was w ojczyźnie?
Dostaliśmy od organizatorów dużo złotówek, które - poza Polską - były bezwartościowe. Moi muzycy pokupowali sobie za nie markowe niemieckie aparaty fotograficzne z fabryki Carla Zeissa. Niestety, po przylocie do Londynu okazało się, że trzeba za nie zapłacić cło. Tym razem w funtach. Nie chcieli, no i ostatecznie zabrano im te aparaty.

Musieliście składać zeznania na temat szczegółów pobytu?
Pytali, czy przywieźliśmy jakieś książki lub inne dokumenty. Pokazałem im więc nuty Chopina, które sobie kupiłem. Ale wiem, że władze miały na nas oko przez dłuższy czas. Gitarzysta, który pojechał z nami, pracował przez lata w firmie inżynieryjnej i uznał, że należy mu się awans. Złożył podanie, ale je odrzucono. Poszedł do szefa zapytać dlaczego, a ten mu odpowiedział: mamy tu raport, że jesteś wspólnikiem znanego komunisty, Dave'a Burmana (śmiech).

Utrzymywał Pan kontakty z poznanymi w Polsce muzykami?
Niestety, korespondencja szybko się urwała. Dopiero w 2009 roku bawiąc się komputerem, wpisałem hasło "Sopot 1956" ciekaw, co wyjdzie. I trafiłem na reklamę płyty z nagraniami tego festiwalu. Napisałem do wydawcy, czy nie mógłby mi przesłać egzemplarza, bo jest tam też mój zespół. A oni na to: świetnie, że pan się odezwał, mówiliśmy o panu, ale myśleliśmy, że pan już nie żyje (śmiech). Zaowocowało to zaproszeniem mojego zespołu na Sopot Molo Jazz Festival w 2011.

Wcześniej przyjechał Pan jednak w związku z programem BBC.
Tak, w 2010 roku BBC przygotowywało program na temat upadku komunizmu w Europie Wschodniej. Mój syn, Mark, pracuje tam jako producent. Zaproponowano mu, by to on zrobił ten program i zasugerowano, żeby skoncentrował się na festiwalu jazzowym, jaki odbył się w Polsce w 1956, jako pierwszym zwiastunie kruszenia się systemu. I wtedy mój syn, który wcześniej traktował z pobłażaniem moje "polskie" opowieści, mówi: - Chwileczkę, znam kogoś, kto tam występował. - Kto to taki? - pytają. - Dave Burman, mój ojciec. W BBC panuje reguła, że dziennikarzom nie wolno pracować nad niczym, co dotyczy członków ich rodziny. I wtedy dla mnie i mojego syna zrobiono wyjątek. Pojechaliśmy razem do Polski, on jako reporter, ja bohater jego reportażu. Syn powiedział mi wtedy: nie miałem pojęcia, że przez tyle lat patrzę w twarz historii.

Wychodzi na to, że przyczynił się Pan do upadku komunizmu w Polsce.
Tak, jestem wyzwolicielem Polski (śmiech)! Powstał z tego program pt. "Jazz Frenzy". W trakcie jego realizacji spotkaliśmy trzech żyjących muzyków, których wtedy poznałem. Wielu więcej ich niestety nie zostało.

A z Pańskiego zespołu?
Z ośmiu muzyków, którzy wtedy mi towarzyszyli, oprócz mnie żyje jeszcze dwóch. Z tym, że pianista jest już przykuty do wózka i prawie bez kontaktu. A perkusista wciąż gra. Czasem nawet zdarza nam się występować razem.

Pan przez te wszystkie lata pozostawał czynnym muzykiem?
Różnie bywało. W 1963 roku zostałem nauczycielem, idąc za radą teścia, który przekonał mnie, że jako muzyk nie utrzymam rodziny.

Lata 60, dla jazzmanów w Wielkiej Brytanii, to chyba w ogóle był bardzo trudny okres, bo zaczęła się era panowania Beatlesów i rock'n'rolla.
Przecież to też jazz, tylko trochę inny! Najgorzej mieli muzycy grający jazz nowoczesny. Dla nich nigdy nie było dobrego czasu. Jazz tradycyjny to radość, natomiast, kiedy na festiwalach takich jak ten (Sopot Molo Jazz Festival - D.S.) ktoś zaczyna grać modern jazz, publiczność wychodzi.

Bo to muzyka dla koneserów.
Ich problem polega na tym, że nie potrafią się komunikować. To znaczy doskonale komunikują się między sobą, ale nie z publiką, która nie wie, o co w tym wszystkim chodzi. Podobnie zresztą jest z kompozytorami współczesnej muzyki poważnej.
Słyszał pan o Harrisonie Birtwhistle'u?

Niestety nie.

Może i lepiej. To najbardziej awangardowy ze współczesnych kompozytorów brytyjskich. Jak się go słyszy, od razu ma się ochotę to wyłączyć (śmiech). Muzyka zależy od praw fizyki. Pitagoras tysiące lat temu ustalił podział długości struny, żeby uzyskać określone dźwięki. To płynie z natury, kiedy wieje wiatr, też tworzy harmonię. Dla mnie muzyka to fundamentalna część natury - melodia, harmonia, piękno, a nie - brzydota wstręt i agresja. Nawet jeśli czasem sam gram w taki sposób (śmiech). Wszystko zależy od tego, z kim gram.

A z kim i gdzie Pan gra?
Właśnie skończyłem umowę z jednym z klubów na West Endzie. Graliśmy tam dwa lata, w każdy piątek, ale dwaj moi muzycy dostali kontrakt na występy na statkach wycieczkowych i zrezygnowali. I dobrze, bo podróżowanie metrem po Londynie w piątek wieczór to morderstwo. Wszystkie te uczennice, którym wydaje się, że są dorosłe, ruszają wtedy na miasto. Są okropne. Więc odpuściłem sobie. Gram w tenisa. Zrobiłem już swoje dla Anglii (śmiech). Ale negocjuję z jednym pubem. Puby to ostatnie miejsce, gdzie można jeszcze grać jazz, choć i tam nie jest łatwo, bo w prawie wszystkich transmituje się teraz mecze piłkarskie.

Zdecydowanie woli Pan granie na żywo.
Komponowałem też muzykę dla filmu i teatru. Zna pan historię Anny Frank?

Oczywiście.
Pewien angielski dramaturg napisał sztukę pt. "Marzenia Anny Frank". Skomponowałem do niej muzykę: piosenki i wstawki instrumentalne. Londyńska premiera miała miejsce w 1992. Potem grały ją teatry w całej Anglii, a także innych krajach. Muzyka jest objęta licencją przez wydawców sztuki. Kto chce ją wystawić, musi się zwrócić o prawo do użycia mojej muzyki, mam więc udziały w każdym spektaklu. Później jeszcze zacząłem pracę z tym samym autorem przy scenicznej adaptacji "Samotni" Charlesa Dickensa, ale posprzeczaliśmy się i zerwaliśmy współpracę.

A film, o którym Pan wspomniał?
To animacja pod tytułem "The Thief and the Cobblar" ("Złodziej i szewc"). To miało być dzieło życia najsłynniejszego animatora na świecie, Richarda Williamsa. Pracował nad nim wiele lat (od podjęcia pierwszych prac nad filmem do jego kinowej premiery upłynęło 31 lat, co zostało odnotowane w Księdze Rekordów Guinnessa - D.S.). Zatrudnił liczne aktorskie znakomitości do podkładania głosów, a także wielu różnych kompozytorów, m.in. mnie i mój zespół. To także było w 1992 roku. Nie było wtedy jeszcze tak rozwiniętej techniki animacji komputerowej, więc kiedy przychodziliśmy do jego studia w West Endzie, trzeba było siedzieć ze stoperem w ręce, żeby dokładnie dopasować dźwięk do obrazu. Aż pewnego dnia przychodzimy, a tu biura pozamykane. Okazało się, że koszty znacznie przekroczyły zaplanowany budżet. Producent zabrał film Williamsowi, przejął cały dotychczas zrealizowany materiał i wywiózł go do Ameryki.

Co było dalej?
Prace zostały na jakiś czas zamrożone, bo w tym czasie Disney wypuścił "Alladyna", o nieco podobnej fabule i uznano, że przy tej konkurencji "Złodziej" nie miałby szans. Ostatecznie film został dokończony pod zmienionym tytułem przez innego reżysera, który m.in. wyrzucił całą angielską muzykę i zastąpił ją amerykańskimi piosenkami, licząc, że nawet jeśli film zrobi klapę, zarobi chociaż na sprzedaży płyt ze ścieżką dźwiękową. A my musieliśmy się procesować z Amerykanami, żeby nam zapłacili za gotową, choć niewykorzystaną muzykę.

A co z samym filmem?
Mam go na wideo i bardzo wyraźnie widać tam, gdzie kończy się animacja Williamsa, a zaczyna innego reżysera. Piosenki są do niczego. Historia tego filmu jest bardzo słynna i wciąż dużo się o nim pisze w internecie. Ostatnio powrócił pomysł, by opracować na nowo wersję maksymalnie zbliżoną do oryginalnego zamysłu Richarda Williamsa, z nasza muzyką.

W takim razie życzę, żeby się udało. I dziękuję za zajmującą opowieść.
Ja też dziękuję. A na koniec mam jeszcze dla pana niespodziankę. Wie pan, że ja jestem Polakiem?

Jak to?
Naprawdę! Mój ojciec urodził się w Mińsku w 1900 roku.

Teraz to Białoruś.
Ale kiedyś Mińsk był w Polsce. Dziadkowie byli Żydami i uciekli stamtąd w obawie przed pogromami. Ojca przebrali za dziewczynkę, bo żydowskie niemowlęta płci męskiej zabijano.

Jak za króla Heroda.
No właśnie. Historia się lubi powtarzać.

Burman to prawdziwe nazwisko?
To tajemnicza historia, której chyba nigdy nie poznamy. Kiedy statek z moimi przodkami dotarł do portu w Tilbury, dziadek dał babci żydowski rozwód i popłynął dalej do Ameryki, a ona została z moim ojcem w Anglii. Babcia wyszła drugi raz za mąż i mój tato odziedziczył nazwisko po swoim ojczymie. Jak się naprawdę nazywali moi przodkowie - nie wiadomo.

Od autora: Już po wyjeździe Dave'a Burmana z Sopotu rozmawiałem z Pawłem Brodowskim, redaktorem naczelnym "Jazz Forum". Jego zdaniem, pierwsza wizyta Burmana w Polsce miała miejsce nie w 1953, ale 1955 r. i związana była z V Międzynarodowym Festiwalem Młodzieży i Studentów, jaki odbył się wtedy w Warszawie. I tam właśnie, a nie w Londynie, doszło do jego spotkania z muzykami zespołu Pinokio.

I Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej odbył się w Sopocie w dniach 6-12 sierpnia 1956 r. W pierwszym legalnym festiwalu jazzowym w PRL wzięło udział ponad 50 tys. słuchaczy, którzy zjechali się z całego kraju. Wśród kilkunastu formacji krajowych i zagranicznych znalazły się zespoły, które przez następne kilkanaście lat stanowiły czołówkę polskiego jazzu i de facto stworzyły polski jazz jako zjawisko kulturowe: Melomani Jerzego Dudusia Matuszkiewicza, Sekstet Komedy i zespół Andrzeja Kurylewicza. Mimo sporej liczby negatywnych głosów w ówczesnej prasie festiwal rozpoczął boom na polski jazz, którego już nie udało się zdławić

Treści, za które warto zapłacić! REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI

Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki