Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czy Polska i Polacy mają prawo do istnienia? FELIETON

Witold Chrzanowski
Witold Chrzanowski
Kadr z filmu "Sukienka"
Kadr z filmu "Sukienka" fot. Archiwum
Zacznijmy od cytatu z pewnej znanej polskiej pisarki: „Wszystko, co w obozie jest sympatyczne, to Rosjanki i Żydówki - oczywiście komunistki. Wszystko, co w obozie zdeprawowane i łajdackie, to Polki. (...) Ideowo jest to szmira propagandowa prosowiecka. Jeśli ten film pójdzie za granicę, to nikogo nie przekona. A w każdym razie nikogo nie przekona do Polski i nie zjedna do nas, bo jest antypolski”.

Tak ostro i bezkompromisowo oceniła w roku 1948 „Ostatni etap” Wandy Jakubowskiej Maria Dąbrowska, pisarka niedemonstrująca raczej zbyt otwarcie swojego krytycznego stosunku do „władzy ludowej” i preferowanej przez tę władzę sztuki (scenariusz „Ostatniego etapu” miał podobno zaakceptować sam Josif Wissarionowicz).

W trzy lata po wojnie, gdy nie ostygły jeszcze (by posłużyć się ulubioną wówczas frazą) „piece w Auschwitz i Birkenau”, z ocalałej z pożogi niemieckiej, bo o innej pożodze przecież nie można było mówić, części naszego narodu zaczęto robić „zdeprawowane i łajdackie” stado.

„Ostatni etap” był, wbrew swemu tytułowi, pierwszym etapem odczłowieczania Polski i Polaków. Etapem, trzeba przyznać, stosunkowo propagandowo łagodnym - jeśli popatrzeć na to, co nastąpiło później.

Lata pięćdziesiąte to już „jazda bez trzymanki”. Powstałe wówczas dzieła literackie i filmowe, których publicystyczną emanacją była osławiona radiowa Fala 49 Odolskiej i Martyki, przedstawiały przeszłość Polski i polskość w najczarniejszych jak się dało barwach. Jedyny wyjątek czyniono dla „elementów postępowych” w naszych dziejach, do których zaliczano nielicznych komunistów oraz ich ideowych antenatów, na czele z Jakubem Szelą, przywódcą słynnej rabacji galicyjskiej, i Aleksandrem Kostką-Napierskim, wodzem chłopskiej rebelii na Podhalu w 1651 roku.

Ten ostatni - pospolity zdrajca, paktujący z Chmielnickim, Siedmiogrodem, Szwecją, Moskwą - z każdym, kto mógłby zaszkodzić jego ojczyźnie - doczekał się w PRL hagiograficznego filmu „Podhale w ogniu”, nakręconego w roku 1955 przez Jana Batorego. Obraz ten jest o tyle ważny, że po raz pierwszy na wielkim ekranie tak wyraźnie pokazano pozytywny wzorzec dla nowego socjalistycznego Polaka, a wzorcem tym okazał się zdrajca.

(Tak na marginesie zaznaczmy, iż Kostka-Napierski nadal patronuje ulicom licznych polskich miast; jego ulica jest m.in. w Gdyni).

Zabieg ten miał dwa cele, z których proste fałszowanie historii na potrzeby nowego ustroju nie było wcale najważniejszym. Celem głównym było zohydzenie dziejów Polski w oczach samych Polaków, których chciano skutecznie zniechęcić do poznawania prawdziwej historii swojej ojczyzny. Celowi temu towarzyszył cel głębszy, podskórny, który miał stać się jawnym po latach - zohydzenie w oczach Polaków już nie tylko Polski, ale i ich samych - i to już bez względu na pochodzenie klasowe.

„Kanaliami” okazywali się wówczas nie tylko duchowni, burżuje, obszarnicy i kułacy, ale także otumanieni przez nich chłopi i robotnicy.

Wróćmy do „Podhala w ogniu”. Film ten nie miał szczęścia. Wszedł na ekrany w 1956 roku tuż przed „polskim październikiem”, który pozwolił, choć w niewielkim stopniu, na przywrócenie do obiegu powszechnego prawdziwej historii Polski. W pierwszych latach po przełomie zmiany widać było, co prawda głównie w publicystyce prasowej i w publikacjach książkowych, których autorzy (np. Paweł Jasienica) skutecznie wyeliminowali zakłamane gnioty autorstwa „naukowczyń„ Żanny Kormanowej i Heleny Michnik, ale dobre i to.

W filmie polskość nadal była „passe”. Dokonano, a jakże pewnych propagandowych zmian, ale dotyczyły one głównie formy, a nie treści przekazu. „Trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu” - mawiał książę Salina z powieści „Lampart” Giuseppe Tomasiego di Lampedusy.

To, co na przełomie lat 40. i 50. potępiano, teraz okazywało się groteską, ponurym żartem historii. Sanacyjny oficer, arystokrata, duchowny to już nie zbrodniarze, ale śmieszne postaci rodem z „Domku z kart”, jak widział II Rzeczpospolitą Emil Zegadłowicz.

Co mogły robić innego w czasie wojny tak ucieszne persony, jak nie rzucać się z szablami na czołgi, tak jak to przedstawił jeden z twórców Szkoły Polskiej Andrzej Wajda. Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy, w czym to kłamstwo było lepsze od nakręconego przez tego samego reżysera w latach stalinowskich „Pokolenia”, w którym to filmie z okupantem (oczywiście - niemieckim) walczą, jako jedyni, komuniści z PPR?

W sztandarowym, i trzeba przyznać wybitnym filmie Szkoły Polskiej, „Zezowatym szczęściu” Andrzeja Munka, śmieszni i groteskowi są już wszyscy - zarówno elity, jak i „lud pracujący”. Trzeba jednak pochwalić twórcę, że tę wizję rozciągnął on także na czasy PRL.

„Zezowate szczęście” weszło na ekrany w 1960 roku. W tym samym czasie polscy widzowie mogli obejrzeć także „Krzyżaków” w reżyserii Aleksandra Forda. Film ten z aprobatą odniósł się do naszej historii, bez jej odbrązawiania (czytaj: fałszowania). Z tego samego nurtu wywodziły się też ekranizacje dwóch części Trylogii Sienkiewicza z przełomu lat 60. i 70.: „Pan Wołodyjowski” i „Potop”, który dotąd (i słusznie!) uważany jest za najlepszy polski film historyczny, wiernie przy tym oddający przesłanie autora.

W filmach powstałych w III RP, poza nielicznymi wyjątkami, takimi jak np. „Generał Nil”, czy „Prymas trzy lata z tysiąca”, polska historia najnowsza przedstawiana była (i jest) zazwyczaj w sposób kuriozalny, nic niemający wspólnego choćby z doświadczeniem przekazanym nam przez jej świadków.

W III RP, zwanej czasami - nie bez racji - II PRL, Polska nie jest już „bękartem traktatu wersalskiego”, jak nasz kraj określił przyjaciel Joachima Ribbentropa Wiaczesław Mołotow, gnębiącym lud pracujący i mniejszości narodowe, ani też, jak czyniła to m.in. Szkoła Polska, groteskową ojczyzną godnych politowania dziwaków i tchórzliwych miernot, ale demoniczną, zasługująca na powszechne potępienie, siedzibą bandytów - rzeczywistych lub „tylko” potencjalnych morderców Żydów, mniejszości seksualnych z LGBTQ+ i wszelakiej maści lewicowców i liberałów.

Taką Polskę przedstawiono m.in. w „Pokłosiu”, taką też Polskę, choć w wersji light, sprezentowali nam Niemcy w serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”.

Taka pedagogika wstydu, w której każdy przyznający się do tradycji narodowych jest odsądzany od czci i wiary, przyniosła swoje rezultaty. Kilka lat temu zmarły niedawno poeta Jarosław Marek Rymkiewicz, zadał pytanie, kiedy przedstawiciele „elit” (tak przynajmniej lubią się przedstawiać) przyznają otwarcie, że nienawidzą Polski; i to nie Polski sanacyjnej, imperialistycznej, szlacheckiej, ale po prostu Polski jako takiej. Dzisiaj można już odpowiedzieć Poecie - ten dzień właśnie nadszedł.

Przykładów na to można podać wiele - od skrzywienia ust dziennikarzy pewnej stacji telewizyjnej, gdy mówią takie słowa, jak: „Polska”, „Polacy”, „naród”, aż po jawne deklaracje nienawiści do swojej (?) ojczyzny.

Kinga Dunin, publicystka „Krytyki Politycznej”, recenzując w tych dniach książkę jednego z pisarzy ideowo zbliżonych do tego pisma, napisała: „Polska - ogólnie rzecz biorąc - składa się z Polaków. Czy Polacy są tacy okropni, bo mieszkają w Polsce (te ich skrzywione ryje, wieprzowe karki), czy też Polska jest nie do zniesienia, bo ją zamieszkują Polacy? Co było pierwsze: jajko czy kura?” Dalej, by zachęcić do lektury dzieła, stwierdziła zaś: „Jeśli chcecie się wyrzygać na Polskę i Polaków, to jest to książka właśnie dla was”.

Tym, którzy nie chcą jeszcze otwarcie „wyrzygać się na Polskę”, ale dla których kraj nasz jest już, co najmniej, przyczyną nudności i podchodzących do gardła, by je określić po staropolsku, „womiotów”, zostaje krytyk filmowy Tomasz Raczek.

Tam, gdzie Dunin chlaszcze literacką, póki co, brzytwą i wali kastetem, tam przyjaciel Zygmunta Kałużyńskiego bierze w dłoń lancet. Chirurg Raczek rozkroił właśnie na stole nominowany do Oscara krótkometrażowy film Tadeusza Łysiaka pt. „Sukienka” i stwierdził, że dzieło to, choć zdrowe i dobrze rokujące na przyszłość, nie ma prawa do życia.

„Polska nie zasługuje na takie wyróżnienie” - skomentował Raczek nominację „Sukienki” do Oscara w „Gazecie Wyborczej”. „Mentalnie to nie jest polski film” - wytłumaczył.

Krytyk nie zakwestionował wartości artystycznej dzieła Łysiaka, ale stwierdził, że opowieść o kobiecie, która z powodu niskiego wzrostu ma problemy ze znalezieniem swojego miejsca i uznania w społeczeństwie, nie należy do „autentycznej polskiej kultury”. Film, zdaniem Raczka, stoi w sprzeczności z rzeczywistością w Polsce, która charakteryzuje się znieczulicą, brakiem empatii i obojętnością na los innych ludzi.

Prawdziwym filmem o Polsce byłaby więc chyba tylko opowieść o kraju antysemitów, degeneratów, zacofanych katolików, nienawidzących wszystkiego, co jest inne. Czyżby Raczek nie wiedział jednak, że właśnie taki przekaz o naszej Ojczyźnie dominuje?

Gdy będzie to, jak chce Raczek i mu podobni, przekaz jedyny, pytanie zawarte w tytule tego felietonu będzie już tylko pytaniem retorycznym.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziwne wpisy Jacka Protasiewicz. Wojewoda traci stanowisko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki