Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Daniel Olbrychski: Rola Kmicica to prezent od Boga i Jerzego Hoffmana [ROZMOWA, ZDJĘCIA]

rozm. Ryszarda Wojciechowska
Daniel Olbrychski na tegorocznym, 39. Festiwalu Filmowym w Gdyni
Daniel Olbrychski na tegorocznym, 39. Festiwalu Filmowym w Gdyni Tomasz Bołt
- Kirk Douglas powiedział mi: "Skoro ten film jest tak ważny dla polskiego widza, że ten widz się o niego kłóci, to zagraj i rzuć go na kolana" - wspomina Daniel Olbrychski. - Kiedy kilka lat później spotkaliśmy się w Hollywood, "Potop" wtedy był nominowany do Oscara. A on powiedział: "Widzisz, miałem rację".

Na ostatnim gdyńskim festiwalu filmowym był pan oblężony niczym Częstochowa w "Potopie".
No tak, ale dla mnie było to bardzo przyjemne oblężenie.

"Potop" miał swoją premierę dokładnie 40 lat temu. Co Pan z tamtego czasu pamięta?
Ta historia zaczęła się trzy lata wcześniej, zdjęcia rozpoczęły się w 1971 roku, a dopiero w 1974 przyjechaliśmy z gotowym "Potopem" do Gdańska. Bo to tam jeszcze wtedy odbywał się festiwal filmowy. To był czas Kmicica. Dostałem wówczas nagrodę za rolę męską.

Jak ważny w Pana karierze jest ten film?
Bardzo ważny. Jak każdy normalny młody człowiek mojego pokolenia, czytałem Trylogię Sienkiewicza kilka razy. Oczywiście z tych wspaniałych bohaterów najwyraziściej i najbarwniej Sienkiewicz opisał Kmicica. I raptem taki prezent od Boga i Jerzego Hoffmana. To było ogromne szczęście. Nie mogłem tego przewidzieć. Nawet wtedy kiedy przestałem już marzyć o tym, że zostanę mistrzem olimpijskim, a zacząłem myśleć o aktorstwie. Nawet wtedy w najśmielszych snach nie śniłem, że spotkam Andrzeja Wajdę, który mi zaproponuje rolę w "Popiołach", że spotkam Hoffmana i zagram wspaniałych Sienkiewiczowskich bohaterów i że na mojej drodze pojawi się Adam Hanuszkiewicz, który da mi Hamleta. Byłem wówczas w odpowiednim wieku, kiedy Jerzy Hoffman podjął się nakręcenia Trylogii. I przypuszczam, że nie trzeba pytać prawnuka pisarza, pana Sienkiewicza, czy film był udany. Bo ja jestem przekonany, że jego pradziad nie byłby rozczarowany tym, co zrobił Jurek.

Ale tak pięknie na początku nie było. Był Pan pierwszym aktorem tak straszliwie przez publiczność przeczołganym.
To prawda, że prasa i publiczność mnie wtedy przeczołgała. Nawet był taki moment, że chciałem zrezygnować (śmiech). Ale na szczęście zwyciężyli Hoffman, nasz operator Wójcik i zdrowy rozsądek. No i jeszcze Kirk Douglas, z którym wtedy byłem w kontakcie.

Kirk mi powiedział: - Skoro ten film jest tak ważny dla polskiego widza, że ten widz się o niego kłóci, to zagraj i rzuć go na kolana. Kiedy kilka lat później spotkaliśmy się w Hollywood, "Potop" wtedy był nominowany do Oscara. A on powiedział: - Widzisz, miałem rację, powinieneś grać w Polsce.

Pan należy do krótkiej listy kultowych aktorów: Cybulski, Olbrychski, Linda i potem już długo, długo nikt.
Dziennikarze lubią to tak nazywać.

Ale dzisiaj to aktorstwo się rozmywa. Ma wiele twarzy.
I bardzo dobrze. Jest tylu zdolnych aktorów i aktorek, których odkrywam co chwilę. Wystarczy, że obejrzę jakiś serial, a znakomitych seriali mamy mnóstwo...

Naprawdę Pan ogląda?

Jeśli mogę, to tak. Wystarczy mi pięć minut, żeby dojrzeć talent na ekranie. I wtedy tylko pytam moją żonę: - A ten jak się nazywa? Nie powinno się kręcić nosem na seriale. Gdyby ich nie robiono, to należałoby zamknąć połowę szkół teatralnych. I wielu aktorów byłoby bezrobotnych.

Widzi Pan swojego następcę?
Wie pani, kiedy grałem w filmie "Wszystko na sprzedaż", scenariusz wpychał mnie w rolę następcy Zbyszka Cybulskiego. A ja się buntowałem i uciekałem do koni. Jest mnóstwo młodych, zdolnych ludzi. Bardzo lubię Borysa Szyca, którego pół żartem, pół serio adoptowałem. Od tamtej pory Borys przysyła mi zawsze na Dzień Ojca życzenia.

Jak bardzo różniło się tamto kino od obecnego?
Dzisiaj jest taśma cyfrowa. Wtedy mieliśmy ileś tam tysięcy metrów taśmy i nie można było użyć więcej niż dostaliśmy w przydziale, bo to kosztowało. Metr taśmy kosztował dolara. Teraz jest cyfra, ale z zaletami i wadami. Bo młodzi reżyserzy uważają, że mogą robić po kilkanaście dubli. A to nie jest dobre. Wielcy mistrzowie do dzisiaj nie robią więcej niż dwa, trzy duble. Bo potem jest już tylko gorzej.

Wiem, że seriale Pan lubi. A polskie kino?
Też, jeśli mam okazję jakiś film zobaczyć. I jestem zaskakiwany jakością. Powiem pani, że ja się nawet wzruszam i śmieję na komediach romantycznych. Bardzo mi się podobają. Szkoda tylko, że polskie kino nie ma dzisiaj znaczenia międzynarodowego, takiego, jakie miało kiedyś. Przed laty bywaliśmy na wielu festiwalach. Ja sam jeździłem z polskimi filmami. Trzy z moim udziałem były nominowane do Oscara. Chociaż akurat Oscara dostały dwa zagraniczne z moim udziałem: "Blaszany bębenek" i "Przekątna gońca", z Michelem Piccolim w roli głównej. Ale trzy polskie filmy miały nominacje, z czego "Ziemię obiecaną" uważam za naprawdę skrzywdzoną. Powinna była tego Oscara dostać. Ale w tej chwili kinematografia polska bywa interesująca. Jednak nie umiemy nią tak zainteresować świata.

Pan jest aktorem dopieszczonym. Ale nie zagrałby Pan sobie jeszcze jakiejś głównej roli?
Wie pani, w moim wieku nie gra się już głównych ról. W teatrze jeszcze mogę być Cześnikiem albo Królem Learem. To są role skrojone na mój wiek. Ale jaki to mógłby być film o mężczyźnie dobiegającym siedemdziesiątki? Z przyjemnością grywam gościnnie w serialach i filmach, gdzie potrzebny jest ktoś w moim wieku. Pyrkosz, na szczęście, gra po osiemdziesiątce, w ulubionym serialu Polaków. Ja nie żałuję niczego. Udało mi się zagrać w filmie hollywoodzkim u boku megagwiazdy Angeliny Jolie. Nie udało mi się zagrać w drugim filmie pt. "Reykjavik". A miałem wystąpić obok Michaela Douglasa. W tym wieku już tak wielu propozycji nie ma. Więc cieszę się, że jeszcze coś tam robię.

"Potop" i "Pana Wołodyjowskiego", w którym gra Pan Azję, obejrzało miliony widzów.
Wszystkie te filmy zrobił Jurek Hoffman i powinien mu być wdzięczny sam autor.

Film da się zliftingować, zrobić jego cyfrową wersję. Czy w aktorze, który prezentował tak pięknie młodość i witalność, nie ma marzenia, żeby człowieka też się tak dało zliftingować?
Regularnie uprawiam sport. I wydaje mi się, że trzymam się nieźle. Na tyle, na ile Pan Bóg pozwala.

Do kin wchodzi odrestaurowany "Potop Redivivus"

Słowo redivivus oznacza odrodzony. Film zrekonstruowany cyfrowo przez Filmotekę Narodową został przemontowany i skrócony pod opieką samego reżysera Jerzego Hoffmana. Pod opieką reżysera powstała wersja filmu o zdynamizowanej narracji, trwająca 185 min.

- Pomyślałem, że warto ten odnowiony film pokazać tym wszystkim, którzy nie mogli zobaczyć go w kinie, zwłaszcza młodym, którzy znają "Potop" wyłącznie z telewizorów i płyt DVD. Ale czy dzisiejszy widz będzie chciał spędzić w kinie ponad pięć godzin? - wyjaśniał Jerzy Hoffman. - Stworzyłem więc "Potop" na nowo, w wersji trzygodzinnej. Film, który nic nie traci z najważniejszych wątków, nie traci na czytelności, a jednocześnie nabiera tempa.

- Najtrudniejsze momenty były wtedy, gdy trzeba było skracać sceny dialogowe w długich ujęciach. Z jednej strony nie mogłem wyjść z podziwu dla aktorów - w "Potopie" nie ma nietrafionych ról, z drugiej - musiałem dynamizować te ujęcia - oceniał montażysta Marcin Kot-Bastkowski - jedyna scena, którą zachowałem nienaruszoną, jest pojedynek Kmicica z Wołodyjowskim. To mój hołd dla Zenona Pióreckiego - montażysty w wersji oryginalnej.
(opr. gram)

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki