Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Daleko od stołu - czyli Wigilia na pustyni lub skalnej półce

Redakcja
Marek Gronowski, podczas wyprawy do Tybetu, kupił muła. Nazwał go Fungu, karmił darowanym sianem i wykorzystywał do celów transportowych
Marek Gronowski, podczas wyprawy do Tybetu, kupił muła. Nazwał go Fungu, karmił darowanym sianem i wykorzystywał do celów transportowych Arch. prywatne Marka Gronowskiego
Nie mieli choinki, karpia, pierogów z kapustą, a nawet opłatka. Wigilię spędzali na skalnej półce, na pustyni, na ulicy egzotycznego kraju. Czasem śpiewali kolędy w namiocie, czasem z tęsknoty łamali prawo. O tych, którzy szukali Przygody, i o tych, którzy szukali Prawdy, czyli o świętach Bożego Narodzenia daleko od domu, pisze Irena Łaszyn

Niby zwyczajna koperta, z wizerunkiem Świętej Rodziny i żłóbkiem. Taka, w jakiej się dostaje opłatek. Jest lekko pożółkła i lekko sfatygowana, zapisana drobnym pismem, cenniejsza niż wszystkie pamiątki świata.

Samotność w wielkim mieście - kiedy najbardziej daje o sobie znać i kogo dotyka

- Dostałem ją ponad 30 lat temu, od mamy, przed moją pierwszą afrykańską wyprawą - wyjawia Marek Gronowski, kiedyś z Sopotu, dziś z Vancouver w Kanadzie, podróżnik i fotograf. - To była podróż życia, wiedziałem, że nie wrócę do domu na święta. Tamtą Wigilię spędziłem w Algierii, na Saharze, z dwójką przyjaciół. Oprócz opłatka, mieliśmy sztuczną składaną choinkę i przywiezione z Polski prezenty. Celebrowaliśmy wieczerzę na środku pustyni, o zachodzie słońca podziwiając długie czerwone cienie na piasku. A potem poszliśmy do katolickiego monastyru Assekrem, pod szczytami gór Hoggar.

Podzieliliśmy się opłatkiem z misjonarzami.
Część tego opłatka, jak nakazuje tradycja, zachował na następny rok. I zrobił pierwszy wpis na kopercie. Bo on zawsze notuje, gdzie i z kim przebywa 24 grudnia, to jego osobista tradycja. Przez te lata trochę się tych imion i nazw geograficznych uzbierało. Są Himalaje i Francuska Polinezja, Indie i Polska. Gwiazdka z bezimiennym psem w Katmandu i wędrówka z mułem Fungu przez bezdroża Tybetu. O, wtedy nie tylko muł szukał sianka i stajenki…

W śniegu i kukuruźniku

Najbardziej nietypowe Boże Narodzenie?
- Nie zapomnę świąt z Michałem Kochańczykiem w słowackich Tatrach - opowiada. - Najpierw szliśmy dwa dni, ciągnąc sprzęt na plastikowych sankach i poruszając się na czworaka. Śnieg był tak głęboki, że gdy człowiek postawił nogę, to już nie mógł jej wydostać. Dotarliśmy na miejsce, rozbiliśmy jednoosobowy namiot marki Giewont. Jakoś się w nim zmieściliśmy, bo Michał jest wprawdzie duży, ale ja raczej chudy. Niestety, przyszedł halny. Tak wiało, że gdy Michał wychodził na chwilę z namiotu, to mnie z namiotem przesuwało w bok. W Wigilię usiłowaliśmy śpiewać kolędy, ale tak huczało dokoła, że naszych głosów nie było słychać. Zresztą, może i lepiej, bo część naszego teamu urodziła się bez genów muzycznych…

Boże Narodzenie 2011: Najpiękniejsze słowa pod choinkę...

- A właściwie, to po co tam szliście?
- Nie rozumiesz? Żeby się powspinać!
W pamięć wryła się mu też pierwsza samotna Wigilia w Afryce. Było to w latach 80. Od trzech miesięcy przemierzał Czarny Ląd. Przed świętami trafił do Etiopii, do Addis Abeby.

- Jest 24 grudnia, a ja sam na ulicach miasta - wspomina. - Idę do baru, choć zwykle tego nie robię, po prostu czuję, że muszę się napić. Siadam przy stoliku i rozważam, czy zamówić whisky. Przecież nie mam pieniędzy, przede mną daleka droga. I nagle, poprzez barowy gwar, przebija się swojskie słowo na k. Zrywam się na równe nogi, podchodzę do zajętych rozmową mężczyzn. - Dzień dobry! - witam się z uśmiechem. A oni patrzą na mnie z otwartymi buziami.

Etiopią rządzą komuniści, turystów jak na lekarstwo, a tu w wigilijny wieczór rodak spotyka rodaka. Okazuje się, że panowie są na kontrakcie, latają na kukuruźnikach i opylają pola bawełny w pobliżu granicy z Somalią, jakieś 700-800 kilometrów na północny wschód od stolicy. W dodatku mają problem, bo kontrakt im się skończył, trzeba zlikwidować bazę, ale przedtem dojechać tam land roverem, a oni nie mają kierowcy.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Następnego dnia Marek siedział już więc za kierownicą, podróż trwała trzy dni. W bazie była choinka, normalne jedzenie i… ogólny smutek. Boże Narodzenie wywołuje u Polaków tak ogromną tęsknotę, że nie potrafią jej zdławić. Im dalej od domu, tym gorzej.

A potem nowi znajomi zabrali go do kukuruźnika, żeby popatrzył na Afrykę z góry. Zaczął robić zdjęcia, ale gdy samolot wzbił się w górę, ostro skręcił raz i drugi, to minę miał chyba na tyle nietęgą, że natychmiast wręczono mu… zielone plastikowe wiadro. Trzymał je jedną ręką, drugą trzymał aparat. Robił użytek z jednego i drugiego sprzętu.

Kolęda na szczycie

Michał Kochańczyk, gdański podróżnik i alpinista, najbardziej zapamiętał Wigilię z roku 1984, gdy wraz z czwórką kolegów z Krakowa wspinał się na Fitz Roya w argentyńskiej Patagonii. Taki strzelisty szczyt pokryty lodową czapą i otoczony lodowcami. Chodziło o przeprowadzenie nowej drogi wielkim zacięciem Grande Diedro. Ruszyli na początku grudnia.

Boże Narodzenie 2011: Ile mieszkańcy Pomorza planowali wydać na święta?

- Po czterech dniach ciężkiej wspinaczki dotarliśmy do maleńkiej półki skalnej, zawieszonej nad 400-metrową podstawą ściany - wspomina Michał. - Tu biwakowaliśmy. A potem znowu się wspinaliśmy, pokonując w ciągu sześciu dni 600-metrowe zacięcie nad naszą półką i stosując iście akrobatyczne sztuczki. W pewnej chwili ujrzeliśmy kondory.

Sześć wielkich ptaków o ponaddwumetrowej rozpiętości skrzydeł krążyło bezszelestnie. W sobie tylko wiadomy sposób wykorzystywały kominy powietrzne. Namacalnie poczuliśmy naszą ociężałość i ograniczone możliwości ludzkiego ciała. Codzienne wchodzenie do góry po pionowych, zawieszonych linach, z 15-kilogramowym plecakiem okupywane było wielkim wysiłkiem.

Noc z 23 na 24 grudnia zastała ich na wąskiej skalnej przełęczy, do szczytu brakowało jeszcze 300 metrów. Usłyszeli jakieś głosy. Okazało się, że to Amerykanie Bobby Knight i Alan Kearney, którzy wspinali się po drugiej stronie przełęczy. Dotarli dopiero następnego dnia.

Dzieciństwo Jezusa przypomina przygody Harry'ego Pottera?

- Byli głodni, a my mieliśmy już tylko resztki jedzenia. Ale bez słowa zabrałem się do topienia wody ze śniegu i do gotowania. Po kilkunastu minutach podałem im słodzoną kaszkę kukurydzianą i herbatę. A potem ruszyliśmy, by osiągnąć wreszcie ten nierealny dla nas wierzchołek. Spędziliśmy na nim godzinę.
Pod wieczór znowu byli na urwistej przełęczy. Rozpoczęli wigilijną wieczerzę. Na siedem osób mieli jedną paczkę wojskowych sucharów, puszkę szprotek i jedną mielonkę.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

- Podzieliliśmy się sucharami jak opłatkiem - mówi Michał. - Nie wymawialiśmy żadnych życzeń, każdy z nas aż za dobrze wiedział, że życzymy sobie powrotu z tej strasznej góry.
Hulał wiatr. Pod nogami mieliśmy ponad 1000-metrową otchłań. Siedzieliśmy przytuleni i przez kilka godzin śpiewaliśmy z zapałem kolędy.
Minęło 27 lat. Do tej pory nikt nie powtórzył ich wyczynu.

Mieliśmy 12 potraw

To było dwa lata temu, podczas 14-miesięcznej podróży poślubnej po Ameryce Południowej. W Kolumbii, uważanej za najbardziej niebezpieczny kraj świata, co na szczęście okazało się mitem. Miasta duże i małe pobłyskiwały tysiącami świateł, bo tam w grudniu obwiesza się lampkami choinkowymi wszystko, co tylko można. A Karina i Marcin Stenclowie przemierzali autostopem kolejne rejony, zbliżając się w stronę odludnych gór.

Samotność w wielkim mieście - kiedy najbardziej daje o sobie znać i kogo dotyka

Namiot rozbili nad brzegiem polodowcowego jeziora, zaczęli szykować wigilijną wieczerzę. Na ognisku, bo nieoczekiwanie zepsuła się kuchenka. Zorganizowali parę kamieni, rozpalili ogień, tylko z chrustem mieli pewien problem, bo na wysokości 4300 metrów n.p.m. raczej trudno o opał. Dobrze, że oboje byli harcerzami.

Potem Karina na ich blogu www.karinamarcin.pl zapisała: "Bez choinki. Bez radosnego jej strojenia w kolorowe bombki. Bez suto zastawionego stołu. Bez tradycyjnych potraw. Bez szelestu papieru otwieranych prezentów. Bez rodziny i przyjaciół. Ale z mężem.

Tego wieczoru wyjęliśmy z dna mojego plecaka jedzenie, pieczołowicie skrywane przed Marcinem przez kilka dni trekkingu. Przyrządziliśmy je w ognisku. W milczącej obecności gór, pod dachem nieba i w cieple naszego namiotu podzieliliśmy się Chlebem".

Policzyli, że ich wieczerza składała się z 12 potraw. Rodzina w Gdyni pewnie załamałaby ręce nad tymi osmalonymi ogniem specjałami, ale oni byli szczęśliwi. Zwłaszcza że przy okazji poszukiwania chrustu Marcin znalazł… dwa kurze jaja. Do dzisiaj zachodzą w głowę, skąd się wzięły. Przecież kury, jak przypuszcza Karina, nie są typowym górskim zwierzęciem.

Boże Narodzenie 2011: Najpiękniejsze słowa pod choinkę...

- Opłatka nie mieliśmy - przyznaje Marcin. - Ale świeciły gwiazdy, a ta Wigilia wydawała się najprawdziwsza ze wszystkich. Było tylko bardzo, bardzo zimno.
- Były to najskromniejsze święta, które zrodziły Prawdę - dodaje Karina.
Tęsknota dopadła Karinę dwa tygodnie później, gdy już zeszli z gór, udali się nad turkusowe morze, cieszyli się słońcem i zajadali mango na plaży.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

- Zatęskniłam za domem, za lodowatą Gdynią, za moim harcerskim mundurem, za książkami w polskim języku, za nocnymi sesjami gier planszowych w doborowym towarzystwie, za maślanką stracciatella z Biedronki i za ogórkiem kiszonym - wylicza.
Dzisiaj to wszystko ma: Choinkę, bombki, stracciatellę, Gdynię, mamę, przyjaciół. I męża, który w każdych warunkach znajduje chrust.

Barszcz z przemytu

Roman Zięba, który dziś pielgrzymuje samotnie do miejsc świętych i pisze ikony, jeszcze 10 lat temu był… przemytnikiem w Azji. Trochę z przypadku, trochę z konieczności, szukając swojego miejsca w życiu, trafił do ludzi, którzy kupowali w Singapurze kamery i aparaty fotograficzne, a potem przewozili je do Indii, żeby sprzedać z dużym zyskiem. Oprócz kamer i aparatów, przewozili złoto i kamienie szlachetne, do innych azjatyckich krajów. A w walizkach z podwójnym dnem - pieniądze.

- Tuż przed świętami Bożego Narodzenia poleciałem z towarem do New Delhi - wspomina. - Po dwóch dniach miałem odebrać zapłatę i wrócić do Singapuru, gdzie wspólnie z kolegami planowaliśmy urządzić wigilię. Byliśmy młodzi i bardzo nieroztropni, w głębi duszy jednak złaknieni ciepła i stęsknieni za domem. Prowadziliśmy taki tryb życia, że nie ujawnialiśmy się z myślami o Bogu, ale święta, zwłaszcza tak daleko od kraju i bliskich, napawały nas dziwną nostalgią.

Singapur leży na równiku, ale po Orchard Road, głównej handlowej ulicy miasta, chodziły wielkie Mikołaje w czerwono-białych ubraniach, a choinkowo-śnieżne dekoracje przypominały przedświąteczny nastrój w Polsce. Niestety, powrót do Singapuru opóźnił się, a w Indiach nie obchodzi się Bożego Narodzenia.

- Jedyną szansą na wyrwanie się z Delhi było wykorzystanie biletu kolegi i sfałszowanie pieczątek w paszporcie - mówi Roman. - Wydawało się to szaleństwem, ale szaleństwem była większość rzeczy, które wtedy robiliśmy w Azji. Wolałem ryzykować więzieniem niż spędzać samotną Wigilię w obcym kraju.

Pieczątki narysowałem ołówkiem! Przy kontroli paszportowej na lotnisku Indiry Gandhi przyjąłem maskę znudzonego turysty, ale potężny stres musiałem szybko odreagować w samolocie dużą ilością alkoholu. A potem siedzieliśmy pod palmami, ubrani w kwieciste krótkie spodenki i koszulki z firmowych sklepów. Na kolację mieliśmy pierogi i barszcz Knorra.
- To bardzo odważna opowieść. Na pewno można zamieścić twoje nazwisko?
- Tamten okres życia mam już rozliczony. Dodaj tylko, że był to czas rozpaczliwych poszukiwań... Boga.

W albańskiej wiosce

Marta Kołczyńska, doktorantka w Szkole Nauk Społecznych PAN, poprzednią Wigilię spędziła w Albanii. Była tam przez rok na stypendium badawczym, realizując projekt o Polakach mieszkających w tym kraju.

- Nie jest ich wielu, w sumie 30-40 osób - mówi. - Nie ma też za wielu katolików, bo jakieś 10 procent, niemal 70 procent mieszkańców to muzułmanie. Dlatego w Albanii nie obchodzi się Bożego Narodzenia.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Marta jest agnostyczką, nigdy nie przywiązywała specjalnej wagi do tradycji i świąt, często w tym okresie wyjeżdżała z kraju, w tamtym roku jednak było to zupełnie inne doświadczenie. Już na początku grudnia zaczęło jej brakować atmosfery przygotowań do czegoś wyjątkowego. Tuż przed Wigilią uciekła więc z obwieszonej lampkami Tirany.

Samotność w wielkim mieście - kiedy najbardziej daje o sobie znać i kogo dotyka

- Bałam się zgiełku stolicy i zaciągnięcia na jedną z "bożonarodzeniowych" imprez w barze czy kawiarni - przyznaje. - Wspólnie z kolegą Albańczykiem, bektaszytą, czyli członkiem mistycznego muzułmańskiego bractwa, zatrzymałam się w małym hoteliku w górach północnej Albanii. To region dość katolicki, pracuje tam nawet polski ksiądz, który objeżdża górskie parafie terenówką. Planowałam więc udział w pasterce. Z pasterki nic nie wyszło, bo popsuł się samochód, a wigilijną kolację, z kutią i piernikiem, przywiezionymi z Polski, jedliśmy przy świecach, bo zabrakło prądu.
Przedtem jednak podzielili się opłatkiem, jak to agnostyczka z bektaszytą.

- Usiłowałam wytłumaczyć zdziwionemu koledze, do czego on służy - relacjonuje Marta. - Potem to samo wyjaśniałam albańskim katolikom. Oni po prostu tego zwyczaju nie znają. Tak naprawdę Albańczycy świętują jedynie Nowy Rok, choinkę nazywają noworocznym drzewkiem, a Świętego Mikołaja - noworocznym starcem.

Mikołaj na desce

Magdalena Krempa z Trójmiasta pierwsze Boże Narodzenie poza domem spędzała w Alice Springs, w centralnej Australii. Temperatura sięgała 30 stopni, wszyscy chodzili w krótkich spodenkach, nawet Święci Mikołaje. Ba! Oni w tych swoich czapach surfowali na desce!
- To były bardziej wakacje niż święta - uważa Magda. - Ludzie grillowali, plażowali, bawili się gdzieś w plenerze.

Magda była w Australii wolontariuszką, pracowała we wspólnocie "Arka" z osobami niepełnosprawnymi, a do Alice Springs poleciała razem z pewną Japonką, która w ogóle nie znała Bożego Narodzenia.
- Opowiadałam jej o Jezusie w Betlejem, ale nie dzieliłam się z nią opłatkiem i nie częstowałam makowcem, bo takich rzeczy nie miałam - mówi. - Do Australii i Nowej Zelandii nie można wwozić żadnej żywności, nawet czekoladek. Na lotnisku miałam kiedyś kontrolę, natknęłam się na strażnika, którego babcia była Polką. Natychmiast zapytał: Do You have bigos i pierogi?

Boże Narodzenie 2011: Ile mieszkańcy Pomorza planowali wydać na święta?

Na szczęście, produkty do przygotowania niektórych potraw można w Australii kupić, głównie w polskich lub niemieckich sklepach. Rodacy z tych możliwości korzystają. A ci, którzy przebywają w Sydney, chodzą na świąteczny bigos w Darling Harbour. Spotkanie, połączone z występami folklorystycznych zespołów, organizuje tamtejsza Polonia. Tyle że… na początku grudnia.

- W Alice Springs i Ayers Rock też była choinka, ale z elementami aborygeńskimi - opowiada Magda. - A wszystkie domy i balkony mieniły się od kolorowych świateł. Na te iluminacje Australijczycy wydają przed świętami mnóstwo pieniędzy. A podczas świąt… spokojnie koszą trawę.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki